Ukazało się drugie wydanie Afazji polskiej Przemysława Dakowicza. Książka opatrzona została posłowiem, którego autorem jest dr Tomasz Burek.
Przemysława
Dakowicza rapsod prozą
W
ciągu niespełna roku sięga Dakowicz już po raz drugi w samo
rzeczy sedno. Mianowicie w Afazji polskiej , jak chwilę
przedtem w esejach przewodnich Obcowania , rozpoznaje on i
definiuje stan obecnej kultury narodowej jako wypadkową dwu
bezpośrednio po sobie następujących procesów dewastacji.
Wprawdzie różnią się one naturą i, by tak powiedzieć,
oprzyrządowaniem retorycznym: za pierwszym razem niewybrednym,
brutalnym, za drugim – perfidnym, lecz cóż z tego, skoro w
ostatecznym rezultacie jednako wydrążają polską kulturę z
właściwej jej substancji i rozrywają jej historyczną ciągłość.
Wiemy
zanadto z osobistego doświadczenia i cudzych przekazów i wie
doskonale autor nagrodzonej Skrzydłami Dedala książki, iż
projektodawcy, inicjatorzy sygnalizowanych, fazowo nakładających
się na siebie procesów, jak i przeciętni nosiciele wirusa zwanego
duchem czasu, posłuszni wykonawcy jego planów, jedni i drudzy mają
w nienawiści i pogardzie nade wszystko owe impoderabilia polskości,
które Mochnacki nazwał był arcytrafnie „nicią przypomnienia i
związku”, a wyzbywszy się których – powiada Mochnacki, zaś
Dakowicz przytacza jego maksymę – „literatura stroi się
kradzionym wdziękiem” ( Obcowanie, Wydawnictwo Sic!,
Warszawa 2014, s.17). Słowo „literatura” należy rozumieć jako
nazwę reprezentatywną części większej całości stanowiącej
kulturę narodu.
W
przekonaniu Dakowicza, słusznym przekonaniu, długotrwały i w
celach swych dalekosiężny proces antykulturotwórczy, wymierzony w
narodową wspólnotę Polaków, nabrał wigoru i rozmachu w latach II
wojny światowej, kiedy to dwa totalitaryzmy zza miedzy, zniszczywszy
uprzednio byt niepodległy państwowości polskiej, spotkały się w
dziele metodycznego dewastowania wewnętrznych struktur polskiego
organizmu zbiorowego; w szatańskim dziele łamania owych struktur, i
charakterów, i kręgosłupów.
Po
klęsce, jaką poniosły w II wojnie światowej Niemcy, całą sprawę
przestrojenia kulturowego charakteru Polaków na obcą albo i
wstrętną wręcz modłę przejął komunizm sowieckiego chowu. Pół
wieku komunistycznych rządów w Polsce, suplementowane
ćwierćwieczem borykania się narodu z dziedzictwem
postkomunistycznym, jego odroślami i transmutacjami, ze zdradą
części solidarnościowych elit, mieści się jeszcze w logice
chronologicznie pierwszego z procesów dewastacyjnych. Zarazem jednak
nakłada się paradoksalnie – jak podkreśla Dakowicz – na proces
drugi, późniejszy, mianowicie ten, który „pozostaje w ścisłym
związku z otwarciem się Polaków na Europę, z niekontrolowanym,
bezładnym i pośpiesznym dostrajaniem się do standardów
obowiązujących na Zachodzie” (Obcowanie, s. 14).
Co
te odmienne w genezie, ale niechcący zbieżne w celach finalnych
procesy upodabnia, to determinacja, zawziętość, zapał, z jakim
ich poruszyciele chcą „zdekonstruować” Polaka, wywrócić na
nice świat jego pojęć i wyobrażeń, zburzyć przyjemną być może
świadomość bycia Polakiem, jak deklaruje np. Jarosław Marek
Rymkiewicz, a przeto zawstydzić tym bardziej, obedrzeć z czci,
ogołocić, oddać na pastwę nie wiedzieć komu i czemu. W
rezultacie wtrącić jego, Polaka, duchowość w apatię
(odrętwienie), jego mowę w afazję (niemotę), jego pamięć
zapchnąć w niepamięć (amnezję). Wszystko razem wziąwszy:
ośmieszając doprowadzić go do zguby.
To
tylko pobieżny skrót Dakowiczowskich rozpoznań. Wystarczy mieć
choćby tyle na uwadze, żeby z przekonaniem uznać za w pełni
uzasadnione wezwania i postulaty, jakie Dakowicz formułuje pod
adresem współczesnej, rozumie się samo przez się: rodzimej,
kultury. Zadanie pilne, pierwszoplanowe. „ Musi ona opowiedzieć
Polakom i ich najbliższym sąsiadom swoją prawdziwą historię, (…)
historię wspólnoty okaleczonej (…), musi zrekonstruować własną
utraconą pamięć” (Obcowanie, wyd. cyt. s.47).
I
nie oglądając się na innych, bardziej może predestynowanych, z
wieku lub urzędu, do roli opowiadania historii, stworzył Dakowicz
dzieło niezwykle oryginalne, śmiało rzec by można: jedyne w swoim
rodzaju, gdyby nie dostrzegalne, tu i ówdzie, bardzo płodne zresztą
inspiracje i wpływy Rymkiewicza. Otóż w Afazji polskiej
składniki rozległej epickiej opowieści, rozpiętej między
wrześniem 1939 roku a chwilą obecną, przeplatają się z
elementami eseistycznej i publicystycznej diatryby, gorzkiej i
aktualnej w swej wymowie, i z czymś innym jeszcze, co bym nazwał
ukrytym nurtem pieśni, nutą antyafatycznego, odwiecznie polskiego
rapsodu.
Liczne
zdarzenia i epizody, nieraz odległe w czasie i przestrzeni, zdawać
by się mogło nieprzystające do siebie, oderwane, łączą się w
narracji Dakowicza po pierwsze: dzięki nadrzędnym tematom, które
nie pozwalają im się rozpierzchnąć, a po wtóre: dzięki sztuce
kontrapunktu, którą Dakowicz , jako poeta kontrapunktyczny ze swej
natury, doskonale opanował. Takim tematem, który przewija się
przez całą Afazję polską, stanowi szczyt sklejonej z
drobnych odcinków piramidy narracyjnej, jest temat „uciętej
głowy”, względnie motyw głowy podmienionej, czyli metaforyczny
opis akcji degradowania, demolowania, usuwania, wreszcie fizycznego
likwidowania prawdziwej elity Polaków przez obce bądź samozwańcze
urzędy.
Sztuka
kontrapunktu daje tu o sobie znać wielokrotnie i na różne sposoby.
Kiedy Dakowicz przypomina o niewiarygodnie grubiańskich szykanach i
sadystycznych praktykach, z jakim spotkali się profesorowie
Uniwersytetu Jagiellońskiego, przeważnie w podeszłym już wieku,
i naukowcy z innych polskich uczelni osadzeni późną jesienią roku
1939 w sachsenhauseńskim obozie koncentracyjnym – o praktykach
kojarzących się ze spektaklem okrucieństwa i makabreską – to
zarazem odnajduje genealogię owych scen obozowych w specyficznej
germańskiej odmianie średniowiecznego misterium. Z monumentalnych
Dziejów teatru Nicolla wyjmuje Dakowicz fragment następujący:
„ W różnych krajach Europy rozmaite elementy podkreślano w tych
przedstawieniach, chociaż główne rysy były te same. Niemcy
lubowali się w grotesce, koszmarnych scenach z diabłami, skłonni
byli do antysemityzmu, bawiła ich swego rodzaju prymitywna satyra
realistyczna”.
Opowiadając
z kolei o uroczystościach żałobnych po śmierci Wojciecha
Jaruzelskiego określa je Dakowicz mianem infernalnego teatru. W
kontrapunkcie do samego pochówku, jego specjalnej oprawy i semantyki
wskazuje na kości bohaterów antykomunistycznego ruchu oporu
wydobyte z anonimowych dołów na Powązkach. Kości, kosteczki,
szczątki dawnej, rzeczywiście niepodległej Polski. Ciągle
czekające w cmentarnej chłodni na godny swego nieprzedawnionego
znaczenia pogrzeb.
Siłą
opowieści Dakowicza i jej urodą jest to, że pojawiają się w niej
ostro i wyraziście skontrastowane wydarzenia i postacie. Wrzesień
roku pamiętnego. Jeśli zakrywamy oczy na widok sceny, w której
premier Składkowski, a po nim naczelny wódz Śmigły-Rydz za swoją
świtą opuszczają pole walki i przez most na Czeremoszu uchodzą do
Rumunii, to na drugim końcu szali pokazuje się nieporównywalna z
nikim, choć w swej skromności podobna do wszystkich, osoba
prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego. Organizuje on sprawnie
obronę stolicy, podnosi na duchu ludność cywilną sugestywnymi
przemówieniami radiowymi, za które wróg poprzysiągł mu zemstę,
staje się rzecznikiem męki i honoru Warszawy. „Warszawa wierzyła
– powiada jeden z niezliczonych świadków – wpatrzona w spiżową
postawę swego prezydenta, posłuszna jego wezwaniom aż do
poświęcenia”.
I
jeszcze jeden wart namysłu kontrapunkt postaw, charakterów i czego
tam jeszcze rodzi się pod piórem Dakowicza. Zdaje się on rozważać
i porównywać dwie drogi, dwa ostro właśnie skontrastowane trakty
inteligenta polskiego w wieku dwudziestym. Droga (nazwijmy ją drogą
od Żeromskiego wiodącą) wspólnotowa, polonocentryczna, nie
szukająca samorealizacji poza ramami wyznaczonymi przez los
historyczny rodaków, gotowa dla ich dobra na każde poświęcenie,
nawet na męczeństwo. (Zajrzyj, czytelniku, raz jeszcze do
rozdziału, jednego z ostatnich: Starzyński. Śmierć i
nieśmiertelność). A tam dalej droga druga: od
Przybyszewskiego. Indywidualistyczna, samotnicza, wykorzeniająca,
straceńcza, nie dająca nic poza świadomością roztrwonienia darów
i talentów, i bezradnością wobec pochodu historii niełaskawej,
droga doprowadzająca poprzez katastroficzną rozpacz do
samounicestwienia. Oczywiście Stanisław Ignacy Witkiewicz. Ale…
Czytajmy poprawkę sumiennego opowiadacza. „Ostatecznie także on,
Stanisław Ignacy Witkiewicz, opowiedział się we wrześniu 1939 po
stronie tej niedoskonałej wspólnoty. Uczynił to, podejmując, po
wielokroć, próbę zaciągnięcia się do polskiej armii, a potem –
kiedy doszedł do (błędnego?) przekonania, że wszystko jest
stracone, że nie da się ocalić świata przed inwazją barbarzyńców
– skracając własne życie czym prędzej, »póki jest Polska«,
byle tylko nie słyszeć ryku barbarzyńskiej dziczy” (Pożegnanie
w gabinecie luster ).
Domysł
i wyobraźnia odgrywają w opowieści Dakowicza dużą rolę, nie
większą jednak niż bezpośrednie relacje świadków, relacje,
które – jego zdaniem i zdaniem jego mistrza – „pozwalają
wyobraźni przylgnąć do szczegółu, uczepić się konkretu”.
Napisał
Antoni Libera: „Ta książka powinna się stać lekturą
obowiązkową”. Dopowiadam: u nas i u naszych sąsiadów, bliższych
i trochę dalszych, do których również została intencjonalnie
zaadresowana.
[tekst laudacji wygłoszonej w Bibliotece Narodowej podczas uroczystości wręczenia P. Dakowiczowi Nagrody Literackiej 'Skrzydła Dedala']