sobota, 17 maja 2014

Na stronach Dwójki i "Dziennika Polskiego" o "Ba!" W. Kassa


Po spotkaniu poetyckim Wojciecha Kassa w Teatrze Słowackiego głośno o nowym tomie poety Ba!
W recenzji zamieszczonej na łamach "Dziennika Polskiego" i na stronie internetowej 2 Programu Polskiego radia o wierszach Kassa pisze Paweł Głowacki.


Cierpliwy labirynt linii

W Starym Teatrze przypomina się dziś motto, którym Auden okrasił swój esej "O czytaniu”. "Książka jest lustrem: kiedy staje przed lustrem osioł, nie należy się spodziewać, że ukaże się apostoł".
Czesław Miłosz zwał go Deltą, Wojciech Kass mówi znacznie mniej. „Jest 7 grudnia 1952 roku godzina 9.00/ na VII oddział nerwic zgłasza się K.” Tym Kass otwiera poemat „Ba!” – trocinami notki prasowej, parcianym wypisem z meldunkowej książki pensjonatu deliryków. K.? Kowalski może? Kicek? Kalafior? A może tylko imię kryje się pod samotnym K.? Konstanty? Owszem, w „Ba!” jest garść świateł, co dają pewność: sednem są ciemności Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, on jest tym Duchem Opowieści, który ze starej bajki Tomasza Manna wylazł i za sznury intonacji „Ba!” pociąga, jak w rzeczonej bajce pociągał za sznury wszystkich dzwonów Rzymu. Lecz zostańmy przy dyskrecji Kassa. Przy delikatności K.  
 

Sprawić przyjemność cieniowi. Tak Josif Brodski zatytułował esej o Wystanie Hugh Audenie. W epilogu wspomina wieczór, który miał się okazać pożegnaniem ostatnim. Rok 1973, Londyn, kolacja w mieszkaniu Stephana Spendera. Auden z papierosem w jednej i kieliszkiem w drugiej dłoni – trójca odwieczna - prawił o łososiu na zimno. Krzesło, na którym siedział, było za niskie nawet jak dla tak gigantycznego kurdupla, więc pani domu podłożyła mu pod zadek „Oxford English Dictionary” – największy słownik języka angielskiego. Na takich wysokościach wykład o smaku chłodnej ryby brzmiał zapewne świetnie. „Pomyślałem wtedy – wyznaje Brodski - że widzę jedynego człowieka, który ma prawo na tych tomach zasiadać”. I to wszystko, ani słowa więcej. Kropka. Koniec ukłonu Brodskiego dla poety, który podarował mu język angielski, a może język w ogóle. Ciężko się spierać, czy Konstanty Ildefons Gałczyński był jedynym człowiekiem, który miałby prawo siedzieć na słowniku polszczyzny, ale nie sposób negować, że poemat „Ba!” jest ukłonem złożonym  przez Kassa cieniowi Gałczyńskiego. Intymnym ukłonem, nieoczywistym. I nie tylko ukłonem.
Kass pochyla w „Ba!” głowę przed ciemnościami dawno zmarłego maga, by się tak naprawdę siebie o samego siebie zapytać cicho, jak najciszej. Dyskretnie, z boku, bez wymachiwania rękami, bez werbli, armat, papuzich balonów, wiwatów i ogni sztucznych. Z cieniem maga i z sobą rozlicza się dyskretnie tak, że ze słowa „Konstanty” ostało się tylko delikatne K. Więc na początku „Ba!” - tego i tego dnia, roku tego i tego, o tej i o tej godzinie, przybył K. do pensjonatu. Jak w innej opowieści Geometra K. do wioski, by krążyć wokół ciemnego zamku, albo jak w jeszcze innej – Józef K. do sądu, by dociec, czy naprawdę można być oskarżonym o życie.
Rozliczyć się! Natychmiast i jak najbardziej bezkompromisowo rozliczyć się z przeszłością! Na kanwie starych pomników raz na zawsze wyryczeć swoją wolność twórczą! Rozliczyć się, totalnie kontestując! Kontestować, rozliczając się fundamentalnie! Trzeba z młodymi naprzód iść żwawo, po życie sięgać świeże, a nie kurz ścierać z na wiór wyschłych liści lauru! Nie glansowanie marmurowych popiersi, nie pucowanie tablic pamiątkowych, a rozliczanie popiersi, zwijanie tablic w trąbki nowoczesności i trąbienie! Tak! Rozliczać! Rozliczać! Rozliczać!... Ta tromtadracja w krótkich majtkach ma dziś na scenach wzięcie niebywałe. W Narodowym Starym Teatrze już absolutnie wszyscy rozliczają się absolutnie ze wszystkim, byle starym. To, jakby rzekł Tadeusz Kantor, pospolite ruszenie awangardy rozliczeniowej zadeptuje gmach przy Placu Szczepańskim w Krakowie, zżera róże na klombach, bo róże są passe. Główny bohater rozliczeń – Konrad Swinarski. Rozliczeniowa pospolitość publicznie dłubie w jego prochach, dowcipkuje o śmierci jego, publikę raczy swą dzisiejszą wobec jego sztuki odwagą analityczną, szalone manifesty skanduje, ogłasza własne od Swinarskiego uwolnienie się. Bez wytchnienia, co drugi dzień, co trzeci performance, stentorowo oczywiście, chóralnie, na jedno kopyto estetyczne i w kupie zbitej, albowiem w kupie raźniej, no i z balonami, wybuchami i racami na wiwat. A w ostatecznym rachunku wszystko to ma subtelność liny okrętowej, kilofa, łopaty młodego grabarza. Pochyla ktoś głowę? Kłania się ktoś cieniom? Z pochyloną głową – pyta ktoś siebie o samego siebie? Tacy oni – i Swinarski. Tacy oni – i stara literatura, Krasiński, Strindberg, ktoś jeszcze, inne innych omszałe opowieści sceniczne. W Starym Teatrze przypomina się dziś motto, którym Auden okrasił swój esej „O czytaniu”. „Książka jest lustrem: kiedy staje przed lustrem osioł, nie należy się spodziewać, że ukaże się apostoł”.             
Nadzwyczajnie nieprzyjemna jest lita sztuczność tego w Starym Teatrze pompowanego patosu tępych rozliczeń z przeszłością. Dlatego, kiedy w Teatrze im. Juliusza Słowackiego Krzysztof Orzechowski przez godzinę czytał „Ba!”, tak mocno wybrzmiał dyskretny ukłon Kassa dla cienia pana K. Czytał? Na pozór – tak. W istocie – nie. Orzechowski, kiedy na głos czyta prozę lub wiersze, tak naprawdę nie po to się trudzi, by z gardła dobywać brzmienia odpowiadające czcionkom. Nie inaczej i tym razem. Poemat Kassa był dla Orzechowskiego czymś na podobieństwo teatralnej partytury – pretekstem ucieleśnień. „Ba!” to 28 blasków różnej długości, blasków bardzo jasnych albo jak pod popiołami, pisanych w wielu intonacyjnych rejestrach, w trzeciej, pierwszej a nawet drugiej osobie. Suchość gazetowej notki, czysty liryzm, niby strumienie delirycznej nieświadomości, delikatne obrazy, prawie bełkot upitej głowy, szukającej w słowach ratunku. Orzechowski wyłuskiwał z „Ba!” – z opowieści, której nie da się streścić, gdyż nie jest fabułą, jest pulsowaniem słów, falowaniem zapętlających się zdań - wszystko, co tkwi tam uśpione. Wściekłość, szept, bezradność, pokorę wielką i pychę, lęk kruchy jak szklanka i skowyt, i jasność, i czerń gęstą, i stos szarości. Orzechowski znów zrobił teatr, to znaczy – życie. Jego czytanie, a raczej „czytanie”, niczego nie ilustrowało, do niczego nie odsyłało, jak właściwie niczego nie ilustruje nachalnie i do niczego niedelikatnie nie odsyła poemat Kassa. „Ba!” stawało się więc i trwało wyłącznie tam – w foyer Teatru Słowackiego, i jedynie wtedy – w ostatnią niedzielę, między 12.00 a 13.00. Po czym – cisza. Podobnie z muzyką. Improwizowane dźwięki gitary Michała Dymnego i perkusji Tomka Chołoniewskiego nie zlepiały się w gustowną „makatkę”, bądź „obrus”, na którym ładnie wygląda odświętna zastawa zdań. Brzmienia niczego nie ilustrowały. One jawiły się niby resztki słów Kassa, nic nie znaczące, piękne strzępy, co trwają jeszcze, dobrzmiewają dzięki niepojętej sile bezwładności języka. A o czym wszystko to było?
Rzekłbym - o alchemii pisania. Albo o szukaniu odpowiedzi na pytanie, jak odnaleźć i przy sobie choć na chwilę zatrzymać kruche kładki, co przecież, Boże drogi, chyba łączą ciemności delirycznej, biednej głowy, pełnej dziur, z frazą udatną, jasną, ciepłą. O tajemnicy szarego cudu, co zwał się Gałczyński? Też. A sam Kass? Co z nim? Czy poematem swoim, tym malunkiem ze słów, pulsującym 28 drobinami, rozliczył się z cieniem pana K., jak rozliczyć się pragnął? Jest już spokojny?
Niedzielny godzinny teatr Orzechowskiego i Kassa był tak samotny, tak intymny, że samo stawianie podobnych pytań jest gestem neandertalczyka, a cóż dopiero o odpowiadaniu na nie mówić. Wszystko, co mogę zrobić, co zrobić chcę, to podarować Kassowi jeszcze jeden stary cytat. Ostatni już.
"Człowiek postanawia wymalować świat. Przez lata będzie zaludniał przestrzeń obrazami prowincji, królestw, gór, zatok, okrętów, wysp, ryb, pokoi, instrumentów, gwiazd, koni i ludzi. Na chwilę przed śmiercią odkryje, że ów cierpliwy labirynt linii jest podobizną jego własnej twarzy”.
 
                                                                                                                               Paweł Głowacki