czwartek, 2 lipca 2015

Elżbieta Morawiec o poezji P. Dakowicza



Strażnik poranka
(o twórczości Przemysława Dakowicza)


Dusza moja czeka na Pana
Bardziej niż nocne straże na przyjście poranka
Ps.130, przekł. Czesława Miłosza


Pojęcie „natchniony”, jako przestarzałe i staroświeckie, wyszło dziś z użycia w odniesieniu do utworów poetyckich. Identyfikowane także z bardzo dalekim odeń znaczeniem czegoś niezwykłego, pięknosłowego, bardzo oddaliło się od swojej etymologii, której rdzeniem jest „tch”, od tchnąć. W polszczyźnie jego głęboki sens nie jest tak oczywisty jak w grece klasycznej, gdzie „pneuma” oznacza duszę, ducha. „Natchniony” w tej dalekiej od dzisiejszego rozumienia wersji – to wywołany, zainspirowany duchem. Akt kreacji podobny do tego, jakim Stwórca tchnął życie w świat.

Właśnie tak, jako natchnioną, można określić poezję Przemysława Dakowicza. Co nie oznacza wcale, że są to wiersze gładkie, pięknobrzmiące. Tego ducha, który w niego tchnie, Czesław Miłosz nazywał swoim daimonionem. Dakowicz także użyje tego pojęcia w ironicznym wierszu „Mój daimonion” z tomu „Albo – Albo”. Poważnie – i z wielką pokorą – odniesie się do dajmoniona, mówiąc (w tomie „Obcowanie”): Między 26 a 31 marca powstalo dwadzieścia tekstów, czyli większa część tomiku [mowa o „Teorii wiersza polskiego „ – EM]. [...] Nie do końca rozumiem [to doświadczenie] i nie całkiem potrafię opisać. Czy to jest jakaś szczególna dyspozycja mózgu, czy ingerencja z zewnątrz – nie wiem. Choć [...] należę do osób, które wierzą w istnienie jakiejś rzeczywistości „na zewnątrz”, poza nami, jakkolwiek byśmy ją nazwali. Ale poeta daje też inne, bardziej zracjonalizowane źródło owego niezwykłego natchnienia: Po prostu tyle się naczytałem, tak wiele czasu poświęciłem na refleksję związaną z historią, z losami przodków, że to wszystko musiało znaleźć jakieś ujście. Jeśli jest więc jakieś natchnienie pochodzące z „Au-delà”, od Stwórcy, to jest też przymus pamięci. Dakowicz, za badaczką holocaustu – określa ją jako postpamięć. Pamięć tych, co w drugim lub trzecim nawet pokoleniu po ofiarach niosą w sobie ranę i – przymus pamięci. Pradziadkowie poety wywodzili się z bezpowrotnie przepadłych Kresów, z Sokala, i autor „Łączki” uważa się za „emigranta w trzecim pokoleniu”, którego moralną powinnością – dodajmy – jest wskrzeszanie nie tylko pamięci rodzinnej, ale wszystkiego, co obumarło, zadeptane i zniszczone w świadomości zbiorowej Polaków – wszystkich krwawych ofiar polskich dziejów. Pamięć i powinność moralna – czy wręcz posłannictwo – to pojęcia podstawowe dla poezji Dakowicza. Zwłaszcza w odniesieniu do zbiorów „Teoria wiersza polskiego” i „Łączka”. Te dwa tomiki to dorobek ostatnich lat (2013 i 2014), ale Przemysław Dakowicz, autor zaledwie trzydziestosiedmioletni, ma już za sobą sześć zbiorów – od młodzieńczej książki „Süssmayr, śmierć i miłość” (2002), przez „Albo – Albo” (2006) i „Place zabaw ostatecznych (2011), po – wydane później niż „Teoria wiersza polskiego” i „Łączka” – „Boże klauny” (2014).


W błyskotliwym, zwięzłym eseju „Lector iter faciens” (w zbiorze artykułów i tekstów programowych „Obcowanie”) Dakowicz postuluje model czytelnika/krytyka doskonałego. Takiego, który współwędruje z pisarzem – nie tylko ścieżkami jego wierszy, ale i życia. Nie ma to być jednak biografistyka w dawnym stylu, ale coś właśnie jak „obcowanie”, współobcowanie z żywą ludzką istotą. Niezależnie od tego, czy należy już do świata umarłych czy żywych. Że sam świetnie realizuje własny postulat – o tym świadczą zamieszczone w „Obcowaniu” wnikliwe, „głębinowe” szkice o poezji Jana Polkowskiego („Na marginesie »Głosów« Jana Polkowskiego”), Jarosława Marka Rymkiewicza („Orfeusz w piekle historii”) czy o twórczości Vincenta van Gogha.

Spróbujmy zatem udać się w wędrówkę, idąc – ścieżka obok drogi – tropami jego myśli, doświadczeń i wierszy. Ścieżka, początkowo łatwa, po 5 latach od tomu „Albo – Albo”, w „Placach zabaw ostatecznych” wznosi się gwałtowanie do góry, odsłaniając coraz nowe przepaści. Całkiem jakby turysta z łagodnych gór Beskidu Sądeckiego, z tym samym wyposażeniem, jakie wziął na jednodniową wycieczkę – napotkał nagle na swoje drodze ostre granie i lodowce Alp.

Albo – Albo” już w tytule zawiera artystyczne credo, stan myśli? – na pewno wskazanie źródła inspiracji. Jest nim Soeren Kierkegaard i jego „Albo – Albo”. Wiersz Dakowicza pod takim samym tytułem poetycko rozwija dwie drogi, jakie duński filozof widział przed człowiekiem: bycie typem estetycznym albo etyczno-religijnym. Ten pierwszy daje wiele radości, materiału – artyście i poecie. Ten drugi – to uosobienie powagi, odpowiedzialności. Trwa przy swoich przeżyciach – powtarza je (ta powtarzalność będzie ważna w dalszej drodze Dakowicza). W wierszu-opowiastce Dakowicza jeden z braci wybiera ogród i „pod słońcem stoi”, drugi, w pustym pokoju „szeptał zaklęcia nad księgą”. Ja liryczne w poincie wiersza wyznaje: „dom nie jest moim domem// nie uprawiam ogrodu /// muszę/// wybrać// nie mogę”. Bardzo wyraziście ukazana sytuacja poety, jak ją sam postrzega. Czy wiersz byłby równie czytelny bez Kierkegaardowego klucza? Niewątpliwie straciłby na głębi swoich znaczeń. Pozostałe utwory tego tomiku czytają się prościej, są zwykłą pochwałą życia („Jakże bogate”), zapisami rodzinnej genealogii i kroniki („Mój prapradziadek Jan”, „Moje babcie”). Ale już tutaj pojawia się coś , co będzie konstytuowało poezję Dakowicza w „Teorii wiersza polskiego” i „Łączce”. W wierszu „Pochwała podróży” czytamy:


O żadnej porze dnia czy nocy
Nie jesteśmy sami. Przestrzeń, czas
I pamięć skrywają żywą obecność tych,
Którzy byli tu wcześniej. Nic nie przemija
I nic się nie kończy, dopóki trwa pragnienie i wola.
Przez lasy biografii, gąszcze listów. Dzienników,
Pamiętnikarskich zapisków dążę więc,
Niwecząc śmierć,
Ku domowi ja.


Czy można wyraźniej określić stawanie się „ja” ludzkiego w historii i powinność poety?

Poeta jest tym, który ma obowiązek wskrzeszania przeszłości, jego słowa „niweczą śmierć”.

Nie zawsze konkluzja jest tak optymistyczna. W jednym z najpiękniejszych wierszy tego tomu, zatytułowanym „Pestka granatu”, Persefona wędruje przez ponure zbocza Hadesu i znajduje żywy owoc granatu „takiego jak tam w górze”, symbol życia i odrodzenia. Jej radość jest krótka, bo „potem , jak zawsze, w powietrze uderzył płaski śmiech// Askalafosa”. (Askalafosa, zamienionego przez Demeter w sowę – kara za to, że oskarżył Persefonę o zjedzenie pestki granatu). Powtarzająca się od zawsze w dziejach człowieka walka o życie – ze śmiercią, zamknięta w skrótowym mocnym obrazie. Jak się zdaje, acz może nadużywam tu interpretacji – mająca nie tylko greckie konotacje. Przypomnijmy sobie ziarenko granatu – oglądane pod światło, mieni się bielą i czerwienią – niby krew i woda, wypływające z boku Chrystusa.

Placami zabaw ostatecznych”, o czym mówi już sam tytuł, wkracza Dakowicz w obszar eschatologii. Wiersz „Elegia przy huśtawkach” z tego zbioru to świadectwo niebywałej u tak młodego poety świadomości śmierci, która jest za progiem każdego pogodnego dnia, każdej słonecznej chwili – jak ta spędzana z córeczką przy huśtawce:


Córeczko moja klepsydrze piaskownicy
Córeczko mała na wahadłach huśtawek
Jeszcze tu jesteś, jeszcze nie odpływasz
Na place zabaw ostatecznych […]


Wbrew temu co zapowiada otwierający tomik wiersz „Écriture”, gdzie metaforą pisania staje się budowanie i lot dziecinnego latawca (choć i on dotknięty jest „ciemnym żądłem”) – krainą poezji staje się tu śmierć. Jakby śmierć była warunkiem ponownych narodzin – przesłanie głęboko zakorzenione w myśli antycznej (Wyspiański przetransponował je w sentencji „umierać musi, co ma żyć”), nade wszystko – chrześcijańskie, ale i wskazujące na kierunek poetyckiego wędrowania. To wstępowanie w ciemną dolinę Jozafata staje się, jak widać z dalszej drogi poety – warunkiem koniecznym, aby naprawdę się narodzić. Bo śmierć to tutaj nie tylko fizyczne umieranie, ale i zrzucanie z siebie poetyckich śladów poprzedników, których w „Placach zabaw ostatecznych” niemało. Parafrazy i cytaty z Różewicza („Koniec i dalej”, dedykowane staremu poecie na jubileusz), Miłosza („Całe długie życie”, z ironią parafrazujące apolliński, melancholijny ton wiersza „Tak mało”), ale przede wszystkim dwaj patroni myśli – raz jeszcze Kierkegaard i T.S. Eliot. Nie darmo pierwszy to zbiorek Dakowicza opatrzony jego przypisami. Bez nich nawet nieźle wykształcony czytelnik niewiele by z tych wierszy zrozumiał. Fascynacja ezoteryzmem Eliota (głównie z „Ziemi jałowej”) daje w efekcie „Idź. Poemat echolaliczny”, gdzie nawet dość znajoma polskiemu uchu i pamięci kulturowej Dolina Jozafata przeobraża się w arabskie (mahometańskie) określenie tejże – „Wadi-an-Nar”, po to, aby autor mógł rozwinąć mahometański (a także zoroastriański) mit o wstępowaniu duszy w zaświaty poprzez przejście na zawieszonej nad przepaścią linie. Krajobrazu dopełnią obrazy z „Wyznań” św. Augustyna, odwołujące się do kładki/mostu ze snu św. Moniki. Wyraźnie eliotowski z ducha jest także poemat „Wyrzygnąć. Traktat o całości”, występują w nim skądinąd postaci znane z Eliota. Autor tych wierszy, o czym mówią same tytuły – gorączkowo, namiętnie chce ogarnąc całość świata, stworzyć jakąś mathesis universalis, objąć kosmos splotami swoich wierszy. Ta ścieżka fascynacji zostanie na szczęście porzucona.

O wiele ważniejszy, twórczy i niezmiernie ważny ideowo jest trop myśli Kierkegaarda. Dakowicz „przebiera się” tutaj w kostiumy-pseudonimy duńskiego filozofa, pisującego a to jako Climacus, a to jako Vigilius Haufniensis. Te pseudonimy-maski, liczne sobowtóry, służyły Kierkegaardowi jako ucieczka przed petryfikacją jego myśli, uchronienie jej przed akademickim zaklasyfikowaniem. Dakowicz powtarza te drogę – przybierając twarze, maski, głosy wielu w tym tomie. Ale, co bodaj najważniejsze w „Placach zabaw ostatecznych”, a nie bardzo dostrzegalne gołym okiem – to świetne zrozumienie istoty Kierkegaardowskiego pojęcia ironii. Pisząc o ironii Sokratejskiej, o uchwytywaniu pojęć w dialogu, duński egzystencjalista podkreślał, że ironia – jako sposób komunikacji zapośredniczonej – jest jedynym sposobem wyprowadzania czytelnika/odbiorcy – p o z a postać samego autora . Ale właśnie w tym zbiorze Dakowicza – po raz pierwszy pojawia się postać niezmiernie znacząca dla jego dalszej drogi. Ów Kierkegaardowski Vigilius Haufniensis w poemaciku „Climacus i sobowtóry” umiera (jak umarł 11 listopada 1855 na kopenhaskiej ulicy jego twórca), aby dać miejsce postaci nowej, określającej się jako Vigilus Lodziensis, nocny stróż „niedosypiający w Polsce, czyli nigdzie”, co staje u wezgłowia dotkniętego afazją filozofa, aby „mówić za niego / własnym głosem, bo przecież ktoś / mówić musi. Inaczej wszyscy będziemy/ martwi”. Pamięć podpowiada: „Obiit Gustavus, natus est Conradus”. I tak właśnie staje się w „Placach zabaw ostatecznych”. Idąc polskim, romantycznym tropem – z duńskiego Vigiliusa Haufniensis rodzi się polski Vigilius Lodziensis. Postać równie ważna dla późniejszych wierszy Dakowicza jak Pan Cogito dla Herberta.

Można zgłaszać wiele pretensji do „Placów zabaw ostatecznych” – o to, że jest to poezja docta, ezoteryczna itp. Nie ulega jednak wątpliwości, że bez doświadczeń w tym tomie zawartych, kiedy patrzeć wstecz – od „Teorii...” i „Łączki” – nigdy nie narodziłby się ktoś taki jak Dakowicz, tak dramatycznie ważny dla literatury polskiej XXI wieku. A zdobył na tym cmentarnym polu, w poetyckiej dolinie Wadi-an-Nar – dwie niezwykłe właściwości: bardzo głębokie, oryginalne rozumienie ironii i fantastyczną zdolność metamorfoz – sztukę noszenia maski, kostiumu, poezji roli.

Dwa przedostatnie zbiory poezji Dakowicza, „Teoria wiersza polskiego„ i ”Łączka”, świadczą nie tylko o wielkim talencie, ale o czymś – kto wie czy nie ważniejszym – o czymś , co z pewnością wyróżnia poetę spośród innych. Tym czymś jest doświadczanie (nie – doświadczenie!) rzeczywistości. Czy podobna sobie wyobrazić któregokolwiek poetę – np. Adama Zagajewskiego – który, zamknięty w magazynie-kaplicy na Powązkach spędza czas na modlitwie, zadumie nad trumienkami z odkopanymi przez Krzysztofa Szwagrzyka szczątkami Żołnierzy Wyklętych? A Przemysław Dakowicz na taki właśnie akt się zdobył – była w nim potrzeba oddania hołdu, ale i coś z postawy Tomasza Didymosa – musiał włożyć rękę w tę ranę, aby uwierzyć, czy raczej – aby doświadczyć. Romantyk całą duszą, obrońca paradygmatu romantycznego (w eseju z tomu „Obcowanie”), Dakowicz jest przecież doskonale świadom, że ten paradygmat nie da się powtórzyć w jego własnych formach i figurach, ale można i należy prowadzić z nim dialog, obcować – poprzez jego formy i gatunki – tworzyć własne, ważne i czytelne w czasach postmodernizmu. Tak „Teoria...”, jak i „Łączka” to błyskotliwe przykłady wykorzystania poetyckich gatunków – nie tylko romantycznych zresztą, ale odsyłających do tradycji starożytnej czy tradycji polskiego baroku.

Nie błyskotliwość i kunsztowność jest wszakże celem Dakowicza, ale próba konstruowania ciągu dziejów z wpisaną w nie dramatyczną ironią polskiej historii, martyrologii i heroizmu. Swoje „plemion cmentarzysko” buduje obok takich wcześniejszych dokonań polskiej poezji jak sławne „Głosy” Bohdana Urbankowskiego czy, ostatnio, „Głosy” Jana Polkowskiego. Nekropolis polskie Dakowicza znacząco się od tamtych różni – Urbankowski wznosił swoje stelle nagrobne nad prochami Auschwitz, Polkowski - nad pomordowanymi na Wybrzeżu w 1970, Dakowicz ogarnia całe dzieje Polski: od bitwy pod Płowcami po proces szesnastu, Łubiankę, tragedie żołnierzy wyklętych i śmierć Anny Walentynowicz.

W obu tomikach postacią centralną (poezja roli) jest znany nam już Vigilius Lodziensis, nocny stróż polskiego nekropolis, dla mnie – Strażnik poranka, Strażnik zmartwychwstania tych, co odeszli w niepamięć zbiorową, a którzy zmartwychwstać muszą, aby naród ocalał. Strażnik, który mówi „językami ludzi i aniołów”, zna wszystkie ścieżki ludzkiej męki. Jak w przejmującym wierszu „Hortus conclusus”, kiedy odzywa się biblijną frazą :


[…] czyli brat twój cały?
Czy ci się brata krzyki nie zwidziały,
Czy ci się jęki nie śniły w ogrodzie,
Gdy słońce grzało, gdy nad łąką leśną
Motyl polatał i kwiat woń rozsiewał?
Czy żyjesz jeszcze czy wchodzisz
Do grobu?


aby swoją Dantejską wędrówkę przez cmentarz-piekło dziejowe zakończyć następująco:

                                                           
[...] Biegłem
Śpieszyłem , brnąłem w kopne śniegi, w błędne aleje,
W ścieżki rozwidlone, w ciemność zbyt ciemną
Dla poszukiwaczy [...]
W krzyki i płacze, w podzwanianie kluczy,
W judaszu srebrnym w krwawe oko nocy,
W ziemiste ciała, w zatrzaśniętą bramę
I w miasta żywą, rozjątrzoną ranę


W jednym z wywiadów Dakowicz mówił : Łączka to Polska. [...] Polska to Łączka. Jego Łączka – z „Teorii wiersza polskiego” i z „Łączki” – rozpościera się szeroko. Są na niej groby Witkacego, samobójcy z 17 września 1939, i Antoniego Ossendowskiego, którego mogiłę w Milanówku bolszewicy rozkopali w 1945, łyżka „Zapory” (Hieronima Dekutowskiego), którą daremnie próbował wydrapać sobie wolność z ubeckiej katowni, i zbezczeszczone pośmiertnie, oddane do pobierania narządów ciało „Odyńca” (Antoniego Wodyńskiego), ucieczka Witolda Pileckiego z Auschwitz i ciała anonimowych ofiar Grudnia'70 chowane w ciemności, w plastikowych workach. Te ofiary właśnie wpisał Dakowicz w misterną kompozycję wiersza „My nigdy nie poddamy się” – manifestu wiecznego buntu, kontrapunktowanego cytatem z sonetu o śmierci Sępa-Szarzyńskiego:


Do worka, do worka,
z nogami, z rękami, z głową,
worek pod sufit, niech dynda,
ruch w worku, żyje worek,
Śpiewa worek, lecz pieśni
worka nikt nie usłyszy.


Ehej, jak gwałtem obrotne
obłoki pędzą, kolano
przy głowie,ręce na plecach
związane, wykręcone.

[...]

Nędznie i bojaźliwie
rzuca się w worku ciało,
gdy tam za Blindą, szare
obłoki pędzą. W boleści
zrodzony, w boleści konający
worku kości, mięsa, worku
wywyższony, z aniołami
śpiewać chcący, wyj.


Ehej, ehej, ehej!


To końcowe echo, powtórka z Sępa – jest jak bojowe zawołanie, wiecznie powracający apel. O pamięć. O czuwanie.

Teoria wiersza polskiego” otwiera się przesłaniem – „Słowacki. Słowo i czyn”. Atrament i krew – krew i atrament. Żaden z naszych wieszczów nie zginął na polu walki ani męczeńską śmiercią. Ale atrament ich słowa przemieniał się w krew ofiarną ich czytelników, by, w kolejnym obrocie dziejów, ponownie odrodzić się w natchnionym słowie.

Szczupłość miejsca nie pozwala na wnikliwszą analizę wierszy Dakowicza z obu cytowanych już tomów. Zatrzymam się przy kilku zaledwie przykładach, dowodzących wielkiego kunsztu poety, jego niezwykłego słuchu poetyckiego, świadomości jak „odpowiednie dać rzeczy słowo”. A także, co wcale nie mniej ważne, tej twórczo odziedziczonej po Kierkegaardzie ironii (którą i Norwidową ironią można by nazwać).

W „Łączkę” wprowadza meliczną strofą spisana ballada „Światło”. W rytmie wiersza przywodząca na myśl romantyczne wierszyki, choćby Zaleskiego:


stuka kółko w kostkę bruku
stuka kółko tuż przed świtem
kto tu jedzie kto tu jedzie
[...]
czy to konik jest wesoły
[...]
czy przeciwnie z nocy czarnej
czarny konik trumny wieko

I już w niewinnej z pozoru balladzie przed oczami czytelnika jawi się kibitka albo „czarny woron”, którym wożono skazanych w Rosji carskiej, a potem bolszewickiej. A zakapturzony woźnica, jeździec śmierci, zyskuje milion twarzy katów różnych pokoleń:

imię jego jest milijon
dwa miliony grubych dłoni
milion twarzy w czarnym cieniu
on przed nami nas obroni
on nam zamknie durne usta
on nam w oczy sypnie piaskiem
on nam glinę zatknie w uszy
[…]

Spośród takiego milijona wywodzi się bohaterka wiersza „Syndrom Ismeny”, dedykowanego pamięci Anny Walentynowicz. Jedna z tych, co zadowalają się ciepłą wodą w kranie:


Nie widzieć. Nie czuć. Nie przekraczać miary.
Zniknąć w kulisach. Nie wchodzić w dyskusje.
[...]


Ismena uchodzi ze sceny.
Wchłania ją szary tłum.


Żyje


Małe studium powszechnego, posmoleńskiego konformizmu – z heroiczną polską Antygoną w tle. Trudno lepiej – w negatywie – skreślić portret Wielkiej Nieobecnej niż na tle tej oportunistki antycznej, tu uosabiającej oportunizm naszych współczesnych. Ale to właśnie niezłomny duch „Anny Solidarność” jaśnieje w mroku, przebija się przez ciemny banał powszedniości – na powierzchnię wiersza.

Duch wielkiej ironii, przepaścisty hiatus historii unosi się także nad małym poematem „Szesnastu”. Spisany wytworną, elegancką oktawą rodem z „Beniowskiego”, w równie nieomylny sposób operuje dowcipem autokomentarza, w którym Słowacki raz po raz wychylał się poza swoje wersety (nb. wzorzec Słowackiego inkrustowany jest także licznymi wtrętami z innych źródeł i poetów, m.in. Mickiewicza). Nie sposób przytaczać tu całego wiersza, ale by dreszcz przeszył, wystarczy fragment:

W progu Gospodarz wita ich i wiedzie
W komnaty dalsze, szczęśliwcy więc krzesła
W krąg zasiadają (za chwilę czaj wjedzie).
Gadają długo, godzina niewczesna,
Chcą wstawać, iść już, lecz Gospodarz wie gdzie
Dziś być powinni – gdzie przestrzeń bezkresna
Nieb. Woła: „Druzja, tu potrzeba czynu,
Otóż samolot , lećmyż do Londynu!”


Przystają. Sierow lata zachwycony.
Na zawilgłego przestwór nieboskłonu
Wpływają. W dole pola, drogi, domy,
Wędrówka ludów. Fale Acheronu
Lśnią krwawo. „To Bug – rzekł Bień – niech Bóg broni!
Zdrada!” Lecz Sierow do głosu nikomu
Więcej dojść nie dał, a Iwanow dzielny
Śmiał się. Dodajmy : śmiech to był piekielny.


Pod piórem Dakowicza zmartwychwstają dla naszej pamięci – te wszystkie katowane, torturowane, zabijane strzałem w tył głowy ciała umęczonych Polaków, bezczeszczone jeszcze po śmierci. Przejmujący, syntetyczny obraz polskiej martyrologii zawarł poeta w wierszu „Centon” (centon to odziedziczona po antyku forma wiersza, składającego się wyłącznie z cytatów z innych utworów). Koncepcja utworu opiera się na legendzie z bitwy pod Płowcami. Tam właśnie rycerz Saryusz, ciężko raniony w brzuch – własne jelita we wnętrzności wtłaczał. Stąd miało się wziąć pochodzenie herbu Jelita. Odnotował to Jan Długosz, poetycko przetworzyli Jan Kochanowski i Sęp-Szarzyński. Dakowicz przytacza fragmenty wszystkich tych zapisów, poczynając od Długosza. Od siebie dodaje tylko makabryczne szczegóły, znane z sekcji zabitych pod Smoleńskiej w kwietniu 2010: brudne gumowe rękawice i śmieci umieszczone w ciele Anny Walentynowicz (czy rzeczywiście w jej ciele?), dwie wątroby zaszyte w zwłokach Przemysława Gosiewskiego. Nie pada, poza Florianem Saryuszem – żadne nazwisko – jakby poeta pisał do nas sympatycznym atramentem. To nasza pamięć ma dopowiedzieć to, czego w wierszu nie znajdziemy.

W kolejnym tomie – „Boże klauny” – Dakowicz porzuca nekropolis polskie, wkracza na ścieżkę metafizyki. Zbiór ten powstawał zapewne równolegle ze szkicem „Nowoczesność schizofreniczna. Notatki do nienapisanego eseju”, opublikowanym w 2012. „Boże klauny” balansują na granicy metafizyki i psychiatrii, będąc zapewne świadectwem jakiegoś głębokiego kryzysu wiary, kryzysu metafizycznego autora. Dowodziłby tego wiersz „[Vigilius:] Noc ducha i dezintegracja pozytywna”. Vigilius, dawniej Lodziensis , jawi się tu jako uosobienie jaźni rozdartej między noc ducha mistyków i wiedzę nowoczesnej psychiatrii (dezintegracja pozytywna, rozumiana jako etap dojrzewania, rozwoju człowieka, to pojęcie stworzone przez Kazimierza Dąbrowskiego). Stojąc na tej krawędzi – między mistyczną ciemnością a nauką – ja liryczne odnajduje się bezbronne, bezlitośnie zamknięte w tym, co materialne i zewnętrzne:

obciągnięty skórą
wydany pięciu zmysłom
aż do końca
na wierzchu


Kluczy do tych wierszy jest w książce wiele – skądinąd różnego znaczenia. Chyba najważniejszym przewodnikiem jest tu motto tomu z „Wyznań” Św. Augustyna (w oryginale po łacinie): Z dnia na dzień odkładałem rozpoczęcie życia w Tobie, a nie odkładałem tego, aby co dzień w sobie samym umierać („Wyznania” VI, 11)

Nie umiem tych wierszy czytać inaczej niż jako zapisu pewnego doświadczenia wewnętrznego – jakby Dakowicz idąc śladem „nocy ciemnej” Św. Jana od Krzyża – tym doświadczeniem prześwietlał współczesny świat schizofrenii, świadomości rozdartej między majaki i jawę. Jak w chorobowym zespole Bonneta, opisanym w 1769, schorzeniem charakteryzującym się omamami na jawie – zwierząt, ludzi (wiersz „Zespół Bonneta”).

W roku 1937 Karen Horney zdiagnozowała „neurotyczną osobowość naszych czasów”, Przemysław Dakowicz może się uważać – co najmniej za współtwórcę pojęcia „schizofreniczna osobowość naszych czasów”. We wspomnianym szkicu „Nowoczesność schizofreniczna” pisał: Za Kępińskim: pojęcie schizofrenii zawdzięczamy Eugenowi Bleurerowi; schizo – rozszczepiam, rozłupuję, rozdzielam; fren – przepona, serce, umysł, wola. Objawy osiowe choroby to: 1. autyzm, czyli odcięcie się od świata otaczającego i życie światem własnym [...] 2. rozszczepienie – dezintegracja wszystkich funkcji psychicznych. Człowiek nowoczesny – rozszczepione serce, rozłupany umysł, podzielona wola.

Owa schizofreniczna osobowość ma w tomiku dwa typy obrazów – autentycznych schizofreników (wielkiego tancerza, Niżyńskiego; żony Eliota Vivien; Nietzschego) i „trzeźwych” szaleńców, jak Liebchen poddający zabiegowi „plastynacji” ludzkie zwłoki („Ein Meister aus Deutschland”), lub anonimowa 40-latka, zatruta do szaleństwa nakazami reklamy („Poezja współczesna domaga się wyjścia na przepustkę”). Gdzie w konfrontacji tych dwu typów szaleństwa jest miejsce człowieka, miejsce poety, gdzie odnaleźć harmonię, pewność, ląd stały? Odpowiedź, jeśli w ogóle istnieje, znajdziemy w wierszu „Nauka znikania”, który jest poetyckim zapisem przygody Pascala, jego „nocy ciemnej”, „nocy ciernia”, co stała się źródłem jego powtórnego, głębokiego nawrócenia w listopadzie 1654. Jadąc przez most powóz filozofa przewalił się przez jego balustradę i zawisł nad tonią rzeki. Ten balans między życiem a śmiercią Zbudził Pascala do wiary, do stanięcia na gruncie pewnym – gruncie chrześcijańskiej wiary:


Mówią, że tutaj się zaczęło, żeś leżał sam
Bez przytomności, na skraju dwóch
Nieskończoności, że trupy koni ssało morze, że gwiazdy
Bledły nad Pont de Neuilly lub Pont Rouge,
A tyś przemierzał inną przestrzeń, przerażającą
Przestrzeń duszy […]


Konkluzja wiersza jest zaskakująca i zgodna z historyczną prawdą – otóż w mózgu Pascala znaleziono podczas autopsji „dwa odciski jakby palca w wosku”. Boski znak, piętno geniuszu? Jako jedyne w szaleństwie świata – zbawiające od szaleństwa schizofrenii.

Boże klauny” to ważny tom w dorobku Dakowicza. Przede wszystkim – dla niego samego, jako zapis głębokiego doświadczenia wewnętrznego. A dla czytelnika – trudny, wściekle trudny – znowu jesteśmy na szczytach Alp, gdzie bez minimum wiedzy o psychiatrii i dobrej encyklopedii – ani rusz. Ale to już rzecz wyboru. Na krawędzi, w balansie między dewizą Guentera von Hagensa/Liebchena, wypychacza ludzkich ciał: „niespokojne jest ludzkie serce/ póki nie spocznie w pleksiglasie” a św. Augustynem : „Niespokojne jest ludzkie serce, póki nie spocznie w Bogu”.

                                  
Elżbieta Morawiec

[pierwodruk: "Arcana" 2015, nr 1 (121)]