czwartek, 7 kwietnia 2016

Adrian Gleń o tomie "Przestwór. Godziny" Kassa


[źródło: "Twórczość" 2016, nr 4]



Cisza i biel
[Przestwór. Godziny Wojciecha Kassa]

Trzeba być napełnionym // by pisać o pustce” (Przelotnie) – podpowiada bohaterowi najnowszego tomu poetyckiego Wojciecha Kassa (Biblioteka „Toposu”, t. 118, Sopot 2015) nieznany gość, który kapryśnie zjawia się w ustroniu pisarza. Jego memento brzmi, jak komentarz do współczesności, jak (gombrowiczowska) „glossa dobijająca”. Takim celnym sztychem celuje prański poeta w dzisiejszą pustkę. Ale nie chodzi mu już o to, aby toczyć krucjatę przeciw barbarzyńcom, w ogóle tzw. rzeczywistość (medialna, społeczna, polityczna, popkulturowa) nie ma dostępu do poezji Kassa. Doszło w niej bowiem do takiej kondensacji Realnego, że staje przed nami nagi człowiek postawiony wobec żywiołów, człowiek, który ma sprawę ze sobą, Bliźnim trafiającym w progi gospodarza, Bogiem, językiem i tradycją. Kass już dawno zatoczył krąg, do którego dociera jedynie to, co Istotne. Czytać jego poezję przeto, to tyle, co nasłuchiwać głosów bytu, nastawiać się na przyjęcie tego, co prawdziwie Jest. Prawdziwie, więc w takiej ciszy, kiedy na srebrne kowadełko świtu spada łza (Z całej jaskrawości swojej niemoty). A jakie zadanie czeka na Poetę? Słuchać! I wytrwale zapytywać o źródło!


Z pozoru wydawać by się mogło, iż różnorodność formalną wierszy prańskiego poety w Przestworze… trudno umotywować (recenzenci zazwyczaj nie lubią wielogłosowych, niejednorodnych genetycznie tomów, stawiają one opór jednoznacznym kwalifikacjom, którymi krytyka lubi się pożywiać). Ale uważna lektura wiedzie do przekonania zgoła odmiennego. Otóż, dla Kassa liczy się (przypominam sobie o traktacie Białoszewskiego o „tłuczeniu form”, w którym czytamy, że to rzeczy mają zawsze rację) to, co wiersz ma donieść, poetycka forma przeto musi zostać wprzódy podszeptana przez temat. Stychiczne nieposkładanie, potoczystość wybrać trzeba, aby opisać gubienie siebie, języka i realności przez nieuleczalnie chorą matkę (Do wyjścia), czy pragnienie utrzymania matki w słowie (poezja wszak jest tym, co prawdziwie uobecnia!), na przekór uwiądowi jej pamięci (Która); dystychiczne, balladowe, śpiewne frazy układają się w mitograficzne historie rodem z Leśmiana (Królewięta); gnomiczna forma quasi-haiku (Tak) pojawia się tam, gdzie zapisać trzeba błysk o nadmiarze słów uśmiercającym świeżość doznawania bytu. Słowem – nie ma utworu w Przestworze…, w którym użycie któregoś ze znanych języków tradycji oraz określonego rozmiaru wierszowego byłoby niekonieczne. Doceniam ten gest poety i solidaryzuję się z takim myśleniem o poezji – jako metafizycznym zadaniu. Doceniam – w dwójnasób: mam bowiem przeświadczenie, że tzw. nowoczesna (młoda, nowa, współczesna) poezja opętana jest pragnieniem formalnej idiomatyczności, koncypowaniem i uganianiem się za „niepowtarzalnością”, „jedynością w jedynym rodzaju”. Subtelny, mądry gest Kassa, który układa swoje wiersze w koniecznym styku z Rzeczywistością, jak sądzę, warto również czytać jako chęć zdyskontowania poezji, która za główny cel stawia sobie to, aby stać się – jak można by powiedzieć za Michałem P. Markowskim – „językowym idolem”.
Cieszę się, że o tej, w moim mniemaniu jednej z najważniejszych i najodważniejszych książek poetyckich (bo pisanej na przekór literackim modom, przy rezygnacji z chwytania bożka o imieniu Idiom), już powstało kilka wnikliwych szkiców. W jednym z nich Jan Jastrzębski zwraca uwagę, by tak rzec, na porę tych wierszy. Na przedwiosenny chłód i pierwotną ekstazę, która towarzyszy poecie w czas marcowego przesilenia (pod wszystkimi nieomal wierszami odnajdziemy dzienne daty, z których wnosić by można, iż poetycka rzecz wydarzyła się właściwie w ciągu dwóch środkowych tygodni marca ubiegłego roku). Niczym w eleuzyńskich misteriach poeta otwiera się na dajmonioniczne sprawstwo. Tym razem jednak nie będzie bezwarunkowej pochwały różnorodności Bytu (zatem i Miłoszowego dylematu, czy poetycka afirmacja przypadkiem nie stanowi jedynie stylistycznego ćwiczenia), bohater tych wierszy mężnie staje w smudze cienia, cierpliwie wypatrując prześwitów jasności.
Zacząć trzeba od ciszy, absolutnej ciszy, w której słychać będzie, jak upada „obrzynek z temperowanego ołówka […]/ albo ikar” (Kołysanka szmeru). Ta cisza właśnie wypełnia wykreślony przez Kassa przestwór i długie trwanie, w którym pragnie utrzymać się bohater tej poezji. Właśnie w porze milczenia można pisać znakami czułości (jak w Bądź uważniej, gdzie uważność zaleca się przede wszystkim własnemu słowu, które z nagła wychyla się z magmy Słownika), którymi głaszcze poeta i ochrania jednocześnie kruchy świat swojego jestestwa. Ten właśnie gest, z czczości ciszy porodzony, przeciwstawia Kass emblematowi smoka (oprócz oczywistych religijnych koneksji warto, jak sądzę, przeczytać tryptyk godziny pełni jako ukrytą polemikę z „wszystkożerną” dykcją banalistów spod znaku bruLionu, wszak rówieśników prańskiego poety), podpowiadając, za Stachurą, że bycie poetą polega na umiejętności zachowania wobec Zła (tego, które „ciecze z człowieka”).
Wiersz tedy staje się dla Kassa zapisem tych chwil, w których nic tylko NIC staje przed nami i „ścinką ści świeci w ciemno” (Na skraju góry). Dlatego przyoblec się trzeba wprzódy w biel bieli i śmiało spoglądać „w te Oka”. Mając ze sobą czułość spojrzenia, stojąc do końca po stronie tego, co bezbronne (To jest).
Leszek Szaruga pisze w nocie pomieszczonej w „Zeszytach Literackich”, iż w nowym tomie Kassa „powaga miesza się z niepowagą, wysokie z niskim”. Chyba nie do końca jest to prawda. Owszem, obok wierszy podejmujących fundamentalne kwestie ontologiczne i egzystencjalne pojawiają się rodzajowe obrazki, ale i one właściwie stanowią trampolinę dla metafizyki, którą autor Ba! wyprowadzić potrafi dosłownie ze wszystkiego. I raczej nie jest tak, że dochodziłoby tu do pomieszania porządków, jakiejś poetyckiej karnawalizacji doświadczenia.
Wiersze Kassa, jak dawniej, jak zawsze, są wyrazem ekstatyczności bycia, jego radosnym rozkoszowaniem się. Mimo smug, szmerów, rys – nadal wybrzmiewa powitanie światła (1 września, trzy), pochwała ziarnistego świata, cudownej, niepowstrzymanej w twórczym pędzie natury. Pobielonej ciszy, od której wszystko może rozpocząć się jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze. Bo nie ma takiej ciszy, nawet tej na wyrębie, w wykrotach, w której głos nie powstawałby i nie dążył w otwarte niebo (Zima). Z wielką troską spogląda na świat bohater wierszy Kassa, kto bowiem w wielkim rozhukaniu będzie umiał cokolwiek pojąć z ciszy, jaka z pewnością nastanie, „kto podejmie / jej obrazy i pocałuje w usta, kto” (W środowisku na złomowisku)? Jak możliwy będzie wielki powrót, odrodzenie, skoro gubimy zdolność rozumienia źródła, z jakiego może wytrysnąć na nowo wszelka rzeczywistość? W tej mierze widzę poezję Kassa jako wspaniałą kontynuację drogi myślowej Różewicza, zalecającego wstąpienie w przestrzeń ciszy, w strefę milczenia, jako antidotum na zgiełk dzisiejszej gadaniny, czasy potwornej dewaluacji słów.
Przestwór… jednakże nie jest jedynie naznaczony pisaniem ekstatycznym, stanowi także rodzaj implozji, skupienia do wewnątrz, rodzaj mądrościowego zalecenia, cichej medytacji, która wieść ma z powrotem do namysłu nad źródłem łagodności i dobroci. Nie na darmo nad tomem świeci motto ze Spotykanych ludzi Benna, w którym rozpoznajemy łagodność żalu i tęsknotę za nierozpoznanym początkiem w każdym międzyludzkim kościele. W jednym z piękniejszych utworów z całego tomu (Obdarz ten świat łagodny spojrzeniem), pisanym na jubileusz Starego Poety (domyślam się, że bezpośrednim adresatem tej widokówki z laudacją może być Krzysztof Karasek), Kass w cudowny sposób łączy i spina perspektywy dwóch światów, przy czym to wychylenie za bramę śmierci właśnie umożliwia dopiero czulszy wgląd w urodę bytu. Ale nie jest to zwykłe ćwiczenie egzystencjalne na filozoficzną nutę. Bohater budzi się któregoś ranka i czuje, że krew krąży w jego żyłach zgoła inaczej, że na nic troska o inwentarz, czcze pochwały piękna (Zapobiegliwość). Piórko zięby ni parzy, ni ziębi, śpiew kosa przywodzi naraz emblemat kostuchy. Przygotować się trzeba do podróży, do wskoku. Wejścia w szron, szadź. W głąb. Przedrzeć przez gęstą materię, ciemny nurt. Aby zachować biel, czystość i łagodność – do końca.
Sprawa styku słowa i bycia – dla autora 41 – nie zależy od trafności sekretnych etymologicznych analogii, czy dzikiej inwencji słowotwórczej wygrywanych przez poetów albo ekscentrycznego pragnienia (To właśnie ten, który dobrowolnie pogrąża się „w swojej letniości, mówi:/ chciałbym posiadać słowa w palcach,/ miałyby bliżej” – Nieznośna letniość). Przeciwnie, być może poczucie tożsamości języka i rzeczy w ogóle nie jest osiągalne, a pochwalone zostaje działanie wbrew prawidłom językowym i wszelkim zwyczajom, które przyszpilają nas do ułudy łatwej harmonii. Bycie w drodze do Mowy Transcendencji odbywa się na przekór przyzwyczajeniom ciała i umysłu. Jeśli Twój palec, jak myślisz, dotyka już rzeczywistości, złam go, by wskazał na ból i „to, co dalej” (Nieznośna letniość).
Z tej ciszy wszak coś się już rodzi, coś wynika, „coś się zaprószyło/ i wprószyło/ w proch,// coś się cofnęło/ i w modliło/ w mrok,// coś się spłoszyło/ i wtuliło/ w tło” (Dzyń, raz, dwa). Prański poeta wie to jak nikt inny: mgły z wolna zaczną się podnosić, trzeba więc przygotować się na nadejście obrazów ostatecznych. A nie przygotują się do tego ciało i zmysły, lecz czucie i wiara, których poezja jest u Kassa nauczycielką i rejestratorką (Kto ni razu za życia nie powstał ze śmierci).
Cóż pozostaje teraz, w tym teraz, które przepływa i w żaden moment wieczny się nie ułoży? Trzeba koniecznie znaleźć „drzewo ciszy”. I wokół niego odegrać rytualną scenę ostatecznego wtajemniczenia. W cienką granicę między coś i nic, między życiem i śmiercią. Zetrzeć kurz z rzeczy. Przywitać jezioro. Wygładzić obrus i obudzić trznadla. Tylko wówczas, po dziecięcemu, będzie można zawołać: „przerwij milczenie/ Rabbuni” (Psalm gościnny). Nic więcej uczynić już nie można.
Było dużo wszystkiego. A teraz na powrót zapada cisza. I w niej to odzywa się puszczyk, rodem z prańskiego przesilenia, nadwątlenia. I drży, i wibruje to jego „huhu,// huuhuu”.

Jak zapowiedź nieuchronnego.

                                                                           Adrian Gleń