Strażnik
poranka
(o
twórczości Przemysława Dakowicza)
Dusza
moja czeka na Pana
Bardziej
niż nocne straże na przyjście poranka
Ps.130,
przekł. Czesława Miłosza
Pojęcie
„natchniony”, jako przestarzałe i staroświeckie, wyszło dziś
z użycia w odniesieniu do utworów poetyckich. Identyfikowane także
z bardzo dalekim odeń znaczeniem czegoś niezwykłego,
pięknosłowego, bardzo oddaliło się od swojej etymologii, której
rdzeniem jest „tch”, od tchnąć. W polszczyźnie jego głęboki
sens nie jest tak oczywisty jak w grece klasycznej, gdzie „pneuma”
oznacza duszę, ducha. „Natchniony” w tej dalekiej od
dzisiejszego rozumienia wersji – to wywołany, zainspirowany
duchem. Akt kreacji podobny do tego, jakim Stwórca tchnął życie w
świat.
Właśnie
tak, jako natchnioną, można określić poezję Przemysława
Dakowicza. Co nie oznacza wcale, że są to wiersze gładkie,
pięknobrzmiące. Tego ducha, który w niego tchnie, Czesław Miłosz
nazywał swoim daimonionem. Dakowicz także użyje tego pojęcia w
ironicznym wierszu „Mój daimonion” z tomu „Albo – Albo”.
Poważnie – i z wielką pokorą – odniesie się do dajmoniona,
mówiąc (w tomie „Obcowanie”): Między 26 a 31 marca
powstalo dwadzieścia tekstów, czyli większa część tomiku
[mowa o „Teorii wiersza polskiego „ – EM]. [...] Nie do
końca rozumiem [to
doświadczenie] i nie całkiem potrafię opisać. Czy to
jest jakaś szczególna dyspozycja mózgu, czy ingerencja z zewnątrz
– nie wiem. Choć [...]
należę do osób, które wierzą w istnienie jakiejś
rzeczywistości „na zewnątrz”, poza nami, jakkolwiek byśmy ją
nazwali. Ale poeta daje też inne, bardziej zracjonalizowane
źródło owego niezwykłego natchnienia: Po prostu tyle się
naczytałem, tak wiele czasu poświęciłem na refleksję związaną
z historią, z losami przodków, że to wszystko musiało znaleźć
jakieś ujście. Jeśli jest więc jakieś natchnienie pochodzące
z „Au-delà”, od Stwórcy, to jest też przymus pamięci.
Dakowicz, za badaczką holocaustu – określa ją jako postpamięć.
Pamięć tych, co w drugim lub trzecim nawet pokoleniu po ofiarach
niosą w sobie ranę i – przymus pamięci. Pradziadkowie poety
wywodzili się z bezpowrotnie przepadłych Kresów, z Sokala, i
autor „Łączki” uważa się za „emigranta w trzecim
pokoleniu”, którego moralną powinnością – dodajmy – jest
wskrzeszanie nie tylko pamięci rodzinnej, ale wszystkiego, co
obumarło, zadeptane i zniszczone w świadomości zbiorowej Polaków
– wszystkich krwawych ofiar polskich dziejów. Pamięć i
powinność moralna – czy wręcz posłannictwo – to pojęcia
podstawowe dla poezji Dakowicza. Zwłaszcza w odniesieniu do zbiorów
„Teoria wiersza polskiego” i „Łączka”. Te dwa tomiki to
dorobek ostatnich lat (2013 i 2014), ale
Przemysław Dakowicz, autor zaledwie trzydziestosiedmioletni, ma już
za sobą sześć zbiorów – od młodzieńczej książki „Süssmayr,
śmierć i miłość” (2002), przez „Albo – Albo” (2006) i
„Place zabaw ostatecznych (2011), po – wydane później niż
„Teoria wiersza polskiego” i „Łączka” – „Boże klauny”
(2014).
W
błyskotliwym, zwięzłym eseju „Lector iter faciens” (w zbiorze
artykułów i tekstów programowych „Obcowanie”) Dakowicz
postuluje model czytelnika/krytyka doskonałego. Takiego, który
współwędruje z pisarzem – nie tylko ścieżkami jego wierszy,
ale i życia. Nie ma to być jednak biografistyka w dawnym stylu,
ale coś właśnie jak „obcowanie”, współobcowanie z żywą
ludzką istotą. Niezależnie od tego, czy należy już do świata
umarłych czy żywych. Że sam świetnie realizuje własny postulat –
o tym świadczą zamieszczone w „Obcowaniu” wnikliwe, „głębinowe”
szkice o poezji Jana Polkowskiego („Na marginesie »Głosów« Jana
Polkowskiego”), Jarosława Marka Rymkiewicza („Orfeusz w piekle
historii”) czy o twórczości Vincenta van Gogha.
Spróbujmy
zatem udać się w wędrówkę, idąc – ścieżka obok drogi –
tropami jego myśli, doświadczeń i wierszy. Ścieżka, początkowo
łatwa, po 5 latach od tomu „Albo – Albo”, w „Placach zabaw
ostatecznych” wznosi się gwałtowanie do góry, odsłaniając
coraz nowe przepaści. Całkiem jakby turysta z łagodnych gór
Beskidu Sądeckiego, z tym samym wyposażeniem, jakie wziął na
jednodniową wycieczkę – napotkał nagle na swoje drodze ostre
granie i lodowce Alp.
„Albo
– Albo” już w tytule zawiera artystyczne credo, stan myśli? –
na pewno wskazanie źródła inspiracji. Jest nim Soeren Kierkegaard
i jego „Albo – Albo”. Wiersz Dakowicza pod takim samym tytułem
poetycko rozwija dwie drogi, jakie duński filozof widział przed
człowiekiem: bycie typem estetycznym albo etyczno-religijnym. Ten
pierwszy daje wiele radości, materiału – artyście i poecie. Ten
drugi – to uosobienie powagi, odpowiedzialności. Trwa przy swoich
przeżyciach – powtarza je (ta powtarzalność będzie ważna w
dalszej drodze Dakowicza). W wierszu-opowiastce Dakowicza jeden z
braci wybiera ogród i „pod słońcem stoi”, drugi, w pustym
pokoju „szeptał zaklęcia nad księgą”. Ja liryczne w poincie
wiersza wyznaje: „dom nie jest moim domem// nie uprawiam ogrodu
/// muszę/// wybrać// nie mogę”. Bardzo wyraziście ukazana
sytuacja poety, jak ją sam postrzega. Czy wiersz byłby równie
czytelny bez Kierkegaardowego klucza? Niewątpliwie straciłby na
głębi swoich znaczeń. Pozostałe utwory tego tomiku czytają się
prościej, są zwykłą pochwałą życia („Jakże bogate”),
zapisami rodzinnej genealogii i kroniki („Mój prapradziadek Jan”,
„Moje babcie”). Ale już tutaj pojawia się coś , co będzie
konstytuowało poezję Dakowicza w „Teorii wiersza polskiego” i
„Łączce”. W wierszu „Pochwała podróży” czytamy:
O
żadnej porze dnia czy nocy
Nie
jesteśmy sami. Przestrzeń, czas
I
pamięć skrywają żywą obecność tych,
Którzy
byli tu wcześniej. Nic nie przemija
I
nic się nie kończy, dopóki trwa pragnienie i wola.
Przez
lasy biografii, gąszcze listów. Dzienników,
Pamiętnikarskich
zapisków dążę więc,
Niwecząc
śmierć,
Ku
domowi ja.
Czy
można wyraźniej określić stawanie się „ja” ludzkiego w
historii i powinność
poety?
Poeta
jest tym, który ma obowiązek wskrzeszania przeszłości, jego
słowa „niweczą śmierć”.
Nie
zawsze konkluzja jest tak optymistyczna. W jednym z najpiękniejszych
wierszy tego tomu, zatytułowanym „Pestka granatu”, Persefona
wędruje przez ponure zbocza Hadesu i znajduje żywy owoc granatu
„takiego jak tam w górze”, symbol życia i odrodzenia.
Jej radość jest krótka, bo „potem , jak zawsze, w powietrze
uderzył płaski śmiech// Askalafosa”. (Askalafosa,
zamienionego przez Demeter w sowę – kara za to, że oskarżył
Persefonę o zjedzenie pestki granatu). Powtarzająca się od zawsze
w dziejach człowieka walka o życie – ze śmiercią, zamknięta w
skrótowym mocnym obrazie. Jak się zdaje, acz może nadużywam tu
interpretacji – mająca nie tylko greckie konotacje. Przypomnijmy
sobie ziarenko granatu – oglądane pod światło, mieni się bielą
i czerwienią – niby krew i woda, wypływające z boku Chrystusa.
„Placami
zabaw ostatecznych”, o czym mówi już sam tytuł, wkracza Dakowicz
w obszar eschatologii. Wiersz „Elegia przy huśtawkach” z tego
zbioru to świadectwo niebywałej u tak młodego poety świadomości
śmierci, która jest za progiem każdego pogodnego dnia, każdej
słonecznej chwili – jak ta spędzana z córeczką przy huśtawce:
Córeczko
moja klepsydrze piaskownicy
Córeczko
mała na wahadłach huśtawek
Jeszcze
tu jesteś, jeszcze nie odpływasz
Na
place zabaw ostatecznych […]
Wbrew
temu co zapowiada otwierający tomik wiersz „Écriture”, gdzie
metaforą pisania staje się budowanie i lot dziecinnego latawca
(choć i on dotknięty jest „ciemnym żądłem”) –
krainą poezji staje się tu śmierć. Jakby śmierć była warunkiem
ponownych narodzin – przesłanie głęboko zakorzenione w myśli
antycznej (Wyspiański przetransponował je w sentencji „umierać
musi, co ma żyć”), nade wszystko – chrześcijańskie, ale i
wskazujące na kierunek poetyckiego wędrowania. To wstępowanie w
ciemną dolinę Jozafata staje się, jak widać z dalszej drogi
poety – warunkiem
koniecznym, aby naprawdę się narodzić. Bo śmierć to tutaj nie
tylko fizyczne umieranie, ale i zrzucanie z siebie poetyckich śladów
poprzedników, których w „Placach zabaw ostatecznych”
niemało. Parafrazy i cytaty z Różewicza („Koniec i dalej”,
dedykowane staremu poecie na jubileusz), Miłosza („Całe
długie życie”, z ironią parafrazujące apolliński,
melancholijny ton wiersza „Tak mało”), ale przede
wszystkim dwaj patroni myśli – raz jeszcze Kierkegaard i T.S.
Eliot. Nie darmo pierwszy to zbiorek Dakowicza opatrzony jego
przypisami. Bez nich nawet nieźle wykształcony czytelnik niewiele
by z tych wierszy zrozumiał. Fascynacja ezoteryzmem Eliota (głównie
z „Ziemi jałowej”) daje w efekcie „Idź. Poemat
echolaliczny”, gdzie nawet dość znajoma polskiemu uchu i
pamięci kulturowej Dolina Jozafata przeobraża się w arabskie
(mahometańskie) określenie tejże – „Wadi-an-Nar”, po to, aby
autor mógł rozwinąć mahometański (a także zoroastriański) mit
o wstępowaniu duszy w zaświaty poprzez przejście na zawieszonej
nad przepaścią linie. Krajobrazu dopełnią obrazy z „Wyznań”
św. Augustyna, odwołujące się do kładki/mostu ze snu św.
Moniki. Wyraźnie eliotowski z ducha jest także poemat „Wyrzygnąć.
Traktat o całości”, występują w nim skądinąd postaci
znane z Eliota. Autor tych wierszy, o czym mówią same tytuły –
gorączkowo, namiętnie chce ogarnąc całość
świata, stworzyć jakąś mathesis universalis, objąć
kosmos splotami swoich wierszy. Ta ścieżka fascynacji zostanie na
szczęście porzucona.
O
wiele ważniejszy, twórczy i niezmiernie ważny ideowo jest trop
myśli Kierkegaarda. Dakowicz „przebiera się” tutaj w
kostiumy-pseudonimy duńskiego filozofa, pisującego a to jako
Climacus, a to jako Vigilius Haufniensis. Te pseudonimy-maski, liczne
sobowtóry, służyły Kierkegaardowi jako ucieczka przed
petryfikacją jego myśli, uchronienie jej przed akademickim
zaklasyfikowaniem. Dakowicz powtarza te drogę – przybierając
twarze, maski, głosy wielu w tym tomie. Ale, co bodaj najważniejsze
w „Placach zabaw ostatecznych”, a nie bardzo dostrzegalne gołym
okiem – to świetne zrozumienie istoty Kierkegaardowskiego pojęcia
ironii. Pisząc o ironii Sokratejskiej, o uchwytywaniu pojęć w
dialogu, duński egzystencjalista podkreślał, że ironia – jako
sposób komunikacji zapośredniczonej – jest jedynym sposobem
wyprowadzania czytelnika/odbiorcy – p o z a postać samego autora
. Ale właśnie w tym zbiorze Dakowicza – po raz pierwszy pojawia
się postać niezmiernie znacząca dla jego dalszej drogi. Ów
Kierkegaardowski Vigilius Haufniensis w poemaciku „Climacus i
sobowtóry” umiera (jak umarł 11 listopada 1855 na kopenhaskiej
ulicy jego twórca), aby dać miejsce postaci nowej, określającej
się jako Vigilus Lodziensis, nocny stróż „niedosypiający w
Polsce, czyli nigdzie”, co staje u wezgłowia dotkniętego
afazją filozofa, aby „mówić za niego / własnym głosem, bo
przecież ktoś / mówić musi. Inaczej wszyscy będziemy/ martwi”.
Pamięć podpowiada: „Obiit Gustavus, natus est Conradus”.
I tak właśnie staje się w „Placach zabaw ostatecznych”. Idąc
polskim, romantycznym tropem – z duńskiego Vigiliusa Haufniensis
rodzi się polski Vigilius Lodziensis. Postać równie ważna dla
późniejszych wierszy Dakowicza jak Pan Cogito dla Herberta.
Można
zgłaszać wiele pretensji do „Placów zabaw ostatecznych” – o
to, że jest to poezja docta, ezoteryczna itp. Nie ulega jednak
wątpliwości, że bez doświadczeń w tym tomie zawartych, kiedy
patrzeć wstecz – od „Teorii...” i „Łączki” – nigdy nie
narodziłby się ktoś taki jak Dakowicz, tak dramatycznie ważny dla
literatury polskiej XXI wieku. A zdobył na tym cmentarnym polu, w
poetyckiej dolinie Wadi-an-Nar – dwie niezwykłe właściwości:
bardzo głębokie, oryginalne rozumienie ironii i fantastyczną
zdolność metamorfoz – sztukę noszenia maski, kostiumu, poezji
roli.
Dwa
przedostatnie zbiory poezji Dakowicza, „Teoria wiersza polskiego„
i ”Łączka”, świadczą nie tylko o wielkim talencie, ale o
czymś – kto wie czy nie ważniejszym – o czymś , co z pewnością
wyróżnia poetę spośród innych. Tym czymś jest doświadczanie
(nie – doświadczenie!) rzeczywistości. Czy podobna sobie
wyobrazić któregokolwiek poetę – np. Adama Zagajewskiego –
który, zamknięty w magazynie-kaplicy na Powązkach spędza czas na
modlitwie, zadumie nad trumienkami z odkopanymi przez Krzysztofa
Szwagrzyka szczątkami Żołnierzy Wyklętych? A Przemysław
Dakowicz na taki właśnie akt się zdobył – była w nim potrzeba
oddania hołdu, ale i coś z postawy Tomasza Didymosa – musiał
włożyć rękę w tę ranę, aby uwierzyć, czy raczej – aby
doświadczyć. Romantyk całą duszą, obrońca paradygmatu
romantycznego (w eseju z tomu „Obcowanie”), Dakowicz jest
przecież doskonale świadom, że ten paradygmat nie da się
powtórzyć w jego własnych formach i figurach, ale można i należy
prowadzić z nim dialog, obcować – poprzez jego formy i gatunki –
tworzyć własne, ważne i czytelne w czasach postmodernizmu. Tak
„Teoria...”, jak i „Łączka” to błyskotliwe przykłady
wykorzystania poetyckich gatunków – nie tylko romantycznych
zresztą, ale odsyłających do tradycji starożytnej czy tradycji
polskiego baroku.
Nie
błyskotliwość i kunsztowność jest wszakże celem Dakowicza, ale
próba konstruowania ciągu dziejów z wpisaną w nie dramatyczną
ironią polskiej historii, martyrologii i heroizmu. Swoje „plemion
cmentarzysko” buduje obok takich wcześniejszych dokonań polskiej
poezji jak sławne „Głosy” Bohdana Urbankowskiego czy, ostatnio,
„Głosy” Jana Polkowskiego. Nekropolis polskie Dakowicza znacząco
się od tamtych różni – Urbankowski wznosił swoje stelle
nagrobne nad prochami Auschwitz, Polkowski - nad pomordowanymi na
Wybrzeżu w 1970, Dakowicz ogarnia całe dzieje Polski: od bitwy
pod Płowcami po proces szesnastu, Łubiankę, tragedie żołnierzy
wyklętych i śmierć Anny Walentynowicz.
W
obu tomikach postacią centralną (poezja roli) jest znany nam już
Vigilius Lodziensis, nocny stróż polskiego nekropolis, dla mnie –
Strażnik poranka, Strażnik zmartwychwstania tych, co odeszli w
niepamięć zbiorową, a którzy zmartwychwstać muszą, aby naród
ocalał. Strażnik, który mówi „językami ludzi i aniołów”,
zna wszystkie ścieżki ludzkiej męki. Jak w przejmującym wierszu
„Hortus conclusus”, kiedy odzywa się biblijną frazą :
[…]
czyli brat twój cały?
Czy
ci się brata krzyki nie zwidziały,
Czy
ci się jęki nie śniły w ogrodzie,
Gdy
słońce grzało, gdy nad łąką leśną
Motyl
polatał i kwiat woń rozsiewał?
Czy
żyjesz jeszcze czy wchodzisz
Do
grobu?
aby
swoją Dantejską wędrówkę przez cmentarz-piekło dziejowe
zakończyć następująco:
[...]
Biegłem
Śpieszyłem
, brnąłem w kopne śniegi, w błędne aleje,
W
ścieżki rozwidlone, w ciemność zbyt ciemną
Dla
poszukiwaczy [...]
W
krzyki i płacze, w podzwanianie kluczy,
W
judaszu srebrnym w krwawe oko nocy,
W
ziemiste ciała, w zatrzaśniętą bramę
I
w miasta żywą, rozjątrzoną ranę
W
jednym z wywiadów Dakowicz mówił : Łączka to Polska.
[...] Polska to Łączka. Jego Łączka – z „Teorii
wiersza polskiego” i z „Łączki” – rozpościera się
szeroko. Są na niej groby Witkacego, samobójcy z 17 września 1939,
i Antoniego Ossendowskiego, którego mogiłę w Milanówku bolszewicy
rozkopali w 1945, łyżka „Zapory” (Hieronima Dekutowskiego),
którą daremnie próbował wydrapać sobie wolność z ubeckiej
katowni, i zbezczeszczone pośmiertnie, oddane do pobierania narządów
ciało „Odyńca” (Antoniego Wodyńskiego), ucieczka Witolda
Pileckiego z Auschwitz i ciała anonimowych ofiar Grudnia'70 chowane
w ciemności, w plastikowych workach. Te ofiary właśnie wpisał
Dakowicz w misterną kompozycję wiersza „My nigdy nie poddamy się”
– manifestu wiecznego buntu, kontrapunktowanego cytatem z sonetu o
śmierci Sępa-Szarzyńskiego:
Do
worka, do worka,
z
nogami, z rękami, z głową,
worek
pod sufit, niech dynda,
ruch
w worku, żyje worek,
Śpiewa
worek, lecz pieśni
worka
nikt nie usłyszy.
Ehej,
jak gwałtem obrotne
obłoki
pędzą, kolano
przy
głowie,ręce na plecach
związane,
wykręcone.
[...]
Nędznie
i bojaźliwie
rzuca
się w worku ciało,
gdy
tam za Blindą, szare
obłoki
pędzą. W boleści
zrodzony,
w boleści konający
worku
kości, mięsa, worku
wywyższony,
z aniołami
śpiewać
chcący, wyj.
Ehej,
ehej, ehej!
To
końcowe echo, powtórka z Sępa – jest jak bojowe zawołanie,
wiecznie powracający apel. O pamięć. O czuwanie.
„Teoria
wiersza polskiego” otwiera się przesłaniem – „Słowacki.
Słowo i czyn”. Atrament i krew – krew i atrament. Żaden z
naszych wieszczów nie zginął na polu walki ani męczeńską
śmiercią. Ale atrament ich słowa przemieniał się w krew ofiarną
ich czytelników, by, w kolejnym obrocie dziejów, ponownie odrodzić
się w natchnionym słowie.
Szczupłość
miejsca nie pozwala na wnikliwszą analizę wierszy Dakowicza z obu
cytowanych już tomów. Zatrzymam się przy kilku zaledwie
przykładach, dowodzących wielkiego kunsztu poety, jego niezwykłego
słuchu poetyckiego, świadomości jak „odpowiednie dać rzeczy
słowo”. A także, co wcale nie mniej ważne, tej twórczo
odziedziczonej po Kierkegaardzie ironii (którą i Norwidową ironią
można by nazwać).
W
„Łączkę” wprowadza meliczną strofą spisana ballada
„Światło”. W rytmie wiersza przywodząca na myśl romantyczne
wierszyki, choćby Zaleskiego:
stuka
kółko w kostkę bruku
stuka
kółko tuż przed świtem
kto
tu jedzie kto tu jedzie
[...]
czy
to konik jest wesoły
[...]
czy
przeciwnie z nocy czarnej
czarny
konik trumny wieko
I
już w niewinnej z pozoru balladzie przed oczami czytelnika jawi się
kibitka albo „czarny woron”, którym wożono skazanych w Rosji
carskiej, a potem bolszewickiej. A zakapturzony woźnica, jeździec
śmierci, zyskuje milion twarzy katów różnych pokoleń:
imię
jego jest milijon
dwa
miliony grubych dłoni
milion
twarzy w czarnym cieniu
on
przed nami nas obroni
on
nam zamknie durne usta
on
nam w oczy sypnie piaskiem
on
nam glinę zatknie w uszy
[…]
Spośród
takiego milijona wywodzi się bohaterka wiersza „Syndrom Ismeny”,
dedykowanego pamięci Anny Walentynowicz. Jedna z tych, co zadowalają
się ciepłą wodą w kranie:
Nie
widzieć. Nie czuć. Nie przekraczać miary.
Zniknąć
w kulisach. Nie wchodzić w dyskusje.
[...]
Ismena
uchodzi ze sceny.
Wchłania
ją szary tłum.
Żyje
Małe
studium powszechnego, posmoleńskiego konformizmu – z heroiczną
polską Antygoną w tle. Trudno lepiej – w negatywie – skreślić
portret Wielkiej Nieobecnej niż na tle tej oportunistki antycznej,
tu uosabiającej oportunizm naszych współczesnych. Ale to właśnie
niezłomny duch „Anny Solidarność” jaśnieje w mroku, przebija
się przez ciemny banał powszedniości – na powierzchnię wiersza.
Duch
wielkiej ironii, przepaścisty hiatus historii unosi się także nad
małym poematem „Szesnastu”. Spisany wytworną, elegancką oktawą
rodem z „Beniowskiego”, w równie nieomylny sposób operuje
dowcipem autokomentarza, w którym Słowacki raz po raz wychylał się
poza swoje wersety (nb. wzorzec Słowackiego inkrustowany jest także
licznymi wtrętami z innych źródeł i poetów, m.in. Mickiewicza).
Nie sposób przytaczać tu całego wiersza, ale by dreszcz przeszył,
wystarczy fragment:
W
progu Gospodarz wita ich i wiedzie
W
komnaty dalsze, szczęśliwcy więc krzesła
W
krąg zasiadają (za chwilę czaj wjedzie).
Gadają
długo, godzina niewczesna,
Chcą
wstawać, iść już, lecz Gospodarz wie gdzie
Dziś
być powinni – gdzie przestrzeń bezkresna
Nieb.
Woła: „Druzja, tu potrzeba czynu,
Otóż
samolot , lećmyż do Londynu!”
Przystają.
Sierow lata zachwycony.
Na
zawilgłego przestwór nieboskłonu
Wpływają.
W dole pola, drogi, domy,
Wędrówka
ludów. Fale Acheronu
Lśnią
krwawo. „To Bug – rzekł Bień – niech Bóg broni!
Zdrada!”
Lecz Sierow do głosu nikomu
Więcej
dojść nie dał, a Iwanow dzielny
Śmiał
się. Dodajmy : śmiech to był piekielny.
Pod
piórem Dakowicza zmartwychwstają dla naszej pamięci – te
wszystkie katowane, torturowane, zabijane strzałem w tył głowy
ciała umęczonych Polaków, bezczeszczone jeszcze po śmierci.
Przejmujący, syntetyczny obraz polskiej martyrologii zawarł poeta w
wierszu „Centon” (centon to odziedziczona po antyku forma
wiersza, składającego się wyłącznie z cytatów z innych
utworów). Koncepcja utworu opiera się na legendzie z bitwy pod
Płowcami. Tam właśnie rycerz Saryusz, ciężko raniony w brzuch –
własne jelita we wnętrzności wtłaczał. Stąd miało się wziąć
pochodzenie herbu Jelita. Odnotował to Jan Długosz, poetycko
przetworzyli Jan Kochanowski i Sęp-Szarzyński. Dakowicz przytacza
fragmenty wszystkich tych zapisów, poczynając od Długosza. Od
siebie dodaje tylko makabryczne szczegóły, znane z sekcji zabitych
pod Smoleńskiej w kwietniu 2010: brudne gumowe rękawice i śmieci
umieszczone w ciele Anny Walentynowicz (czy rzeczywiście w jej
ciele?), dwie wątroby zaszyte w zwłokach Przemysława Gosiewskiego.
Nie pada, poza Florianem Saryuszem – żadne nazwisko – jakby
poeta pisał do nas sympatycznym atramentem. To nasza pamięć ma
dopowiedzieć to, czego w wierszu nie znajdziemy.
W
kolejnym tomie – „Boże klauny” – Dakowicz porzuca
nekropolis polskie, wkracza na ścieżkę metafizyki. Zbiór ten
powstawał zapewne równolegle ze szkicem „Nowoczesność
schizofreniczna. Notatki do nienapisanego eseju”, opublikowanym w
2012. „Boże klauny” balansują na granicy metafizyki i
psychiatrii, będąc zapewne świadectwem jakiegoś głębokiego
kryzysu wiary, kryzysu metafizycznego autora. Dowodziłby tego
wiersz „[Vigilius:] Noc ducha i dezintegracja pozytywna”.
Vigilius, dawniej Lodziensis , jawi się tu jako uosobienie jaźni
rozdartej między noc ducha mistyków i wiedzę nowoczesnej
psychiatrii (dezintegracja pozytywna, rozumiana jako etap
dojrzewania, rozwoju człowieka, to pojęcie stworzone przez
Kazimierza Dąbrowskiego). Stojąc na tej krawędzi – między
mistyczną ciemnością a nauką – ja liryczne odnajduje się
bezbronne, bezlitośnie zamknięte w tym, co materialne i zewnętrzne:
obciągnięty
skórą
wydany
pięciu zmysłom
aż
do końca
na
wierzchu
Kluczy
do tych wierszy jest w książce wiele – skądinąd różnego
znaczenia. Chyba najważniejszym przewodnikiem jest tu motto tomu z
„Wyznań” Św. Augustyna (w oryginale po łacinie): Z dnia na
dzień odkładałem rozpoczęcie życia w Tobie, a nie odkładałem
tego, aby co dzień w sobie samym umierać („Wyznania” VI,
11)
Nie
umiem tych wierszy czytać inaczej niż jako zapisu pewnego
doświadczenia wewnętrznego – jakby Dakowicz idąc śladem „nocy
ciemnej” Św. Jana od Krzyża – tym doświadczeniem prześwietlał
współczesny świat schizofrenii, świadomości rozdartej między
majaki i jawę. Jak w chorobowym zespole Bonneta, opisanym w 1769,
schorzeniem charakteryzującym się omamami na jawie – zwierząt,
ludzi (wiersz „Zespół Bonneta”).
W
roku 1937 Karen Horney zdiagnozowała „neurotyczną osobowość
naszych czasów”, Przemysław Dakowicz może się uważać – co
najmniej za współtwórcę pojęcia „schizofreniczna osobowość
naszych czasów”. We wspomnianym szkicu „Nowoczesność
schizofreniczna” pisał: „Za
Kępińskim: pojęcie schizofrenii zawdzięczamy Eugenowi Bleurerowi;
schizo – rozszczepiam, rozłupuję, rozdzielam; fren – przepona,
serce, umysł, wola. Objawy osiowe choroby to: 1. autyzm, czyli
odcięcie się od świata otaczającego i życie światem własnym
[...] 2.
rozszczepienie – dezintegracja wszystkich funkcji psychicznych.
Człowiek nowoczesny – rozszczepione serce, rozłupany umysł,
podzielona wola”.
Owa
schizofreniczna osobowość ma w tomiku dwa typy obrazów –
autentycznych schizofreników (wielkiego tancerza, Niżyńskiego;
żony Eliota Vivien; Nietzschego) i „trzeźwych” szaleńców, jak
Liebchen poddający zabiegowi „plastynacji” ludzkie zwłoki („Ein
Meister aus Deutschland”), lub anonimowa 40-latka, zatruta do
szaleństwa nakazami reklamy („Poezja współczesna domaga się
wyjścia na przepustkę”). Gdzie w konfrontacji tych dwu typów
szaleństwa jest miejsce człowieka, miejsce poety, gdzie odnaleźć
harmonię, pewność, ląd stały? Odpowiedź, jeśli w ogóle
istnieje, znajdziemy w wierszu „Nauka znikania”, który jest
poetyckim zapisem przygody Pascala, jego „nocy ciemnej”, „nocy
ciernia”, co stała się źródłem jego powtórnego, głębokiego
nawrócenia w listopadzie 1654. Jadąc przez most powóz filozofa
przewalił się przez jego balustradę i zawisł nad tonią rzeki.
Ten balans między życiem a śmiercią Zbudził Pascala do wiary, do
stanięcia na gruncie pewnym – gruncie chrześcijańskiej wiary:
Mówią,
że tutaj się zaczęło, żeś leżał sam
Bez
przytomności, na skraju dwóch
Nieskończoności,
że trupy koni ssało morze, że gwiazdy
Bledły
nad Pont de Neuilly lub Pont Rouge,
A
tyś przemierzał inną przestrzeń, przerażającą
Przestrzeń
duszy […]
Konkluzja
wiersza jest zaskakująca i zgodna z historyczną prawdą – otóż
w mózgu Pascala znaleziono podczas autopsji „dwa odciski jakby
palca w wosku”. Boski znak, piętno geniuszu? Jako jedyne w
szaleństwie świata – zbawiające od szaleństwa schizofrenii.
„Boże
klauny” to ważny tom w dorobku Dakowicza. Przede wszystkim – dla
niego samego, jako zapis głębokiego doświadczenia wewnętrznego. A
dla czytelnika – trudny, wściekle trudny – znowu jesteśmy na
szczytach Alp, gdzie bez minimum wiedzy o psychiatrii i dobrej
encyklopedii – ani rusz. Ale to już rzecz wyboru. Na krawędzi, w
balansie między dewizą Guentera von Hagensa/Liebchena, wypychacza
ludzkich ciał: „niespokojne jest ludzkie serce/ póki nie
spocznie w pleksiglasie” a św. Augustynem : „Niespokojne
jest ludzkie serce, póki nie spocznie w Bogu”.
Elżbieta
Morawiec
[pierwodruk: "Arcana" 2015, nr 1 (121)]