Na stronie pomorskiego magazynu literacko-artystycznego "Latarnia Morska" opublikowano pierwszą recenzję tomu Boże klauny. Jej autorką jest Jolanta Szwarc.
Jolanta Szwarc
MEMENTO MORI,
a ja chciałabym zapomnieć, jednak czytając tomik Przemysława Dakowicza nie da się. Jak Samuel Helemu będzie wieszczył od początku do końca „Bożych klaunów” śmierć nieodwracalną i nieodwołalną.
Znałam taką matkę, która do nieposłusznego dziecka mówiła: „Dostaniesz lanie.” Od tego momentu chłopiec zachowywał się idealnie, jednak wiedział, że lanie ma jak w banku, nie wiedział tylko, kiedy zostanie wymierzone. Czasami czekał na wykonanie parę dni. My wiemy, że jesteśmy śmiertelni, że kiedyś umrzemy, tylko kiedy? Egzekucja nastąpi bez możliwości składania do najwyższej instancji odwołania, czy podania o ułaskawienie. Nie każdy rodzic jest taki okrutny, by wstrzymywać wykonanie kary. Takie odroczenia mają swoje dobre i złe strony. Skazaniec ma czas na przemyślenia, może się poprawić, albo stać się jeszcze gorszym, tłumacząc sobie, że cokolwiek by uczynił i tak w piach. Chyba że śmierć potraktuje nie jako karę, ale przeprowadzkę. Z tego w inny, niezrozumiały świat, którego „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało”, co nas tam czeka. Wszyscy zostawimy śmieszne klaunowskie ciała i chorą wyobraźnię, będziemy zredukowani do… Nie potrafię określić, bo jak określić to, o czym się nie ma zielonego pojęcia. Nawet ziemia, którą niby objęliśmy w posiadanie, kryje w sobie wiele tajemnic.
Charles Bonnet opisze syndrom choroby swojego dziadka, albo partenogenezę u mszyc. Obserwować będzie jak dziadek Lullin wytrzeszcza oczy. Drugi on, / choć o głowę niższy, szerszy w barach, / wydatniejsze ostrogi na starczych piętach, / płynie w powietrzu, trzy stopy nad ziemią /…/ Staruszek w fotelu drapie się / po szorstkim policzku. / Powieki ma zaciśnięte. / Kiedy je rozwiera, / po tamtym nie ma śladu. Lullin ma omamy, chyba zdaje sobie sprawę z tego, że coś jest nie tak, boi się, może zobaczy jakiegoś lwa albo bandytę.
Charles Bonnet lubił podglądać życie. A wszystko zaczęło się od mrówkolwa pospolitego. Potrafił mnóstwo czasu spędzać w niewygodnych pozycjach, aż skurcze łapały, żeby zobaczyć jak larwy mrówkolwa zastawiają pułapki na mrówki. Opisuje to autor żartobliwie w wierszu „Imago myrmeleonis” (obraz mrówkolwa). Do wyrażenia myśli posłużył się starą, ale jarą formą dwunastozgłoskowca amfibrachicznego. Trzy czterowersowe strofy opatrzone żeńskimi przeplatanymi rymami zakończył puentą zawartą w dystychu: A potem już tylko szczoteczki i kłaczki. / O, strzeżcie się, dziatki, straszliwej żuwaczki!
Okazuje się, że na całym świecie pełno jest niebezpiecznych pułapek. Straszliwe żuwaczki mrówkolwa dopadają mrówki – człowiek, choćby był tak wielki, jak podziwiany przez świat Wacław Niżyński, wpada w sidła przeznaczenia, losu, zbiegu okoliczności, choroby. Kim był? W dziennikach zapisał: „Bóg uczynił mnie z ciała. Jestem Bogiem…”. Czyżby niesamowite zdolności taneczne sygnalizowały już pomyślnie rozwijającą się schizofrenię? Boży klaun, ożywiona kukiełka Pietruszka, która lokuje nieszczęśliwe uczucia w Balerinie, w księciu mecenasie, w samym Diagilewie? Wcześnie zaczyna się koniec tancerza i choreografa. Jego rola życiowa kończy się, o ironio losu, w szpitalu psychiatrycznym. Warzywko – Pan Pietruszka tworzy „Tercet metafizyczno – katatoniczny” z Panem Selerem i Kapustą Głową Pustą. Dziwne to towarzystwo. „A to feler, westchnął seler”, coś spętało / mi ciało, / na trąbę / nie powstało. Kapusta Głowa Pusta u Brzechwy wiedziała, że w końcu ciała wylądują w zupie. Teraz na skraju łóżka woła – gdzieżeś się podział Pietruszka? Na pewno nie w zupie. Może skrajem ruczaju podąża do raju? „Lecz pietruszka – z tą jest gorzej.” Wie, że powinien tańczyć, ale jakieś siły niebieskie czy ziemskie trzymają go na uwięzi. Tylko uczucie może go wznieść ku nieskończoności. Padnę plackiem, złożę dłonie / i zapłaczę. I zaszlocham się na / śmierć. Jednak odgłos trąby archanioła nie obwieszcza z martwych powstania, tylko codzienny obchód i dalsze oczekiwanie. Jeszcze nie, jeszcze czas na żuwaczki, choć z każdą chwila bliżej. Nie uchronił Niżyńskiego szpital, nie uchronił Sienkiewicz Wołodyjowskiego w klasztorze. W końcu „Przyszli po pana Michała”, kusząc – Ot, miejsce jak miejsce – Mons Regius… mons pubis… / Kiń, waszmość, ablucje, a wnet się nafikasz. / Obaczysz, szateczki i trunki polubisz / na powrót. I dziewki – boś, chłopie, podwikarz. // A potem – że tylko kosteczki i flaczki? / …. I mogli sobie larum grać. Zginął na kartach powieści. Pokropiłam je łzami, ale ożywiam go, cofając strony, chwytając wcześniejsze tomy.
Postacie fikcyjne mieszają się z realnymi. Papierowe z tymi z krwi i kości. Nawet muzy poetów kończą czasami jak Vivienne Eliot. Nieważne czy muza sięgająca Parnasu, czy kobieta fatalna wstrząsa mężczyzną. Ważny dla czytelnika jest efekt – w postaci wierszy –
jaki wywołała swoją obecnością. „Poezja współczesna domaga się wyjścia na przepustkę” – zauważa poeta. Otarcia o świat, nabrania ciała, bo jak na razie przypomina anorektyczkę, która gdy nadchodzi pora / ważenia ukradkiem wpycha kamienie w majtki.
Dzień dobry, czy my się znamy? Nie przypominam sobie. W ogóle nie dążę do zawierania i utrzymywania znajomości. Nie zależy mi na towarzystwie. Wręcz przeciwnie. Żegnam. Wolę się ukryć, zakryć, zaszyć w jakiejś mysiej dziurze, żeby nie być jak na dłoni. Potrzebuję trochę intymności. Bez podglądactwa, bez zdjęć z ukrycia. Chociaż monitoring wspomaga wykrywalność. Czarne chmury nad rzeczą pospolitą, może mgła co nieco przysłoni. Trzeba ćwiczyć skoki, żeby spaść na ugięte kolana albo na cztery łapy. Jeśli się nie ma takich umiejętności, to damy zarobić Narcyzowi, który oprócz pracy w firmie konsultingowej po godzinach dorabiał / w pogotowiu – woził skóry do kostnicy. W wolnych chwilach śpiewał przy kitarze – Jechali grabarze przez zielony las / Nie mieli pieniędzy ale mieli czas / Wędrowali rypcium – pypcium / I śpiewali rypcium – pypcium / Nie mieli pieniędzy ale mieli czas. Przypadek zrządził, że usłyszał go brzuchaty pan z bokobrodami i zachwycił się jego głosem. Jak to teraz się zdarza, Narcyz przepoczwarzony został z szarego pracownika w artystę Opery Narodowej. Teraz siedzi w garderobie / i ma kłopoty z głową. // Zdaje mu się, / że jest małym białym kwiatkiem / u stóp źródła, że przegląda się / w wodzie… Zadziałała Nemezis.
Kiedyś ledwo wiążący koniec z końcem rzemieślnik powiedział, że są tacy, co z zepsutego powietrza potrafią zrobić pieniądze. Przypomniało mi się to, kiedy czytałam wiersz o mistrzu z Niemiec, który zorganizował wystawę „Światy ciał”. Słynny preparator zwłok – Liebchen. Pracował jak alchemik, używając tygli, retort, miechów, szukał w manuskryptach, jak nietrwałe zamienić w trwałe, żeby śmierci dać nowe, wieczne, bezduszne życie. Zarobić na niej. Do działalności doczepić sens. Podczepić pod edukację. Przecież cel poznawczy jest ważki. Ludzie muszą lepiej / zrozumieć swoje ciało / i mieć z nim lepszy kontakt / ciało to najcenniejsze / co mamy. Chciałby w Polsce zbudować światowe centrum / preparacji ciał, ale tu go nie chcą, pamiętają jego ojca esesmana, nie chcą zmartwychwstawać w kawałkach utrwalonych w tworzywie sztucznym. Nie chcą żadnych lekcji anatomii. Ciemniaki, nie rozumieją współczesnej sztuki. Mistrz się denerwuje. Niespokojne jest ludzkie serce / póki nie spocznie w pleksiglasie. Święty Augustyn w grobie się przewraca.
Czy można nauczyć się właściwie umierać? Pascal powiedział – „Nie musimy bać się śmierci, bo gdy my jesteśmy, śmierci nie ma, a gdy jest śmierć, nie ma nas”, ale na wszelki wypadek lepiej nie wypowiadać tego słowa. Już starożytni Grecy znaleźli wyraz omijający – thanatos – to znaczyło tyle co zniknąć, zgasnąć. Po co wywoływać wilka z lasu. Pułapki, żuwaczki czasami są nieskuteczne. A może tak miało być. Pascal przeżył wypadek jak wszyscy w karecie. Tylko konie, szóstkę koni przyjęła woda. On został na granicy, pomiędzy. Leżał bez świadomości, może świadomość legła obok, kiedy go pozbierali… Po odejściu z tego świata okazało się, że naprzeciwko komór mózgowych / dwa odciski jakby palca w wosku. Te palce inspirują poetę, który z lekkością Mickiewicza, jakby „Czaty” czaiły się w pobliżu, popełnia „Balladę o znikającym palcu”. Gdy już palec u dziecka cisnął głowę znienacka, po wypadku doń drugi dołączył. Wtedy mocniej ściskały, w kleszcze biedny mózg brały, a nie było cyrulika padalca. Biedny Pascal już w grobie, a ja sobie tu skrobię recenzyję, co w głowie się mrowi. Nie pomożesz mi Nietzschu ani ty Mickiewiczu, gdy do głosu dochodzi Dakowicz.
Piękne było, ale się skończyło. Słońce w wodzie promień moczy, kurczę, jaki świat uroczy. Czytajcie sobie o śmierci, a mnie jeszcze życie nęci. Powędruję rypcium – pypcium, śpiewać będę rypcium – pypcium, cisnę gdzieś kulturę, będę miała czas. Jasny świat mnie pociąga, Żeby bliżej natury, bo trochę jej jeszcze jest.
Co ja piszę? O, „Boże klauny”, przecież wiecie, że nie da się tak do końca zrozumieć rzeczywistości, można tylko próbować. Nic nie da uciekanie w chorobę. Innego czasu i przestrzeni mieć nie będziemy. Cofać się, wybiegać możemy łatwiej z literaturą, z poezją szczególnie.
Tomik Przemysława Dakowicza pokazuje, że w sprawach bardzo poważnych nie zawsze trzeba na kolanach, nie zawsze trzeba się nadymać. Trochę ironii, uśmiechu, rozmaitości w sposobie wyrażania myśli. Podanie czytelnikowi wędki z haczykiem (i przynętą) pozwala mu znaleźć miejsce dla siebie.
Kupić tomik i autora.
[Przemysław Dakowicz „Boże klauny”, Towarztystwo Przyjacół Sopotu, Sopot 2014, str. 48]