Adrian Gleń - ur. w 1977 r. Poeta, krytyk literacki, teoretyk literatury, doktor habilitowany. Adiunkt w Zakładzie Literatury Polskiej XX i XXI wieku przy Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Opolskiego (w latach 2003-2006 także adiunkt w Zakładzie Teorii Literatury przy Instytucie Filologii Polskiej Akademii Podlaskiej). Redaktor naczelny pisma „Przez czerń” (1998-2001), redaktor działu literackiego w piśmie „Strony” (2009-2012). Opublikował tomy krytycznoliterackie i monografie literaturoznawcze: „W tej latarni…”. Późna twórczość Mirona Białoszewskiego w perspektywie hermeneutycznej (2004), Przez tekst do istnienia. Wędrówka po Krymie i Mickiewiczu (2005), Bycie — słowo — człowiek. Inspiracje Heideggerowskie w literaturoznawstwie (2007), Istnienie i literatura. Notatnik hermeneuty (2010), Do-prawdy? Studia i szkice o literaturze najnowszej (2012), „Marzenie, które czyni poetą”. Autentyczność i empatia w dziele literackim Juliana Kornhausera (2013), Czułość. Studia i eseje o literaturze najnowszej (2014), Wiernie, choć własnym językiem. Rzecz o krytyce literackiej Juliana Kornhausera (2015), Krytyka i metafizyka. Studia i szkice o najnowszych zjawiskach i tekstach literackich (2017), Języki rzeczywistości. O twórczości Juliana Kornhausera (2018) oraz dwa zbiory poetyckie: Da. Teksty wierszowane (2011) i Re (2014). Edytor dzieła literackiego Juliana Kornhausera i redaktor książek poświęconych twórczości autora Zjadaczy kartofli. Stały współpracownik „Toposu” i „Przeglądu Filozoficzno-Literackiego”. Mieszka pod Opolem.
WYBÓR WIERSZY
[*** przez
czerń…]
przez czerń
bo tak na przykład przez
błękit
to nic z brnięcia
zawieszenia
a tu
z… i z
od razu — ziuut, ho, ho
w osadzenie
aż dziw:
całą koślawość
jak, gdzie tak byle
dalej
w siebie ku sobie za
siebie
z sobą
[*** jednym
słowem odciąć się…]
Żonie
jednym
słowem
odciąć się językowi
nicości
słowem
bezgłośnym
które
gardło ściska usta
otwiera
serce
tętniące
do szpiku
z
gliny żebra nasienia
jednym
tchem
porodzone słowo
odpowiedź
ciszy
wnętrzu
właściwie podszeptane
w
samą porę
Tak
daję
to słowo Tobie
siebie
daję
że
coś jest bardziej
i
dalej będzie
Kropla
zostawmy To
w spokoju
mówi żona
z wnętrza mieszkania
przez otwarte okno
balkonu
rozczesując włosy
taniec na szczytach
rozpaczy
nie powinien być dziełem
nie znoszących końca
żadna krawędź
nie da oparcia
słowu
drżenia
co na początku
nie zrymujesz
ze strachem
ten chłód górskiej nocy
zmieszaj w dłoniach
z ciepłem
tchnienia
tak — nie, nie — tak
Panu Julianowi Kornhauserowi
nie
przechodź obojętnie obok
prawdy
ekranu
nie
podawaj z ust do ust
waty
słowa daruj
w
całości jak rękę głowę połóż
pod
topór idź
do
kresu
siebie
śmietnika kreśl
obraz
ojca nie retuszuj
przestawiaj
akcenty budowle
piramidalne
wywracaj do dobrego
tonu
należy twój
czas
utrzymywać że istnieje nic ostrogą
spinaj
obejmuj
kobietę
esencję korzeni
podnieś
dłoń wbrew przykładaj
palec
do warg mów
cicho
głośniej bez zależności
nie
podpisuj lojalki
z
akwizytorem
ani
żadną rzeczy miarą
nie
myl hosanny z hossą
wyjaśnij
że
leżysz w progu
świadomie
nie posiadasz
kapelusza
futerału futra
że
czekasz na znak
niebieskie
oko
że
szczekać zaczniesz
dopóki
nie
wyłamiesz języka
swojego
kośćca
frazy
dobywaj
z
frazesu
***
synku —
zadałeś
mi do patrzenia
lekcję
z wiary
gdy
przykładam ucho
co
to tak to to tak to to tak to
podpowiadasz
mi
serdeczny
rytm
to
jedno, nic więcej, nic ponad
to
twoja
gra w klasy
pod
skórą mojej żony
czyni
ze mnie idiotę
(choć
myślałem
że
już na zawsze jedynie będę
jak
głupi Tomek)
czego
Ci jeszcze trzeba
ojcze
daj
siebie
nie
dawaj słowa
jestem
kopniakiem
a
nie znakiem
Deseczka
patrzę
już
tyle lat
na
przybitą w korytarzu
deskę
kadzę
jej dymem
z
papierosa duszną
modlitwą
mówi
od
razu całą sobą
wprost
ale
domaga
się milczenia
praktycznie
jest
skandalem dla umysłu
nieprzejrzysta
darowana
zbytkiem
łaski
szaleństwem stolarza
przydatna
nicości
rozpięta
na kilku gwoździach
nie
przyjmuje niczego
z
myślenia
nie
stanie się kładką
ani
kołatką
drewnianym
grymasem kwituje
stylistyczne
wprawki
nazywania
nienazywalnego
pozasłowne
komunie
zetrze
w proch
wszelkie
pisanie o niej
gdy
tylko zyska uznanie
niewidzialności
oświetleni
w nocy
płomieniem
zapałki
dziwimy
się sobie
na
ten obraz swój
zwrócony do światła
—
pracuję —
mówi
jego
rączka ściskająca mazak
kreśli
pierwsze A
a
bose
stopy czekają w powietrzu
lecz
radość
na
nieruchomej twarzyczce
rysuje
się dopiero
gdy
ostrze pisaka kończy taneczną etiudę
czerwony
tusz
przebija
kartkę
i
na stole pojawia się
krwista
plamka
—
i jusz —
mój
syn poeta konkretny
Zbieranie
tak
to już widocznie być
musi
ogryzki słów
łupiny
poza sobą
nie mają nic
spadają
na ziemię
i są
blisko
nawet nie
jak dym
ze ściernisk
Traktacik o za-mieszkiwaniu
znoszę
z
pokorą siebie
przez
dom
ku
oknu
jej tu nie ma. na styku
staruszka
w cząstkach
różańca
jest
samym byciem
czasem
jest
byciem do niczego
nie
jest byciem do czegoś
to
że zajmuje miejsce wcale nie
jest
pewne
nie
ma racji bytu
ma
rację bycia
miałem
to zobaczyć
i
było to
jakby
był wówczas ktoś jeszcze
ktoś
inny
wzrok
nie ma siły
absolutnej
wygląd
nie jest absolutem