Kilka
widziałem mórz, ale im więcej widziałem, tym bardziej doceniam
nasz poczciwy Bałtyk. Są morza o bardziej efektownych brzegach - z
wysokimi klifami, fiordami, malowniczością wżynających się w ląd
zatoczek, morza o kolorach tak intensywnych, że pocztówki niewiele
kłamią. A jednak czy gdzieś czuję się lepiej niż w
przestronnych zarastających wydmy sosnowych laskach? Jagody i
mchy obrastają miękko ziemię, od jasnej ścieżki odcina się
wyraźnie pancerzyk żuka gnojarza. Nie pisze się już dzisiaj
sielanek, ale moja byłaby właśnie taka – w takim rozgrywała się
pejzażu gdzieś w schyłkowych latach osiemdziesiątych albo
wczesnej fazie następnej dekady. Gdy widziało się już wiele plaż
– docenia się piaszczystość tych bałtyckich i chroniony
wszędzie w Polsce pas wydm. Pierwszy raz poczułem to na Łotwie,
gdy widziałem jak hotele w Jermali wyrastają wprost z plaży.
Widziałem też inne twarze Bałtyku – wybrzeża szkierowe w
okolicach Karsklony i cudowne wysepki tamże. Pewnie jeszcze inne
twarze naszego morza będę chciał poznać, żeby znać je ze
wszystkich stron (ale czy np. szwedzkie morze jest nadal nasze?)
Tymczasem sobotnia wycieczka z Mikoszewa do Kątów Rybackich to był
oddech dla stóp rozchlapujących przybrzeżną wodę. Morze w ten
upalny dzień było właściwie nieruchome. Dobrze się spało w jego
obecności. Z kolei powrót wąskotorową kolejką dawał poczucie
filigranowości podróży. Była to podróż w miniaturze – w sam
raz na rozmiar Mierzei. Przyjemny wiaterek w otwartych wagonikach.
Z
całym tekstem można się zapoznać TUTAJ.