czwartek, 16 lipca 2015

Dakowicz: dialog o historii i kulturze



Nie opowiadamy sobie samych siebie”.
Z Przemysławem Dakowiczem rozmawiają Anna Czartoryska-Sziler i Dariusz Kawa
 
[pierwodruk: "Arcana" 2015, nr 121]



Anna Czartoryska-Sziler: Czy uważa Pan siebie za poetę skandalizującego? Pisanie w obecnych warunkach o ekshumacjach na Łączce czy katastrofie smoleńskiej to przecież szczyt politycznej niepoprawności.

Przemysław Dakowicz: Podczas pisania nie zastanawiałem się nad tym. Takie pytanie można sobie zadać post factum, kiedy książki zostały ukończone i da się na nie spojrzeć spojrzeć niejako z zewnątrz. U początków pracy nad książką jest jakieś ogólne poruszenie, emocja czy uczucie, które – by posłużyć się frazą z Grobu Agamemnona Słowackiego – „targa trzewia”. Reaguje się na to uczucie organicznie, automatycznie – tekst staje się niejako koniecznością. To może dziwnie zabrzmi, ale wiersz czy fraza „przychodzą”, „spływają” z zewnątrz, są „dyktowane”. Trzeba je po prostu utrwalić. Teorię wiersza polskiego i Łączkę pisałem w takim właśnie stanie głębokiego wewnętrznego wzburzenia, w związku z tym nie kalkulowałem, czy to będzie skandalizujące, czy to będzie traktowane z obojętnością. Zresztą, myślę, że nie ma tu żadnego skandalu – to jest konieczne. Ktoś się tego domaga, Ktoś poszukuje głowy, która pewne obrazy i myśli przyjmie, Ktoś poszukuje ręki, która przełoży je na słowa i zdania. Ręka nie ma wyjścia – jest instrumentem. Skandal na czym innym polega – skandalem jest, że polska literatura zaczyna opowiadać o traumie sprzed dziesięcioleci dopiero dziś. Skandalem jest, że jakaś władza, obca władza, obcym interesom służąca, dbała tu przez pół wieku o to, by ci, którzy powinni mówić – milczeli.

Rezultaty wydania Teorii wiersza polskiego i Łączki te są dla mnie błogosławione. Spotkałem się z z żywym odzewem ludzi, którzy mają podobny sposób myślenia, odczuwania, interpretowania historii. Odczułem bezinteresowną serdeczność, jakąś zaskakującą wspólnotę ponad czasem i przestrzenią. Te wiersze okazały się potrzebne. Dla piszącego to wielki, niezasłużony dar. Z drugiej strony – doświadczyłęm także doskonałej obojętności, spotkałem się z jakimiś symptomami zdziwienia, zaskoczenia, że takimi sprawami, taką zamierzchłą przeszłością, można się jeszcze zajmować. To jest, jak sądzę, reakcja mojego rodzimego, łódzkiego podwórka literackiego – zdziwienie i obojętność.

A Przeklęte continuum. Notatnik smoleński? Może to rzeczywiście nieco problematyczna książka, stanowi bowiem zapis faktów i ich interpretacji, jest próbą ujrzenia wszystkiego, co przydarzyło się nam od kwietnia 2010 roku, z perspektywy szerszej, próbą umieszczenie tego bolesnego, niepojętego wydarzenia w ciągu historycznych wypadków. Natomiast moja podejrzenie jest takie, że osoby, które trudnią się pisaniem o literaturze i jej interpretowaniem, które historię literatury dyktują współcześnie, przejdą obok moich tekstów obojętnie. Tak będzie brzmiał ich niemy komunikat – że tego, co piszę, po prostu nie ma. To prawidłowości życia kulturalnego i ideowego czy ideologicznego w Polsce, i trzeba się z tym liczyć. Absolutnie nie chciałbym w tej rozmowie wypaść jako męczennik czy ktoś, kto podjął nie wiadomo jak heroiczny wysiłek. Byłem świadom, co czynię. Żadna krzywda mi się nie dzieje.


Dariusz Kawa: Mówi Pan często o swojej misji przywracania narodowi pojęć, wydarzeń, wartości, o przebudowie polskiej zbiorowej pamięci. Czy dla Pana jako twórcy ta misja jest już zakończona, czy będzie Pan powracał na przykład do tematu Łączki?

P. D.: Musimy wytrwale pracować nad przywróceniem pamięci – przynajmniej przez kilkadziesiąt najbliższych lat. W związku z tym i ja nie będę się od podejmowania niektórych tematów uchylał. Zresztą w pewnym sensie ciągle do nich powracam, co tydzień pisząc do gazety kolejny odcinek cyklu Afazja polska. To jest jakby dalszy ciąg Teorii wiersza polskiego i Łączki.

Najpilniejszą potrzebą jest opowiadanie historii niedawnej, odciskającej swoje piętno na współczesności, leżącej u podstaw współczesnych konfliktów i sporów. Jako zbiorowość zostaliśmy pozbawieni wspólnej wyobraźni, straciliśmy rozeznanie w historii, która – chcemy tego czy nie – stanowi continuum. Żadne wydarzenie dziejowe nie jest faktem samoistnym. Każdy fakt posiada swoje antecedencje i wywołuje określone skutki. Zapomnieliśmy o tym. Daliśmy sobie wmówić, że jest inaczej. Pozwoliliśmy, by „nić przypomnienia i związku”, o której w dziewiętnastym wieku pisał Maurycy Mochnacki, została zerwana. Nie stworzyliśmy wielkich narracji, które byłyby w stanie naszą dwudziestowieczną historię przenieść w samo centrum rzeczywistości zbiorowej. Nasza wyobraźnia wciąż żywi się fałszywymi mitami.

Wydaje mi się, że ta praca, którą trzeba wykonać, praca ogromna – nie dla jednej osoby, nie dla dziesięciu, nie dla stu – że ta fundamentalna robota musi być wykonana przede wszystkim w kulturze. Ogromnie cenny wysiłek badawczy historyków, dyskusje publicystyczne przetaczające się przez prasę – wszystko to nie ma, niestety, automatycznego przełożenia na swoiste zbiorowe imaginarium, na – by tak rzec – imaginacyjny, tożsamościowy kręgosłup tej zbiorowości, którą tworzymy.

D.K.: Co ciekawe, tworzeniem takiego imaginarium zajęła się w pewien sposób kultura popularna. Mam tutaj na myśli np. serial „Czas honoru” – sam fakt podjęcia takiego tematu, stworzenia dwóch serii o losach żołnierzy podziemia antykomunistycznego jest chyba czymś przełomowym.

Rzeczywiście podjęto tam kwestię Żołnierzy Niezłomnych. Istotne novum polegało tu na uświadomieniu odbiorcy, że historia nie zaczyna się od zera. Narracja obejmowała losy Polaków pod dwiema okupacjami, pokazywała, że hekatomba polskości, zapoczątkowana przez Niemców, była następnie kontynuowana przez Sowietów i ich miejscowych pomocników. Bo – podkreślam to za każdym razem – tak zwani „polscy komuniści” nie byli Polakami, a ten twór państwowy, który nazwano Polską Rzeczpospolitą Ludową, to nie była Polska. Kiedy Wanda Wasilewska uznała się za „sługę narodu radzieckiego”, ogłosiła, że jest „byłą Polką”. Oni wszyscy, kiedy weszli tu z Armią Czerwoną i przystąpili do przekształcania narodu na swój obraz i podobieństwo, byli już „byłymi Polakami”. Chcieli nas wszystkich przerobić na „byłych Polaków”. Nie udało im się, co prawda, zmienić tego kraju w sowiecką republikę, nie udało się uczynić tego narodu narodem trzebieńców – ale wszystko w naszej zbiorowej głowie poprzestawiali, stworzyli pojęciowy i aksjologiczny chaos, w którym żyjemy i funkcjonujemy do dziś.

Czas honoru pokazał, że ci, którzy postanowili przeciwstawić się Sowietom, którzy odrzucili myśl o zamieszkaniu w „nowym wspaniałym świecie” komunizmu, to byli ci sami ludzie, którzy wcześniej walczyli z najeźdźcą niemieckim. Propaganda peerelowska czyniła wszystko, by przeciąć tę biograficzną, tożsamościową, historyczną jedność. Właśnie dlatego tuż po wojnie musiała przedstawiać żołnierzy antyhitlerowskiego podziemia jako faszystów i wspólników Hitlera. Inaczej nie dałoby się wmówić ludziom, że ktoś, kto przed chwilą był bohaterem, teraz jest skończonym zdrajcą i degeneratem. Ale przede wszystkim działały propagandowe nożyce. Ciach-ciach i nie ma dawnej Polski. Ciach-ciach – jest wieczna przyjaźń z batiuszką Stalinem i jego bohaterską armią. Ciach-ciach – enakwudziści mają już polskie nazwiska, wykonują obowiązki Polaków, wznoszą nowy ład. Hasło „wybierzmy przyszłość”, które znamy z jednej z kampanii wyborczych po 1989 roku, nie zostało wymyślone w ostatnich dekadach – to było hasło komunizmu od samego początku. Zauważcie Państwo, że przez całe lata w literaturze, w kulturze, opowiadało się o czasach powojennych tak, jakby świat się wtedy zaczął – to jest typowe dla mentalności sowieckiej. Ona wyznacza pewną granicę i od tej granicy zaczyna się nowe, a to, co wydarzyło się wcześniej, może być opowiadane, ale tylko z wyraźną tendencją krytyczną czy potępiającą.

Powtarzam więc mój podstawowy postulat – pokazać dwudziestowieczne dzieje polskiej wspólnoty jako continuum. Opowiedzieć je nie jako odrębne historie, które nie mają początków, które są zawieszone w próżni, ale jako jedną opowieść. Ma ona swoje antecedencje – w związku z tym, kiedy świat i układy odniesień na zewnątrz się zmieniają, my pozostajemy wierni pewnym wartościom, ponieważ je wcześniej sprawdziliśmy. W rzeczywistej historii Polski było identycznie. Ci sami ludzie, którzy przetrwali nazistowski terror, wchodzili w świat sowiecki, powoli zaciskający się wokół nich, i próbowali sobie z nim radzić, stosując wypróbowane sposoby. Tymczasem komuniści, opowiadając o latach powojennych, zmieniali perspektywę. My musimy tę pierwotną perspektywę ciągłości przywrócić. Wierzę, że jeśli zdołamy tego dokonać, jeśli zapełnimy białe plamy, nazwiemy kłamstwo kłamstwem, a prawdę prawdą – wspólnotowa wyobraźnia zacznie funkcjonować inaczej. A wtedy zyskamy umiejętność interpretowania i rozumienia rzeczywistości, w której żyjemy. Nasza kultura, nasza literatura i film muszą opowiedzieć to polskie przemilczane continuum nie tylko sobie – także Europie i światu.

A.C.-S.: Czy to znaczy, że współczesna literatura piękna nie podołała opisowi tamtej rzeczywistości?

P.D.: Oczywiście, istnieją dzieła literackie, które opowiadają o tej rzeczywistości z właściwej perspektywy, tzn. z perspektywy prawdy historycznej. W przeciwieństwie np. do Popiołu i diamentu Andrzejewskiego. Mamy jakieś punktowe wglądy, takie jak Zasypie wszystko, zawieje Odojewskiego, gdzie wprost się mówi o Katyniu, i jest to powiedziane najwyższym możliwym językiem literatury. Są powieści Józefa Mackiewicza, powieści Janusza Krasińskiego. Mamy Rymkiewiczowskie fundamentalne tomy Kinderszenen i stanowczo zbyt powierzchownie przeczytanego Reytana. Istotne wypowiedzi poetyckie odnoszące się do polskiej historii wyszły spod piór Wojciecha Wencla, Bohdana Urbankowskiego, Krzysztofa Koehlera, Jana Polkowskiego. Pojawiła się ostatnio fenomenalna książka Krzyk sowy Feliksa Netza. Czekamy na oktostychy Jarosława Marka Rymkiewicza – to będzie synteza polskiego losu zamknięta w cykl krótkich, precyzyjnych rzutów liryczno-narracyjnych. Są powieści o Niezłomnych uhonorowanego Nagrodą Mackiewicza Wacława Holewińskiego. I świeżo wydana, przerażająco piękna Mała Zagłada Anny Janko. A przecież wymieniam tylko to, co najważniejsze. Nie jest więc tak, że nie powstało zupełnie nic, że nie zmierzyliśmy się z fundamentalnym pytaniem: „kim jesteśmy, my Polacy, po dziesięciu wiekach istnienia polskiej wspólnoty?”. Obawiam się jednak, że większość dzieł, o których mówię, przyszła na świat w okolicznościach mało sprzyjających. Głos ich autorów nie zabrzmiał wystarczająco mocno pośród komunistycznych zagłuszarek, nie jest dobrze słyszalny w kakofonii ponowoczesności.

W latach powojennych Sowieci przebrani za Polaków narzucili własną narrację, własną, skrajnie kłamliwą interpretację faktów. Co więcej, narracja ta była prezentowana na zewnątrz jako jedyna kultura polska. Wpisywała się w ogólne rozmowy europejskie o historii w taki sposób, że to „nasze” stanowisko służyło w istocie interesom strony sowieckiej. Co możemy uczynić z tym niechcianym, fałszywym dziedzictwem? Nawet opowiedziawszy historię językiem nie wiadomo jak atrakcyjnym, trafiamy dziś, po kilkudziesięciu latach, w pewien rodzaj próżni. W jaki sposób te historie, które – jak wierzę – będziemy sobie opowiadać coraz częściej, implantować w tamto miejsce, tzn. wyciąć to, co kłamliwe, owe zgangrenowane tkanki, i w ich miejsce wstawić prawdę? W jaki sposób np. wymieść tzw. arcydzieła polskiej kinematografii, jak Kanał czy Popiół i diament; co wstawić na ich miejsce – byśmy pisząc historię filmu, nie musieli się nieustannie odwoływać do tych obrazów, których twórcy dostosowywali wizję rzeczywistości do aktualnych dyrektyw ideologicznych lub, w najlepszym wypadku, szli na kompromis z prawdą? Czy ta operacja się powiedzie, czy uda się wstawić w to puste miejsce pełnowartościowe dzieła, które trzymają się faktów, nie są oparte na zmyśleniu?

Ważna wydaje się kultura popularna, masowa. W ostatnich dziesięcioleciach środki przekazu zmieniły się tak bardzo, że nie da się zrekonstruować zbiorowej pamięci, jeśli korzysta się jedynie z tradycyjnego instrumentarium kultury wysokiej. Trzeba kręcić filmy o polskiej historii. To zupełnie niezrozumiałe, że dotychczas nie zrobiono filmu o Sonderaktion Krakau, o obronie Warszawy we wrześniu 1939, o obronie Lwowa, Grodna. A wywózki, Syberia, zagłada polskich Kresów? A likwidacja elity intelektualnej, np. kaźń profesorów lwowskich? I żadnego obrazu o tzw. repatriacji, o likwidowaniu, wymazywaniu, odcinaniu w latach 1944-1945 połowy dawnej Rzeczypospolitej. Ciach-ciach – tną nożyczki Stalina, a my wciąż udajemy, że to nas nie dotyczy, że teraz już tylko dostatnia Europa, świetlana przyszłość i finis historiae. Tu nie trzeba nawet wielkiego wysiłku przy tworzeniu scenariuszy – ludzkie losy, nasze własne losy, są gotowym materiałem na film. A my nie opowiadamy sobie samych siebie. Tkwimy po uszy w afazji polskiej.

A.C.-S.: Czy nie odnosi Pan wrażenia, że jeśli chodzi o temat Wyklętych, w społeczeństwie nastąpiła widoczna zmiana? Szczególnie młodzi ludzie zaczęli głośno mówić o bohaterach, organizować marsze ku ich czci, konferencje, spotkania, układać o nich teksty piosenek. Nowe pokolenie wydaje się być zainteresowane historią, stara się być krytyczne wobec odgórnie przyjętej wizji czasów powojennych.

P.D.: Rzeczywiście nastąpiła jakaś ogromna przemiana i wszyscy się zastanawiamy, na czym ten mechanizm polega, jaka jest jego istota. Myślę, że ludzie młodzi (zresztą – dotyczy to każdego człowieka z elementarnym zmysłem moralnym) chcą się identyfikować z kimś, kto zasługuje na to, żeby się z nim identyfikować. Krótko mówiąc – potrzebujemy wzorów. Współczesna kultura i w ogóle rzeczywistość, w jakiej żyjemy, takich wzorców nam nie dostarczają. Ilekroć rozmawiam z młodymi ludźmi, tylekroć mam wrażenie, że oni wchodzą w dorosłe życie w sytuacji skrajnie niesprzyjającej harmonijnemu wzrostowi. Brakuje widoków na przyszłość. Młodzi wpadają w dorosłość, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Rodzi się w nich sprzeciw wobec zastanej rzeczywistości. Kult Wyklętych i Niezłomnych jest, jak mniemam, wypadkową tego fundamentalnego zawodu, jakiego doznaje młody człowiek, zderzając się z życiem. Próbuje sobie jakoś to życie ułożyć i zaczyna pytać, dlaczego pewne mechanizmy wokół niego sprawiają, że nie może żyć normalnie. Nie może znaleźć pracy, jakiej by chciał, nie może posiadać mieszkania, musi się zastanawiać, czy stać go na posiadanie dzieci.

Taka płynna państwowość, w której żyjemy, wywołuje pytania o miejsce w czasie i przestrzeni, w którym te wszystkie dzisiejsze problemy się zaczęły. Pytamy więc: „Gdzie jest źródło tego kryzysu, w którym tkwimy?”. Sądzę – być może się mylę – że właśnie tam, w latach czterdziestych, kiedy Rzeczpospolita została postawiona w stan likwidacji, młodzi ludzie znajdują ostatni bohaterski głos wolności i wołanie o prawdziwą, sprawiedliwą Polskę. To spod ziemi wołają Dekutowski, Pilecki i Łupaszko. I setki, tysiące innych zgruchotanych ciał. To ciało Polski pyta nas, co z nim uczynimy. Pozwolimy mu leżeć na śmietnisku, czy też wydobędziemy je na powierzchnię i, kosteczka po kosteczce, zrekonstruujemy?

D.K.: W jaki sposób jako twórca, który często zajmuje się polską historią, ocenia Pan spory publicystów i historyków dotyczące alternatywnych wizji rozwoju polskich dziejów?

Sądzę, że każda dyskusja o historii, jeśli prowadzi się ją z powagą, dbając o argumentacyjne podstawy, jest wskazana i dobra. Spór daje możliwość zweryfikowania sądów, sprawdzenia ich słuszności w ogniu krytyki. Komuniści uczyli nas myśleć racjonalnie bez alienacji – uczyli kulą, biciem, wywózkami. A jeszcze skrytobójstwem, bezczeszczeniem zwłok, tajnymi pochówkami. I udało im się przekonać większość, że „jedność” jest słowem-kluczem otwierającym epokę szczęśliwości i pokoju. Do postrzegania jedności jako podstawowej wartości życia publicznego przyzwyczajono nas w PRL-u. Po 1989 roku mówiono jakoś podobnie. Niby „pluralizm” – a mimo to: „jedność”, porozumienie „ponad podziałami”, pacta sunt servanda, „transformacja” w miejsce „rewolucji”. Przecież to jest kolosalna bzdura – ta „jedność”. Rozumiał to Norwid. W jednym z wierszy pisał: „I nerwów gra, współ-zachwycenie, / I tożsamość humoru / Łączą ludzi bez sporu – / Lecz bez walki nie łączy sumienie”. Właśnie: sumienie! To jest prawdziwe słowo-klucz. Powinniśmy się – sumiennie! - spierać o Polskę. I dochodzić do porozumienia. Ale jeśli porozumienie wymaga rezygnacji z wartości, jeśli żąda, by zagłuszyć sumienie – to właśnie w tym miejscu kończy się kompromis, a zaczyna „walka”, „spór”

Sądzę więc, że rozmowy na temat historii, a nawet kłótnie, są cenne. Natomiast absolutnie nie każde wystąpienie, a już w szczególności takie, które ma za podstawę tzw. burzenie mitów, jest słuszne.

A.C.-S.: Jak Pan ocenia najnowszą literaturę polską? Czy nie uważa Pan, że konserwatyści przegrywają walkę o zagospodarowanie tego obszaru kultury?

Proszę zwrócić uwagę, jak mało w konserwatywnych tygodnikach rzetelnych, dobrych, głębokich tekstów o kulturze. To jest przerażające, kiedy synonimem kultury stają się jedynie kasowe filmy, popularne seriale, płyty z muzyką rozrywkową, natomiast nie toczymy żadnych istotnych sporów na temat języka literatury, sposobów opowiadania, nie tworzymy strategii, nie planujemy – a skoro nie mamy planów, nie mamy czego realizować. Nawet tym, którzy mają identyczne z naszym spojrzenie na sprawy polskie, nie potrafimy powiedzieć, co mają czytać, co zasługuje na uwagę. Kultura przecieka nam między palcami – a tylko ona zapewnia długie trwanie ideom, programuje nasze życie zbiorowe. Z gazetowych tekstów, z najlepszych felietonów w kolorowych tygodnikach, z najbardziej błyskotliwych wstępniaków po stu latach niewiele zostanie. Nie będą inspirować naszych następców. Taką moc mają jedynie arcydzieła. A one nie powstają bez wysokiej temperatury, bez intelektualnego fermentu. Tego fermentu ogromnie brakuje.

Sferę kultury oddaliśmy walkowerem naszym adwersarzom. Kiedy ją oddawaliśmy, nie wiedzieliśmy jeszcze, że są to nasi adwersarze, ideowi przeciwnicy. Oni najgłośniej wzywali do jedności. I sprawili, że jako zbiorowość wpadliśmy w jakąś bezczasową, bezhistoryczną jamę. Kazali nam czytać „pierwsze powieści dresiarskie”, „pierwsze powieści gejowskie”. Niektórzy z nas je czytali. Postkomunizm równał się posthistoryczność. Norwid powiedziałby, że staliśmy się „niewcześni”, a to znaczy – straciliśmy zdolność rozumienia epoki, wpadliśmy w semantyczny obłęd, naszą wyobraźnię zaludniły fantomy. W rezultacie wytwarzamy kulturę, która nie jest zakorzeniona w naszym rzeczywistym doświadczeniu. I ta kultura prowadzi nas donikąd, staje się kulturą imitacyjną, zamyka nas w jakimś tożsamościowo-świadomościowym przedszkolu. Rozmawiamy o sprawach nieistotnych, spieramy się o błahostki. Wzmaga się szelest papieru.

Tę tendencję trzeba odwrócić. Teraz albo nigdy.