Krzysztof Kuczkowski - ur. w 1955 r. w Gnieźnie. Poeta, eseista, założyciel i redaktor naczelny dwumiesięcznika literackiego „Topos”, redaktor serii książek Biblioteka „Toposu”. Od 1995 do 2005 r. pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gitara i Bas”. Wydał zbiory wierszy: Prognoza pogody (1980), Pornografia (1981), Ciało, cień (1989), Trawa na dachu (1992), Widok z dachu (1994), Stado (1995; wspólnie z Krzysztofem Szymoniakiem), Anioł i góra (1995), Niebo w grudniu (1997), Wieża widokowa (wybór wierszy, 1998), Tlen (2003), Pieśń miłości, pieśń doświadczenia (2006; wspólnie z Wojciechem Kassem), Dajemy się jak dzieci prowadzić nicości (2007), Wiersze [masowe] i inne (2010), Ruchome święta (2017), Sonny Liston nie znał liter (2018). Publikował w czasopismach polskich i zagranicznych. Tłumaczony na angielski, niemiecki, włoski, czeski, serbski i chorwacki. Odznaczony m.in. Srebrnym Medalem „Zasłużony Kulturze - Gloria Artis” (2008). Laureat Nagrody „Nowej Okolicy Poetów” za dorobek poetycki (2008), Nagrody Literackiej im. ks. Jana Twardowskiego (2018), Nagrody Literackiej im. Franciszka Karpińskiego (2018) oraz Nagrody Prezydenta Miasta w dziedzinie kultury i sztuki „Sopocka Muza” (1996). Należy do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Mieszka w Gdyni-Orłowie.
WYBÓR WIERSZY
Reprobus
Mój
imiennik, psiogłowiec, cztery
metry
kości i mięśni, dźwignął na barkach
świat
cały – miasta i góry, i lasy, zwierzęta w lasach
i
wszystkich ludzi, i jeszcze rzeki i doliny, i całe
kamieniste
niebo. Na jego ramionach przysiadły
wszystkie
ptaki powietrzne a morskie stworzenia
oplotły
mu nogi. Świat był dzieckiem.
Dziecko
było Zbawicielem. Dlatego
Reprobusowi z plemienia Kynokefalów skreślono
zapis
dłużny. Urodził się powtórnie – zyskał nowe imię
Christo-phoros i nowe pochodzenie – Azja
Mniejsza,
Licja,
prowincja rzymska. Zyskał też ludzką twarz
i
opinię świętości. Za to został zabity przez Rzymian.
(Nikt
tak nie nadaje się do zabijania jak święci.)
Odtąd
jest patronem podróżnych i farbiarzy,
flisaków
i modniarek, tragarzy i pielgrzymów. Nosi
dziecko
królujące na globie, czasami pojawia się jako
pustelnik
z lampą albo z palmą męczeńską, innym razem
z
wiosłem lub wieńcem róż, z rybą lub sakwą na chleb.
Kiedyś
trzymał się obu brzegów rzeki. Teraz jest
wszędzie,
a najwięcej w rzece, która płynie do morza.
Więc
i w morzu, i w miejscu gdzie morze wychyla
się
w stronę bardziej jeszcze bezkresnego błękitu i gdzie
z
części przelewa się w całość. Wspomożyciel wiernych.
Orędownik
w śmiertelnych niebezpieczeństwach.
Pomocnik
Boży. Tak, właśnie pomocnik! Bo potężny
pomocnik
potrzebny jest temu, kto podobny jest do wieprza,
w
kim wieprz wielki jak stodoła nie pozwala
domknąć
wrót, tak że otwarty jest na wszystkie
nienasycenia
i na wszystkie głody płynące korytem
świata.
Wielkolud z głową lwa, tak, tylko on może podnieść
dach
i zakłuć wierzgającego stwora, upuścić gęstą
czarną
juchę do cynowych miednic, przebić się przez tłustą
gardziel
do dymiącego serca, do ostatniego dechu,
do
oka powleczonego mleczną powieką.
Znam twoje czyny: masz imię, które mówi, że
żyjesz, a jesteś umarły. Więc, Reprobusie, odszukać w sobie
muszę martwe rzeczy i
pogrzebać je. Rozebrać ściany i zwalić
dach domu, który nie
chroni przed żywiołami. Zbudować
nowy dom. Do nowych
bukłaków wlać młode wino.
Zaczerpnąć nieba.
Przymieszać do lazuru ocet i żółć.
Przyprawy całej ziemi.
Ziemi bolesnej, ziemi czystej.
Filistyni
- Kto to Filistyn?!
- Naprawdę wstrętny gość.
Jim Jarmush
Zabijanie
myślą, słowem i uczynkiem, wrastanie w czyjąś
duszę, obmacywanie głowy wroga, przeczesywanie
palcami
cudzych włosów, dotykanie jak się nie dotyka,
życzenie tego
czego się nie życzy, wypowiadanie słów, których nie
wypowiada
się, językiem który rozdwaja się na końcach, głosem
który syczy,
który syczy w pustce, w pustce twojego serca, kiedy
kropka na
końcu zdania zamienia się w kroplę nicości i
wypełza z twoich ust
budząc wstręt i grozę. Właśnie tak było, kiedy
powiedziałeś: „Ty
miałeś poprzedniego Filistyna, ten jest mój.” I zaraz
potem
usłyszałem dochodzący jakby z daleka inny głos:
„Puść go” –
mówił – „Puść go wolno”. To był mój głos, który nie
przestawał
nalegać nawet wtedy, kiedy już zdałem sobie sprawę,
że to ostatnie
moje słowa na tym świecie, a nawet jeszcze chwilę
„po”, bo „puść
go, puść go wolno” rozlegać się będzie aż do
skończenia świata.
Mowność (I)
Jestem tutaj i nie mam nic
do powiedzenia. Jeśli wśród was są
tacy, którzy chcą gdzieś iść,
mogą wyjść w każdej chwili.
Jednak będzie lepiej,
jeśli zostaniecie.
To niczego nie zmieni –
nadal nie będę miał
nic do powiedzenia. Ale
przynajmniej nie
będziecie udawać, że macie
dokąd iść.
Zyskacie chwilę do
namysłu, zanim
zaskoczy was to, czemu
lekkomyślnie
przestaliście się dziwić,
a co wypełnia
was bez reszty.
...wstałem od stołu i
wyszedłem na
taras. Chłód kwietniowego
zmierzchu.
Z oddali – bliższej
dalszej – przejmujący
śpiew kosa. W trawie lśnią
grudki
niebieskiego nawozu. Psy
kładą się
na trawniku i wnoszą
błękit do domu.
La muerte, donde esta la
muerte,
donde esta mi muerte,
donde su victoria? Kiedy wsiadamy
do nowego Chevroleta Rezzo
jest zupełnie
ciemno. Ula i Agnieszka na
ganku jak
dwie lampy.
Alegria, alegria hermanos,
que si hoy nos queremos,
est porque resucitó.
W dole światła portu jak
żarzące się
gwoździe, belki
skrzyżowań,
powrozy ulic. W Oliwie
wysiada
ksiądz Andrzej, pracuje
rękami jakby
odpędzał się od roju
kąśliwych gwiazd.
Dolny Sopot zasłany
płótnami.
„Przez resztę życia
będziemy śpiewać
i szyć płaszcze”. Chcemy
odejść z naręczem
płócien, ale materie
przelewają się
przez palce jak woda i
wracają do
błyszczącej ciemności.
„Przez resztę
życia będziemy śpiewać”. I
wtedy pojawia się
ta pewność, że żyjemy w
otwartej ranie,
która nie może się
zasklepić,
w samym środku źródła,
które nie może
wyschnąć, w ciszy, która
nie może siebie
usłyszeć i unicestwić. W
wiecznym pulsującym
teraz, które jest jak Nic.
Monolog
Zostały
po nich fajansowe talerze
łyżeczki
z łezką niebieskiej emalii, meble ze sklejki
olejne
obrazy Anity, które najpierw nie mieściły się
w
autokarze do enerefu, a potem w samolocie
do
Sydney. Zresztą nie myśli się o obrazach
kiedy
opuszcza się ojczyznę. To obrazy
się
myślą: mężczyzna stoi w płomieniach, a tam
gdzie
powinien stać obserwator, stoi coś, co przypomina
głowę
selera i to coś przygląda się facetowi z ognia
jeśli
oczywiście seler może się przyglądać
jeśli
nie ma w tym porównaniu
nic
nieprzyzwoicie głupiego.
no więc problem jest z tym czymś
Problem
z adaptacją tego czegoś, nie
nie
do nowych warunków: większych przestrzeni,
oceanu,
do domu z trzema łazienkami i garażem zamiast
M3
w bloku na Oruni czy nawet do oposów podchodzących
pod
śmietniki, ale do nowych ram, bo od nowych ram
wszystko
zaczyna się od nowa, tak jakby wcześniej
czasu
nie było i historii nie było, jakby wokół rozciągało się
legendarne
terytorium Komanczów, o którym jeszcze
przed
chwilą nie wiedział nikt nic pewnego.
więc nowe ramy
...bo
płótna Anity zdjęte ze starych i zrolowane
pięć
lat później jednak poleciały samolotem do Australii,
a
w ślad za nimi odleciały pozłacane łyżeczki deserowe, meble ze
sklejki
nie poleciały, bo rozpadły się pod ciężarem książek, zostały
jeszcze
fajansowe talerze i gdyby ktoś z was miał na nie chrapkę,
to
niech da znać, możemy wysłać, bo talerze najwięcej mają
wspólnego
z lataniem.
wszystko zaczyna się od nowa
Przypuśćmy,
że to prawda, bo choć w głowie
wszystko
zostaje po staremu i to widać na tym
obrazie,
bo to coś ani myśli przestać być skołtunionym łbem
najchętniej
zakopcowanym w ziemi, wypuszczającym wąsy
w
poszukiwaniu wody, minerałów i nowych wrażeń
chociaż
niektórzy mówią, że to nie wąsy a spękania
farby
i żeby nic na siłę tzn. nie popadać w metafizyczne
spekulacje,
nie dorabiać historii do historii, bo ta
która
jest wystarczająco kłopotliwa jest
i
zwyczajnie nieznośna.
no więc wszystko zostaje po staremu
Facet
w dogasających płomieniach zachodzącego
słońca
– chociaż teraz to już nie wiadomo czy to na pewno
facet,
może być i to i owo, bo czasy takie, że rozróżnić trudno żeby
nie
obrazić i być nietolerancyjnym na przykład – i to coś zwrócone
twarzą
do plus minus człowieka, ten
gadający
seler mówi: tam się widzimy – mówi jakby
wskazywał
jakiś kierunek, a przecież nic takiego
nie
widać – bo musi być przecież jakieś tam
poza
obrazem jakieś tam
choćby
tam nic nie było
wypełnimy
to sobą – dodaje.
koniec historii
...i
na tym koniec, finito, bo ten facet ni to ni owo
on
chyba nic nie powie nie odpowie, bo on po to został
namalowany
żeby milczeć, żeby bez końca pluskać się
w
płomieniach jak salamandra i samego siebie bez końca
rozjarzać
we własnym swoim blasku cieniu przeglądać się
rozglądać
się do wewnątrz.
Więc
to nigdy już nie będzie dialog?
Tak,
to nigdy nie będzie dialog.
I
na tym koniec?
tak, to koniec.
Narcissus poeticus
Na
ganku chłopiec w sandałach z niedbale
opuszczonymi
kolanówkami, przy ścieżce wbitej
aż
po szopę w piaszczyste ciało ogrodu zielone
włócznie
narcyzów, dziadek Franek cierpliwie
wykrawa
robaki ze spadów klapsów i koszteli,
wokół
studni bukszpan wieczniezielony, dalej
klatki
po królikach, mieszkają w nich sterty
butów,
wołają jeść, ale jeszcze można w nich
spryskiwać
drzewa albo bielić wapnem pnie śliw i
jabłoni,
z tego miejsca nie widać szosy z rzeźnikiem
herbu
„Końska Mucha”, ani altany po przeciwległej
stronie
ogrodu, nie słychać też hałaśliwego
Murzyna,
psa sąsiadów, bańka ciszy
przepływa
pomiędzy wysokopiennymi krzakami
agrestu
i rozłożystymi koszami porzeczek białych
i
czerwonych, omija rozpięte na żerdziach
pomidory
i odbija się od pomarańczowych dyni,
teraz
są jeszcze wielkości dziecięcej piąstki,
jesienią,
kiedy zaczną być podobne do piłek
lekarskich
i jak one ciężkie, opuszczą grządki
jako
ostatnie, wtedy też w różnych częściach
ogrodu
zapłoną małe ogniska ubrane w siwe kołpaki
dymu,
będą żółknąć zdjęcia, pękać pnie drzew,
zapadną
się szopa i altana, cynkowane wiadro
utopi
się w studni, zardzewiały sierp spadnie
z
gwoździa, zakryją go namioty łopianów
i
rabarbaru, będą umierać ogrodnicy – dziadek,
ojciec,
a ich synowie już nie będą umieli odnaleźć
drogi
do ogrodu, będą patrzeć tęsknie na płoty
i
na to co skrywają, w końcu ich oczy przestaną
widzieć,
język przestanie nazywać, więc gdyby
nawet
ujrzeli ten ogród, którego przecież zobaczyć
nie
mogą, pewnie nie rozpoznaliby ani
chłopca
w sandałach, ani mężczyzny na leżaku
z
ostrym jak brzytwa kozikiem do nacinania i
szczepienia
gałązek, ani Staruszki, pręgowanej
kotki,
która nosiła na grzbiecie wszystkie
odcienie
brązów i późnej czerwieni, nie będą umieli
napić
się wody ze studni, w której za Niemca
dziadek
Franek utopił swoją szablę, zresztą taka
woda
wydobyta z ciemnego dna studni już
nie
mogłaby im smakować, zresztą tej studni już
nie
ma, a może nie ma i nieba, które mogłoby się
odbijać
w martwym oku wody. A co jest?
Narcyz
biały, drobny kwiatek, którego na północy
nazywają
lilią zielonoświątkową, jego zapach,
który
jest istnieniem i język, który sam sobie
wybiera
usta, żeby przez nie mówić.
Czerwone i czarne
Przed czerwonym stoją
dwa czarne – mówi. Po
chwili,
kiedy zrównujemy się z
nimi
okazuje się, że nie tylko
dwa
czarne, ale i jeden
czerwony,
którego wcześniej nie było
widać.
Zataczamy łagodny łuk i
parkujemy
na chodniku po drugiej
stronie ulicy pomiędzy
jedną
(czerwoną) a drugą (czarną)
bramą wjazdową.
Gra powtarza się każdej
nocy, chyba że któryś z
czarnych
wróci później od nas, albo
czerwony
zatrzyma się gdzieś na
dłużej,
co właściwie nie zdarza
się.
Gdy jednak się zdarzy, wtedy
wciśniemy się białym pomiędzy
czerwony i czarne i zajmiemy
nasze pole aż do rana.
O świcie pierwsze ruszają
czarne, czerwony jakby się
bał
ruszyć z miejsca, a jak
już odjeżdża
to zaraz wraca, więc niektórym
wydaje się, że nigdy nie
zmienia
swojego położenia, co jest
złudzeniem, bo zauważyłem,
że zbliża się centymetr po
centymetrze do czerwonego
hydrantu na rogu ulicy,
jakby
podobne przyciągało
podobne.
Myślę, że tam za czerwonym
hydrantem wszystko jest
inne, większa rozmaitość
kolorów i kształtów, ale
kiedy
pytam ją o to, mówi że mam
chory rozum (tak
powiedziała:
„chory rozum”) i że poza
czerwonym i czarnym nic
więcej nie ma.
Na Balladyny w Orłowie, styczeń
2009.
Barbarzyńcy
Już wiele razy czekaliśmy na
barbarzyńców. Dawaliśmy
wiarę
mętnym pogłoskom i opiniom
brukowych mediów. To
kwestia
uważności i czujności.
Jednak
na próżno się trudziliśmy.
Obcy omijali nasze miasto
jak ognisko zarazy.
W końcu złożyliśmy w
skrzyniach
haftowane szaty i złote
łańcuchy
- insygnia posiadania i
władzy,
które olśnić miały
barbarzyńców.
Oddaliśmy rządy niemym
i głuchym.
Wtedy przyszli.
Zastali otwarte bramy
miast,
bezbronnych mężczyzn i
kobiety
zdziwione, że znowu
– jak w okrutnych czasach
–
muszą być ofiarami
nieokrzesanych
wojowników.
Barbarzyńcy strzelali
głównie
na postrach, za to z
zapałem
niszczyli instalacje
energetyczne
i lotniska, palili domy
i rekwirowali samochody.
Do stolicy nie weszli,
zajęli
pozycje na przedmieściach,
z zainteresowaniem
obserwowali
rozwój sytuacji
międzynarodowej,
bawił ich strach
mieszkańców
i wysiłki mediacyjne
sąsiednich
państw. Byli na ustach
całego
świata i wydawało się, że
to
im wystarcza.
Nie mogliśmy nic zrobić.
Mieli
miażdżącą przewagę –
przecież
byli barbarzyńcami.
Postanowiliśmy czekać,
mając
nadzieję, że w końcu
znudzi się im
wystawanie na rogatkach,
że
nasycą się naszym strachem
i odjadą
naszymi samochodami do
swoich domów.
Ach, jakże doskonale
czekaliśmy!
W sklepach zabrakło
towaru, w
zakładach pogrzebowych
desek na
trumny, w sądach ustały
prace
i władze, w oknach
zaciągnięto
zasłony, zamknięto oczy.
Każdego dnia po
przebudzeniu
sprawdzaliśmy czy jeszcze
są,
potem zaniechaliśmy i
tego.
Z luster patrzyły na nas
twarze
coraz bardziej dzikie,
coraz
bardziej obce.
sierpień 2008 r.
Śmierć Wielkiej Małpy
Liście jabłonek wirują jak
maleńkie
karuzele, liście orzecha
opadają pionowo.
Coraz ich więcej i więcej.
Wrony
uszyte z błyszczącej
podszewki lustrują
ogród. Nikogo nie kochają,
nikogo nie szanują, kraczą
pięcioma
odcieniami granatu. Świat
jest pełen
neurotyków. Zamkniętych na ogród.
Zamkniętych na Boga. To
jest
problem. Bowiem nikogo nie
kochają,
nie szanują nikogo,
opadają pionowo.
Coraz ich więcej i więcej.
Bowiem liście
jabłonek łaskoczą ciało,
liście orzecha
liżą ciemną ciała
podszewkę.
Taki jest pocałunek
października, głód
listopada. Bowiem chłód
miesięcy
może trwać wiecznie. Zima
może za
długa być na nasze krótkie
życie.