[źródło: "Twórczość" 2016, nr 4]
Cisza
i biel
[Przestwór.
Godziny Wojciecha Kassa]
„Trzeba
być napełnionym // by pisać o pustce” (Przelotnie) –
podpowiada bohaterowi najnowszego tomu poetyckiego Wojciecha Kassa
(Biblioteka „Toposu”, t. 118, Sopot 2015) nieznany gość, który
kapryśnie zjawia się w ustroniu pisarza. Jego memento brzmi, jak
komentarz do współczesności, jak (gombrowiczowska) „glossa
dobijająca”. Takim celnym sztychem celuje prański poeta w
dzisiejszą pustkę. Ale nie chodzi mu już o to, aby toczyć
krucjatę przeciw barbarzyńcom, w ogóle tzw. rzeczywistość
(medialna, społeczna, polityczna, popkulturowa) nie ma dostępu do
poezji Kassa. Doszło w niej bowiem do takiej kondensacji Realnego,
że staje przed nami nagi człowiek postawiony wobec żywiołów,
człowiek, który ma sprawę ze sobą, Bliźnim trafiającym w progi
gospodarza, Bogiem, językiem i tradycją. Kass już dawno zatoczył
krąg, do którego dociera jedynie to, co Istotne. Czytać jego
poezję przeto, to tyle, co nasłuchiwać głosów bytu, nastawiać
się na przyjęcie tego, co prawdziwie Jest. Prawdziwie, więc w
takiej ciszy, kiedy na srebrne kowadełko świtu spada łza (Z
całej jaskrawości swojej niemoty). A jakie zadanie czeka na
Poetę? Słuchać! I wytrwale zapytywać o źródło!
Z
pozoru wydawać by się mogło, iż różnorodność formalną
wierszy prańskiego poety w Przestworze… trudno umotywować
(recenzenci zazwyczaj nie lubią wielogłosowych, niejednorodnych
genetycznie tomów, stawiają one opór jednoznacznym kwalifikacjom,
którymi krytyka lubi się pożywiać). Ale uważna lektura wiedzie
do przekonania zgoła odmiennego. Otóż, dla Kassa liczy się
(przypominam sobie o traktacie Białoszewskiego o „tłuczeniu
form”, w którym czytamy, że to rzeczy mają zawsze rację) to, co
wiersz ma donieść, poetycka forma przeto musi zostać wprzódy
podszeptana przez temat. Stychiczne nieposkładanie, potoczystość
wybrać trzeba, aby opisać gubienie siebie, języka i realności
przez nieuleczalnie chorą matkę (Do wyjścia), czy
pragnienie utrzymania matki w słowie (poezja wszak jest tym, co
prawdziwie uobecnia!), na przekór uwiądowi jej pamięci (Która);
dystychiczne, balladowe, śpiewne frazy układają się w
mitograficzne historie rodem z Leśmiana (Królewięta);
gnomiczna forma quasi-haiku (Tak) pojawia się tam,
gdzie zapisać trzeba błysk o nadmiarze słów uśmiercającym
świeżość doznawania bytu. Słowem – nie ma utworu w
Przestworze…, w którym użycie któregoś ze znanych
języków tradycji oraz określonego rozmiaru wierszowego byłoby
niekonieczne. Doceniam ten gest poety i solidaryzuję się z takim
myśleniem o poezji – jako metafizycznym zadaniu. Doceniam – w
dwójnasób: mam bowiem przeświadczenie, że tzw. nowoczesna (młoda,
nowa, współczesna) poezja opętana jest pragnieniem formalnej
idiomatyczności, koncypowaniem i uganianiem się za
„niepowtarzalnością”, „jedynością w jedynym rodzaju”.
Subtelny, mądry gest Kassa, który układa swoje wiersze w
koniecznym styku z Rzeczywistością, jak sądzę, warto również
czytać jako chęć zdyskontowania poezji, która za główny cel
stawia sobie to, aby stać się – jak można by powiedzieć za
Michałem P. Markowskim – „językowym idolem”.
Cieszę
się, że o tej, w moim mniemaniu jednej z najważniejszych i
najodważniejszych książek poetyckich (bo pisanej na przekór
literackim modom, przy rezygnacji z chwytania bożka o imieniu
Idiom), już powstało kilka wnikliwych szkiców. W jednym z nich Jan
Jastrzębski zwraca uwagę, by tak rzec, na porę tych wierszy. Na
przedwiosenny chłód i pierwotną ekstazę, która towarzyszy poecie
w czas marcowego przesilenia (pod wszystkimi nieomal wierszami
odnajdziemy dzienne daty, z których wnosić by można, iż poetycka
rzecz wydarzyła się właściwie w ciągu dwóch środkowych tygodni
marca ubiegłego roku). Niczym w eleuzyńskich misteriach poeta
otwiera się na dajmonioniczne sprawstwo. Tym razem jednak nie będzie
bezwarunkowej pochwały różnorodności Bytu (zatem i Miłoszowego
dylematu, czy poetycka afirmacja przypadkiem nie stanowi jedynie
stylistycznego ćwiczenia), bohater tych wierszy mężnie staje w
smudze cienia, cierpliwie wypatrując prześwitów jasności.
Zacząć
trzeba od ciszy, absolutnej ciszy, w której słychać będzie, jak
upada „obrzynek z temperowanego ołówka […]/ albo ikar”
(Kołysanka szmeru). Ta cisza właśnie wypełnia wykreślony
przez Kassa przestwór i długie trwanie, w którym pragnie utrzymać
się bohater tej poezji. Właśnie w porze milczenia można pisać
znakami czułości (jak w Bądź uważniej, gdzie uważność
zaleca się przede wszystkim własnemu słowu, które z nagła
wychyla się z magmy Słownika), którymi głaszcze poeta i ochrania
jednocześnie kruchy świat swojego jestestwa. Ten właśnie gest, z
czczości ciszy porodzony, przeciwstawia Kass emblematowi smoka
(oprócz oczywistych religijnych koneksji warto, jak sądzę,
przeczytać tryptyk godziny pełni jako ukrytą polemikę z
„wszystkożerną” dykcją banalistów spod znaku bruLionu, wszak
rówieśników prańskiego poety), podpowiadając, za Stachurą, że
bycie poetą polega na umiejętności zachowania wobec Zła
(tego, które „ciecze z człowieka”).
Wiersz
tedy staje się dla Kassa zapisem tych chwil, w których nic tylko
NIC staje przed nami i „ścinką ści świeci w ciemno”
(Na skraju góry). Dlatego przyoblec się trzeba wprzódy w
biel bieli i śmiało spoglądać „w te Oka”. Mając ze sobą
czułość spojrzenia, stojąc do końca po stronie tego, co
bezbronne (To jest).
Leszek
Szaruga pisze w nocie pomieszczonej w „Zeszytach Literackich”, iż
w nowym tomie Kassa „powaga miesza się z niepowagą, wysokie z
niskim”. Chyba nie do końca jest to prawda. Owszem, obok wierszy
podejmujących fundamentalne kwestie ontologiczne i egzystencjalne
pojawiają się rodzajowe obrazki, ale i one właściwie stanowią
trampolinę dla metafizyki, którą autor Ba! wyprowadzić
potrafi dosłownie ze wszystkiego. I raczej nie jest tak, że
dochodziłoby tu do pomieszania porządków, jakiejś poetyckiej
karnawalizacji doświadczenia.
Wiersze
Kassa, jak dawniej, jak zawsze, są wyrazem ekstatyczności bycia,
jego radosnym rozkoszowaniem się. Mimo smug, szmerów, rys – nadal
wybrzmiewa powitanie światła (1 września, trzy), pochwała
ziarnistego świata, cudownej, niepowstrzymanej w twórczym pędzie
natury. Pobielonej ciszy, od której wszystko może rozpocząć się
jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze. Bo nie ma takiej ciszy, nawet
tej na wyrębie, w wykrotach, w której głos nie powstawałby i nie
dążył w otwarte niebo (Zima). Z wielką troską spogląda
na świat bohater wierszy Kassa, kto bowiem w wielkim rozhukaniu
będzie umiał cokolwiek pojąć z ciszy, jaka z pewnością
nastanie, „kto podejmie / jej obrazy i pocałuje w usta, kto” (W
środowisku na złomowisku)? Jak możliwy będzie wielki powrót,
odrodzenie, skoro gubimy zdolność rozumienia źródła, z jakiego
może wytrysnąć na nowo wszelka rzeczywistość? W tej mierze widzę
poezję Kassa jako wspaniałą kontynuację drogi myślowej
Różewicza, zalecającego wstąpienie w przestrzeń ciszy, w strefę
milczenia, jako antidotum na zgiełk dzisiejszej gadaniny, czasy
potwornej dewaluacji słów.
Przestwór…
jednakże nie jest jedynie naznaczony pisaniem ekstatycznym, stanowi
także rodzaj implozji, skupienia do wewnątrz, rodzaj mądrościowego
zalecenia, cichej medytacji, która wieść ma z powrotem do namysłu
nad źródłem łagodności i dobroci. Nie na darmo nad tomem świeci
motto ze Spotykanych ludzi Benna, w którym rozpoznajemy
łagodność żalu i tęsknotę za nierozpoznanym początkiem w
każdym międzyludzkim kościele. W jednym z piękniejszych utworów
z całego tomu (Obdarz ten świat łagodny spojrzeniem),
pisanym na jubileusz Starego Poety (domyślam się, że bezpośrednim
adresatem tej widokówki z laudacją może być Krzysztof Karasek),
Kass w cudowny sposób łączy i spina perspektywy dwóch światów,
przy czym to wychylenie za bramę śmierci właśnie umożliwia
dopiero czulszy wgląd w urodę bytu. Ale nie jest to zwykłe
ćwiczenie egzystencjalne na filozoficzną nutę. Bohater budzi się
któregoś ranka i czuje, że krew krąży w jego żyłach zgoła
inaczej, że na nic troska o inwentarz, czcze pochwały piękna
(Zapobiegliwość). Piórko zięby ni parzy, ni ziębi, śpiew
kosa przywodzi naraz emblemat kostuchy. Przygotować się trzeba do
podróży, do wskoku. Wejścia w szron, szadź. W głąb. Przedrzeć
przez gęstą materię, ciemny nurt. Aby zachować biel, czystość i
łagodność – do końca.
Sprawa
styku słowa i bycia – dla autora 41 – nie zależy od
trafności sekretnych etymologicznych analogii, czy dzikiej inwencji
słowotwórczej wygrywanych przez poetów albo ekscentrycznego
pragnienia (To właśnie ten, który dobrowolnie pogrąża się „w
swojej letniości, mówi:/ chciałbym posiadać słowa w palcach,/
miałyby bliżej” – Nieznośna letniość). Przeciwnie,
być może poczucie tożsamości języka i rzeczy w ogóle nie jest
osiągalne, a pochwalone zostaje działanie wbrew prawidłom
językowym i wszelkim zwyczajom, które przyszpilają nas do ułudy
łatwej harmonii. Bycie w drodze do Mowy Transcendencji odbywa się
na przekór przyzwyczajeniom ciała i umysłu. Jeśli Twój palec,
jak myślisz, dotyka już rzeczywistości, złam go, by wskazał na
ból i „to, co dalej” (Nieznośna letniość).
Z
tej ciszy wszak coś się już rodzi, coś wynika, „coś się
zaprószyło/ i wprószyło/ w proch,// coś się cofnęło/ i w
modliło/ w mrok,// coś się spłoszyło/ i wtuliło/ w tło”
(Dzyń, raz, dwa). Prański poeta wie to jak nikt inny: mgły
z wolna zaczną się podnosić, trzeba więc przygotować się na
nadejście obrazów ostatecznych. A nie przygotują się do tego
ciało i zmysły, lecz czucie i wiara, których poezja jest u Kassa
nauczycielką i rejestratorką (Kto ni razu za życia nie powstał
ze śmierci).
Cóż
pozostaje teraz, w tym teraz, które przepływa i w żaden moment
wieczny się nie ułoży? Trzeba koniecznie znaleźć „drzewo
ciszy”. I wokół niego odegrać rytualną scenę ostatecznego
wtajemniczenia. W cienką granicę między coś i nic, między życiem
i śmiercią. Zetrzeć kurz z rzeczy. Przywitać jezioro. Wygładzić
obrus i obudzić trznadla. Tylko wówczas, po dziecięcemu, będzie
można zawołać: „przerwij milczenie/ Rabbuni” (Psalm
gościnny). Nic więcej uczynić już nie można.
Było
dużo wszystkiego. A teraz na powrót zapada cisza. I w niej to
odzywa się puszczyk, rodem z prańskiego przesilenia,
nadwątlenia. I drży, i wibruje to jego „huhu,// huuhuu”.
Jak
zapowiedź nieuchronnego.
Adrian Gleń