Wojciech Kudyba - ur. w 1965 r. w Tomaszowie Lubelskim. Poeta, powieściopisarz, krytyk literacki, literaturoznawca. Profesor zwyczajny, kierownik Katedry Literatury XX wieku Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, wykładowca Studium Literacko-Artystycznego UJ, członek rady programowej kwartalnika „Religious an Sacred Poetry”. Autor artykułów i rozpraw o Norwidzie i literaturze współczesnej. Wydał kilka zbiorów wierszy, m.in. Tyszowce i inne miasta (2005), Gorce Pana (2007; tom wyróżniony w konkursie o Nagrodę Literacką im. Józefa Mackiewicza), Ojciec się zmienia (2011), W końcu świat (2014), powieści Nazywam się Majdan (2015), Imigranci wracają do domu (2018), zbiór opowiadań Kamienica (2018) oraz książki literaturoznawcze „Aby mowę chrześcijańską odtworzyć na nowo…”. Norwida mówienie o Bogu (2000), Rana, która przyzywa Boga. O twórczości poetyckiej Janusza St. Pasierba (2006), Wiersze wobec Innego (2012), Próba bólu. O wierszach Joanny Pollakówny (2016). Laureat nagrody Fundacji im. J. S. Pasierba w Warszawie za poezje i eseje (2005). Publikował w czasopismach polskich i zagranicznych. Stały współpracownik dwumiesięcznika literackiego „Topos”. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Tłumaczony na język niemiecki, francuski i angielski. Mieszka w Nowym Sączu i Warszawie.






WYBÓR WIERSZY


Odwiedzanie Tyszowiec

Odwiedzanie Tyszowiec - widzenia, podróże,
Zawsze tak, jakby się odwiedzało niewielką
Krainę Wszystkich Świętych, jeżdżenie na święta,
Do Częstochowy, Grabarki, do Jerozolimy:
Najpierw zapach topoli, smak dymu chłód wody,
Długie słuchanie wiatru, języka doliny,
potem tylko dukt drogi, stukot deszczu o dach,
Pismo, które nie kłamie - podnosi się wieża
I słychać dawne dzwony, to jest: zaproszenie,
Gdy wschodzi blask i ścieżką biegnie obietnica.

Jak zwykle o tej porze wszędzie pełno wron,
Należy się śpieszyć. Być może jest tylko to:
Niecierpliwa wędrówka do Świętego Miasta,
Śpiewanie, przystawanie, długie, jasne bramy,
Rozmowy z guślarzami, mroczny ogień wódki,
Szeptanie modlitw, długie różańce pogrzebów,
Żegnanie wodą, dymem, mozolna obecność.

Lecz potem także chodzenie na cmentarz - do tych,
Którzy żyją. Zapalanie ognia. Co roku
Coraz ich więcej i więcej też dzikiej róży,
Głogów, ostów, mniej gestów, lecz coraz wyraźniej
Oko w oko z ciemnością. Już późno. Za murami,
W miejscu, gdzie była cerkiew zaczyna się wieczór.

A zatem zmierzch. Powolne odwiedzanie nocy.
Kadisz nad grobem cadyka - tam, gdzie w dzieciństwie
Zbieraliśmy kwiat lipy. Jeszcze tylko długie
Szukanie naszego domu na Średniej - trudne,
Po omacku. O tej porze nie ma nikogo,
Kto by wskazał drogę. Jedynie mała gwiazda.

Dom zawsze gdzie indziej.


 Środek i obwód

Środek może być wszędzie, w jakimkolwiek miejscu:
Schody jak świder, lekkie obroty księżyca,
Nasz dawny ogród, cisza za wiśniami, w przejściu
Pomiędzy grochem i porzeczkami, lita
Ściana liści dzikiego wina, cień dębów
Nad Huczwą, różańcowa droga po okręgu.

Inaczej obwód - linia horyzontu stale
Daleka, pierzchliwa, niesforna: las w Lipowcu,
Stare Wierchy, dukt do Częstochowy, lecz nagle
Pasmo Radziejowej, brzeg wody, wydmy, ostrów,
Dopóki nie zapadnie zmierzch - zawsze wokoło
Strzępów map, planów, schyleni, ciągle w niepokoju.

Nieprzekraczalne, zatem pewne, niepochwytne,
Miasta w środku ziemi, których obwód nigdzie:
Są jak trudna Rozmowa, nigdy nie skończona,
Jak ktoś, kto długo woła i bierze w ramiona. 


Koliba

Szukaliśmy schronienia, zielonej koliby
Każdego dnia, nocą, z okutymi drzwiami
Z gontowym dachem, z echem ukrytym w koronie
Zimowych jaworów, z dalekim wołaniem
Wśród śnieżnych łąk.

Tak, jakby nas zwabiała - wiatrem, ciepłem, blaskiem
Ciemnym obrzędem, świecą, mrocznym dymem -
W to miejsce: przy wiecznym ogniu
- śpiewnym, kolorowym -
W którym zawsze ktoś jest
I które jest czyśćcem.

Musiała gdzieś tu być - o, tak! Była na pewno
Na Jaworzynie, przy Zbójeckiej Jamie
Na listku szronu, w gniazdku, okruszynie śniegu
Sama jedna na czubku szpilki
Zamiast złego.


Widok ze Sralówek do doliny ucichłej

Boże, jak tam jest cicho
Z drugiej strony góry
W nocy, w śnieżnej dolinie
Która nie ma miejsca

W szałasach na listkach śniegu
W schroniskach na soplach
W miastach na czubkach świerków
W krainach na jodłach

W domach, które stały się ogniem
Drobnym, rozproszonym
Zgubionym w świecie
W samym środku światła

Wszędzie i nigdzie
W wielkiej tajemnicy
W zmarzniętych trawach
W srebrnych źdźbłach koniczyn

Jak tam spokojnie
Wolno idą chmury
Ktoś je popycha kijem
Jak baranki
Pod lodem rzeka
Modli się za nami
Po niebie płyną złote ryby
Ja święci
Parami.


Pieśniczka o dzikiej róży

W drodze na Kudłoń, w skał zwaliskach
Gdzie drzemią stawy, w borówczyskach
Schwyćcie nas krzewy dzikiej róży
Nad przepaściami chrońcie w burzach
Wstrzymajcie mękę, nie pozwólcie
Byśmy upadli, wciąż się módlcie.

Ciernie tarniny, czułe zadry
Przebijcie nasze serca twarde
Wzywajcie nas przez łzy czerwone
Przez smutne liście, mgieł zasłonę
Przez granie, żleby, ostry granit
Otwórzcie nasze skryte rany.

Sędziwe świerki, dobre jodły
Leczcie nas z lęku dżdżem łagodnym
Zorane boki, krwawe potoki
Wynieście nas nad obłoki.


 Noc

                                 Beacie

Zostań, czuwajmy - płonie ogień
W sypkim listowiu, w szklistym szronie
Nadchodzi słodka noc, nuci w powojach
Schyla się ciężki cień w altanie, w winogronach
Szeleści w ostach, wciąż opada
Szara szadź światła, kładzie, składa 
Na skraju sennej studni swój blask, coraz głębiej
Dudni jak echo, jak niepewne
Wołanie w wielkich górach, wiatr, jak dobra woda
Szlachetny, święty szmer, miarowa woda
Musimy zostać, idzie ciemność
W tym, a nie innym miejscu, zawsze wewnątrz
W kryjówce, w państwie pod wykrotem
W monarchii much nad lichym knotem
Świeczki, w ratuszu, w samym środku świata
w norce pod stołem, w królewskich komnatach
Kreta - tam, gdzie nikogo nie ma i dokąd
Wciąż zmierza ktoś, kto chce dziś spocząć.


Pieśniczka poranna

Hej, jeszcze kiedyś w wielkiej nocy
W jarze, w przepaści nagle wstanę
W śmierci straszliwej jak żyjący
Pójdę otwierać Panu bramę.

Hej, jeszcze kiedyś się obudzę
Ze snu gnuśnego pod wykrotem
Wyfrunę w mgle, w świetlików chmurze
Aby rozjaśniać Pańską drogę.

Jak brzask, jak płomień nad strumieniem
Przeczysty błysk, jak żywe srebro
W melodii modlitw, w mchu, w wytchnieniu
Będę podawał Panu berło.

W wianku jodłowym, gdy ustanie
Ruch, gdy spoczniemy wśród konwalii
Na lekkiej ziemi, na polanie
Dam Panu jabłko i garść malin.

Wśród gwiazd na tronie, gdy zasiądzie
Ponad górami Pan cierpliwy
Będzie pił ze mną wodę z miodem
Będzie jadł ze mną słodkie grzyby.


Dunajec

Tamtej nocy Dunajec był Jordanem
Szumiała jesień - w lasach pomieszane
Drzewa stały podobne do aniołów
Za nimi Ktoś, kto Bramą był Ogrodu
Czekał w splątanych liściach, szeptał
Świecił niepewną iskrą huby, dreptał
W prawo, to znowu w lewo, wciąż powracał
Ze wszystkich stron i z żadnej z nich, otaczał
Dymem, wiankami z ziół, trawy muzyką
Unosił się w obłokach, biegł w strumyku
Padał z ulewą, wędrował kroplami
Wpadał do środka, pozostawał z nami
Do samej skarpy, dalej - do urwiska
Niósł przez zieloną wodę, przez ogniska
Ostrożnie kładł na srebrnych kopach siana
Poił pachnącym winem, opowiadał
Krzątał się - więc jedliśmy ryby z Panem
Na drugim końcu świata, nad Jordanem.


Wódz

Niełatwo było Cię słuchać
Wodzu w papierowej czapce
Rano wyruszać w pole
Wozić w czarnej kance
Śliwkowy kompot, w skrzynce - klucze
Trzy młotki, dwie bułki w kruszonce
Złudzenia, zsiadłe mleko
Motyki na słońce.

Nie było lekko, zwykle było ciężko
Rozstawać się z marzeniami, z światem
Wlec powolną ścieżką
Na wojnę z podstępnym diabłem
Skrytym pod postacią perzu
W naszych burakach.

Pamiętasz, rycerzu, jak kiedyś wieczorem
Wydarliśmy mu cała ziemię
Zagon za zagonem?


Ogród

                            Ryszardowi Przybylskiemu

Granicę zmysłów wyznaczają wiśnie
Za nim koniec: zdziczałe jabłonie
Podstępne jaskry, wrogie kresy ostów
Rubieże lebiod, złośliwe łopuchy
Splątane zioła, ciemny chaos chwastów
Straszny bór pokrzyw, przed którym bezradny
Cofał się język.

Jaką pociechę niósł prostokąt grządek
Rozumne odległości, oswojone marchwie
Symetrie bobu, pierwiastki szczypiorków
Skrócone wzory mnożenia, zakopane w ziemi!

Jak wielką ulgę pszczoły - beztroskie bzykanie
Mądra polityka grochu - trzymanie się silnych
Wspaniałe imperia mrówek, wielki wyścig szczurów
Drapieżne instalacje krzyżaka, głośne happeningi bąków!

Był, jaki był
Zastany, ogrodzony płotem
Z szorstką, kamienną ścieżką,
Mogło się wydawać
Że nie ma wyjścia
Że mieści się w głowie
Że jest skończony

Zanim jeszcze umarł.


Czego nie powiedziałem Ojcu

Czego nie powiedziałem Ojcu - naszego podwórka
Osi wszechświata, potężnego miasta
Dwunastu czarnych żuków, tęczowych zwiadowców
Wyniosłej kupy gnoju z widokiem na cmentarz.

Tych wszystkich poselstw - szarych eminencji
Podchodów pleśni, skradania się piwnic
Pazia królowej, który ciągle przypominał larwę
Smutnego świetlika, który stał się chrząszczem.

Tego zbliżania się, czasu, rozkładania potraw
Nagłego odchodzenia gazów, tworzenia się gleby
Naszego ogrodu z czarną rzepą, z padliną w środku
Błyszczącej gwiazdy Wenus, która wyszła z muszli.


Żegnanie

                                 pamięci Taty

Musisz tu zostać, wschodzi czarne ziarno
W korzeniach płynie rzeka, w liściach - światło.
W jodłowych wiankach, srebrnych kwiatach rośnie ogień.
Ziemia jest teraz ciepła; jesteś prochem.

Nic nie móc, milczeć, błądzić, nie ustawać
Być w czyichś rękach, unosić dookoła
Świata, zniżać się, troszczyć, nie móc odejść
Ziemia jest teraz ciszą; woda - głodem.

16 marca 2009


Przyjście

A jednak przyszedł.

Coś się musiało stać
Ktoś Go wołał.

Był cały jak śnieg.
Płakał.


Dziesięć słów Ojca

Schowasz mnie w nocy, w sennym drzewie; w gwiazdach
Mnie skryjesz, otoczysz milczeniem; będziesz otulał
Mroźną korą, szędzieliną, łagodnym
Śniegiem, zanurzał w gęstwinach
Korzeni traw, w swych dłoniach chował
W rękawach, w mufkach, chował, jak się chowa
Skowronka: w lekkiej ziemi, w niebie
Będziesz Mnie nosił w sercu, przykryjesz kamieniem
Zamkniesz mnie w zamku - będę Twą obroną
Będziesz uciekał - będę Twoją wolą.