Czy
kiedykolwiek wyjdziemy z „Czerwonego Kącika”?
O
„irytujących pytaniach” stawianych w Afazji polskiej
Przemysława Dakowicza
„(…)
poezja ma bowiem pewną szczególną właściwość –
niedostrzegalną dla tych, którzy nie rozumieją jej praw, którzy
nigdy nie dotknęli jej tajemnicy: ona wyprzedza fakty, wyławia z
tego, co jest, i interpretuje wszystkie, nawet najdrobniejsze,
symptomy zmiany.”
P. Dakowicz, Afazja
polska
Wśród
ogromnej liczby „rzucanych” na współczesny rynek książek,
zachęcających potencjalnych odbiorców do sięgnięcia po nie w
celu przeczytania, postawienia na półce, albo i … zniszczenia
(!)1,
istnieją dzieła bezcenne, księgi „żywe”, przywracające
duchowe życie w wymiarze indywidualnym i wspólnotowym (w
przeciwieństwie do „książek zbójeckich”, a więc zabójczych,
uśmiercających dusze), wydobywające spod gruzowiska i śmietniska
chytrze, podstępnie spreparowanych i zafałszowanych (a przy tym
nierzadko sugestywnych i „fascynujących”) obrazów kolejne
warstwy prawdziwych dziejów „ducha narodu polskiego” . W dobie
nasilającej się barbaryzacji, hołdowania „kulturze” zgrywy,
„beki”, bezmyślnego rechotu z wszelkich świętości (świętości,
dodajmy, autentycznych, bowiem te fałszywe i modne, podawane do
wierzenia, nie są, dziwnym trafem „szargane”, ba, za poddawanie
niektórych z nich w wątpliwość można trafić za kratki), w epoce
narkotycznego „zabawiania się na śmierć”, na owe przywracające
nadzieję i oczyszczające pamięć książki trudno trafić. Jest
ich boleśnie niewiele, a te, które pojawiają się jednak na
księgarskich półkach, spotykają się z ostracyzmem, a w
najlepszym wypadku z „zamilczaniem” ze strony wszechwładnego
mainstreamu.
Na szczęście wciąż nie brakuje czytelników
tęskniących do tekstów poważnie i głęboko ujmujących losy
wspólnoty narodowej, a równocześnie co jakiś czas posyłani są
prorocy odważnie i pokornie podejmujący się misji głoszenia
rodakom trudnej prawdy o naszej przeszłości, teraźniejszości i
przyszłości. Wśród owych współczesnych narodowych profetów
szczególne miejsce zajmuje łódzki poeta i literaturoznawca,
Przemysław Dakowicz, którego książki (zarówno tomy wierszy, jak
i zbiory tekstów eseistycznych) przywracają wiarę (mocno
nadwerężoną nasilającą się nieustannie postmodernistyczną
erozją) w głęboki sens, wypowiadanych uczciwie i w dobrej
intencji, słów oraz w prawdę w nich zawartą.
Lektura
Jego najnowszego dzieła2,
będącego książkowym wydaniem artykułów drukowanych na łamach
„Gazety Polskiej Codziennie” w okresie od marca 2014 r. do lutego
2015 r., wywołuje w czytelniku (któremu pojęcia „Polska” i
„polskość” nie nasuwają skojarzeń z nienormalnością) bardzo
silne emocje, wśród których nie na ostatnim miejscu znajduje się
rodzaj wstydu, czy zakłopotania odczuwanego zwłaszcza przez
przedstawicieli starszego pokolenia. Źródłem tego uczucia jest
narastająca w trakcie lektury książki świadomość, że ową
tytułową „afazją” dotknięci (albo raczej zainfekowani, bo ta
przypadłość, rozumiana metaforycznie w odniesieniu do spraw
narodowych, jest zaraźliwa) zostali przede wszystkim dzisiejsi
sześćdziesięciolatkowie, siedemdziesięciolatkowie i jeszcze
starsi Polacy. To ta grupa wiekowa (nasze, moje pokolenie – „mówię
bom smutny i sam pełen winy”) w największej mierze obarczona jest
grzechem (co prawda popełnionym głównie ze strachu i pod olbrzymią
presją, ale to marne usprawiedliwienie) narodowego milczenia,
skutkującym tym, że
nie
opowiedzieliśmy sobie i światu historii sowieckiej okupacji –
zsyłek, przesiedleń, realizowanej z całą bezwzględnością akcji
eliminacji polskich elit intelektualnych i kulturalnych. Przez
przeszło cztery dekady z PRL-u płynęła w świat fałszywa wizja
polskiej rzeczywistości, a w wyobraźni Europejczyków gnieździła
się wersja naszej historii spreparowana tak, by służyła interesom
innych [Afazja polska, s. 10-11]
Pokolenie
„starych” Polaków wydało wprawdzie kilku proroków i mędrców,
którzy odważnie, w imieniu nas wszystkich, przezwyciężali ową
nabytą „w wyniku ciężkiej choroby lub traumatycznych
doświadczeń” (s. 10) niezdolność do mówienia, do „opowiadania
sobie i światu” o stosowanych przez odwiecznych wrogów sposobach
zniewalania naszego narodu, jednak głosy nielicznych profetów były
uporczywie, „profesjonalnie” i, co najgorsze, skutecznie
zagłuszane, marginalizowane, wyszydzane. W rezultacie tych działań
nie mogły się one stać narracją wyrażającą tożsamość
polskiej wspólnoty. Brak opowieści porządkującej myślenie narodu
o sobie sprawił, że w ciągu kolejnych dziesięcioleci po II wojnie
światowej
Polska
zapadła się w siebie, zamknęła w sobie, pogrążyła w ciemnych i
krwawych wspomnieniach, a co najgorsze i najbardziej tragiczne –
utraciła wiarę w to, że kiedykolwiek będzie możliwe podniesienie
się z upadku, z upodlenia. Wybrała małą stabilizację, tzn.
ucieczkę od pamięci, próbę zbudowania nowej świadomości,
oddzielonej grubą ścianą od tego, co w polskości nawarstwiało
się przez wieki, co w niej źródłowe i pierwsze. [s. 8-9]
Przemysław
Dakowicz, reprezentujący pokolenie, które w dorosłość weszło w
dobie tzw. transformacji ustrojowej, podjął się zadania ambitnego
i arcytrudnego zarazem, a polegającego na rzetelnym zdiagnozowaniu
stanu ducha Polski postkomunistycznej oraz wskazaniu środków
leczniczych. Na podobieństwo ks. Piotra Skargi autor Przeklętego
continuum pragnie odkryć choroby trapiące duchowy organizm
(dzisiejszej) Rzeczpospolitej. Twórca Kazań sejmowych
doszukał się, jak wiadomo, sześciu takich patologii, których
niewyleczenie, w jego przekonaniu, doprowadzi do unicestwienia
Ojczyzny-Matki, do jej anihilacji. Przemysław Dakowicz koncentruje
się na jednej chorobie, jednak to właśnie ona stanowi, w jego
osądzie, nadrzędną przyczyną zamierania wspólnoty Polaków,
dramatycznego „destabilizowania osobowości” narodu polskiego (s.
12) . Afazja – zaburzenie funkcji językowych, niemożliwość
artykułowania prawdy o nas samych, komunikacyjne wykluczenie,
syndrom Adolfa Cichowskiego, którego historia, przypomniana na
początku książki Przemysława Dakowicza, wstrząsnęła – jak to
ukazał Mickiewicz - wszystkimi osobami zebranymi w salonie
warszawskim (niezależnie od zajmowanego w nim miejsca,
symbolizującego bądź kolaborację i zdradę – towarzystwo przy
stoliku w „europejskim” stylu, „powściągliwie” dyskutujące
po francusku, bądź też postawę patriotyczną – grupa stojąca
przy drzwiach i emocjonalnie rozmawiająca po polsku) - jest
przejawem zniszczenia korzeni życia wspólnoty narodowej,
„dekonstrukcji polskości”.
Czy
mamy jeszcze szansę na wyleczenie się, na przezwyciężenie
tragicznych skutków owej ciężkiej choroby? „Czy mamy dziś w
sobie wystarczająco wiele umiejętności i konsekwencji, by
przezwyciężyć afazję, tzn. czy jako zbiorowość możemy powrócić
do języka przodków, z wpisanym weń zespołem obrazów, przekonań
i wartości?” (s. 72); „Czy współczesna Polska może się dziś
przebić do świata z prawdziwą, opartą na faktach narracją o
swojej przeszłości?” (s. 11); Czy nie jest już na to za późno?
Takie i podobne pytania zadaje Przemysław Dakowicz. Odpowiedzi,
których udziela, zawierają – oprócz konstatacji
przytłaczających, wręcz bliskich rozpaczy – niemałą dawkę
nadziei. Ratunek istnieje, podkreśla autor Łączki, ale
naród, a szczególnie jego najbardziej świadoma część, musi
poddać się bolesnej, nieprzyjemnej i długotrwałej terapii.
Książka Przemysława Dakowicza, analizowana z tego punktu widzenia,
jest rodzajem poradnika logopedycznego (niech mi wolno będzie użyć
terminologii łączącej się z tytułowym zaburzeniem), pomocnego w
prowadzeniu skutecznego leczenia. Autor, z wielką delikatnością i
empatią, jak przystało na współ-czującego pedagoga , wskazuje
krok po kroku pacjentom, afatykom –- swoim rodakom, członkom
polskiej ekumeny – różnorodne formy „ćwiczeń”
przywracających, utraconą w 1939 roku i w następnych latach, mowę,
czyli umiejętność wyartykułowania „kolejnych głosek
wspólnotowego języka” (s. 11).
Niezwykle
ważnym składnikiem metodyki zaproponowanej i zastosowanej w dziele
Przemysława Dakowicza terapii jest taki model rekonstruowania
fundamentalnych dla narodu, chociaż nie zawsze powszechnie znanych,
wydarzeń historycznych, który pozwala na silne emocjonalne
utożsamienie się czytelników z przeżyciami bohaterów tychże
wydarzeń, a tym samym „przypomnienie” ich sobie i przeglądanie
się w nich jak w zwierciadle (motyw lustra kilkakrotnie przywoływany
jest na kartach Afazji polskiej i pełni ważną
funkcję w interpretacji niektórych sytuacji). Aby zacząć mówić,
trzeba doświadczyć tej straszliwej traumy, która była udziałem
naszych przodków. Znaleźć się wraz z nimi w którejś z
miejscowości II Rzeczypospolitej, na przykład w znanym z wierszy
Kochanowskiego i Mikołaja Sępa Szarzyńskiego Sokalu (czyli w
leżącym „za siedmioma górami, za siedmioma borami” [s. 16]
mieście, w którym żyli przodkowie Przemysława Dakowicza ze strony
ojca), albo w Wilnie (rodzinnym mieście przodków żony autora
Bożych klaunów), spojrzeć na letnie niebo wieczorem 30
sierpnia 1939 roku, aby zobaczyć „ognisty krzyż”. Ten
straszliwy „znak wojny i zniszczenia, ta sygnatura płaczu i
cierpienia”
[…]
wciąż świeci - nad Czortkowem i Tarnopolem, nad Stanisławowem i
Zaleszczykami, nad Zbarażem, Krzemieńcem i nad Równem. Goreje […]
ponad głowami mieszkańców Nowogródka i Nieświeża, Ejszyszek i
Oszmiany, pali się nad Wołkowyskiem i Drohiczynem, nad Gdańskiem,
Helem i Tucholą, nad Warszawą i Tucholą. [s. 79]
I my
dzisiaj, w 2015 roku, czujemy grozę tego widoku, przenika nas lęk –
ten sam, który powodował gwałtowne bicie serc Polaków,
niewiedzących wtedy – w końcu lata 1939 roku, w dniu ogłoszenia
mobilizacji, że
są
w środku tego świata, który już nie istnieje, który jeszcze
przez kilka lat będzie stawiał opór historii, ale ostatecznie
zostanie zdeptany jej wielkim buciorem. [s. 78]
Taki
jest pierwszy etap nauki czytania: hermeneutyka natury, interpretacja
znaków, które objawiają się na niebie i ziemi. Na ziemi polskiej
i na polskim niebie. Chodzi o to, by te symptomy zauważyć oraz
podjąć próbę ich odczytania, niezależnie od tego, jak okrutną
prawdę w sobie niosą. Znak świetlistego krzyża był czytelny dla
wpatrujących się wówczas, w przededniu II wojny światowej, w
niebo, odtwarzał on bowiem mocno zakorzenioną w kulturze ludowej
narrację (występującą w niezliczonych wersjach i wariantach
legend, podań wierzeniowych, historycznych i lokalnych oraz
opowieści wspomnieniowych) o spektakularnych zapowiedziach
gwałtownych katastrof.
Rekonstrukcja
wstrząsających przeżyć zbiorowych związanych z pierwszymi dniami
i tygodniami września 1939 roku to kolejne „ćwiczenie” pamięci.
Bezsilne obserwowanie rozpadu świata, który – wydawało się –
jest trwały i stabilny, porównuje Przemysław Dakowicz do
dziecięcej recepcji mrocznej baśni:
To,
co się działo z Polską w pierwszych dniach inwazji niemieckiej,
musiało być dla uczestników wydarzeń, dla Polaków, którzy z
przerażeniem obserwowali prędki marsz hitlerowskich oddziałów,
niczym jakaś ciemna, niezrozumiała baśń. Baśń, w której zły
czarodziej z zaciętą twarzą, z małym wąsikiem pod nieforemnym
nosem, posługując się czarodziejską różdżką sprawia, że
znikają kolejne elementy rzeczywistości, którą uważało się za
stałą i niezmienną. Jeden ruch różdżki – znikają dworce i
pociągi, drugi ruch różdżki – zatrzymane zostają telegraf i
komunikacja telefoniczna, trzeci – znikają ludzie, setkami,
tysiącami, znikają albo zmieniają się w nieruchome krwawe
kadłuby. [s. 84]
Polacy
żyjący (i ginący) w okresie tamtej gorącej jesieni, stali się,
najczęściej oczywiście nieświadomymi skali wydarzeń, świadkami
procesu (mechanizmu), będącego apogeum wielowiekowego, demonicznego
spisku przeciwko naszemu państwu i naszemu narodowi:
Wrzesień
1939 roku był miesiącem, w którym proces znikania polskiej
państwowości wkroczył w fazę decydującą. Rozpoczęty został
znacznie wcześniej, na Zachód i na Wschód od Polski, bo od kilku
wieków właśnie tam, w Prusiech i Niemczech, w Rosji i w Związku
Sowieckim, stale przemyśliwano nad tym, jak by tu Polskę
zlikwidować, i wytrwale opracowywano sposoby skutecznego wywabienia
Rzeczypospolitej Polaków z mapy Europy. [s. 88]
I
my dzisiaj, w ramach przezwyciężania przekleństwa afazji,
wchodzimy między Polaków z tamtych dni, spoglądamy ze zgrozą, tak
jak oni, na dezintegrację państwa. Przyglądamy się kolumnie
samochodów rządowych, które wywożą, przez osławiony most w
Kutach, najwyższych dygnitarzy Rzeczypospolitej. Ale autor daleki
jest od potępiania, przeciwnie, stara się zrozumieć motywy
postępowania osób, które zamiast – jak tego oczekiwano –
zostać („Co by było gdyby zostali […]? – s. 94), wybrali
„przejazd przez Rumunię, potem morzem lub lądem do Francji, celem
dalszego organizowania wojny o całość Polski” (to zacytowana
przez Dakowicza eufemistyczna wypowiedź premiera Składkowskiego):
Usiłuję
sobie wyobrazić tamten czas i ich wszystkich – prezydenta,
marszałka, premiera, ministrów, sekretarzy i podsekretarzy stanu.
Wydają się mniej materialni, jakby roztapiali się w powietrzu.
Podobnie otaczające ich przedmioty. […] Polska – może im się
przyśniła? Może te dwadzieścia jeden darowanych lat był to
jedynie upiorny teatr cieni, w którego realność uwierzyli na
przekór naukom, jakich przez sto lat z okładem udzielała im
historia? Nie ma nas, nie ma i nigdy nie było, śniliśmy piękny
sen, ale właśnie przyszła chwila przebudzenia. We wnętrzu snu
byliśmy kimś innym, niż jesteśmy naprawdę. A kim jesteśmy?
Przeszłością raz na zawsze domkniętą? Produktem zbiorowej
halucynacji? [s. 94]
Ta
przejmująca refleksja, inspirowana m.in. motywem występującym w
barokowym, „polskim” dramacie Calderona de la Barki Życie
snem, została ukształtowana językowo i stylistycznie w taki
sposób, że brzmi jak autocharakterystyka nas samych – Polaków
żyjących („śpiących”?) w drugiej dekadzie XXI wieku. Zabieg
taki – pisanie o przeszłości tak, aby tekst odnosił się
jednocześnie i bez żadnej różnicy do nas - stosuje Przemysław
Dakowicz niejednokrotnie i w wielu wariantach3.
Sama ucieczka marszałka Śmigłego-Rydza także staje się punktem
wyjścia gorzkich uogólniających przemyśleń, dotyczących i
Września, i naszej dzisiejszej duchowej kondycji, refleksji
prowadzących do odsłonięcia pewnego wstydliwego archetypu,
zdiagnozowanego wcześniej przez Juliusza Słowackiego w Grobie
Agamemnona, a przypomnianego także m.in. przez Ryszarda Legutkę
w Eseju o duszy polskiej (2008):
[…]
czy tamta wrześniowa ucieczka Śmigłego-Rydza z Polski oznacza
także ucieczkę od Polski? I co to znaczy dziś: uciekać od Polski?
Dlaczego taka ucieczka jest możliwa? Jak to się dzieje, że myśl o
porzuceniu wielowiekowego dziedzictwa narodziła się w polskiej
głowie? Jakie warunki musiały zostać spełnione, jakie zmiany
musiały zajść w naszej zbiorowej duszy, by niektórzy z nas stali
się zdolni do sformułowania wniosku, że polskość jest balastem,
że nie jest nam już dłużej potrzebna. [s. 104]
Duża
częstotliwość „treningów” pamięci, zachęcania czytelników
do „przypominania” sobie wydarzeń z historii, zarówno tej
„wielkiej”, jak i prywatnej, sprawia, że przezwyciężający
afazję odbiorca z rozdziału na rozdział coraz silniej identyfikuje
się z bohaterami poszczególnych opowieści, a więc m.in. z
mieszkańcami zajmowanych najpierw przez „eleganckich” i
„cywilizowanych” Niemców, a następnie przez „kolekcjonerów”
zegarków z Armii Czerwonej miast takich, jak Sokal i Lwów. Z Moniką
Żeromską (córką autora Przedwiośnia) oraz innymi
mieszkańcami stolicy, przeżywającymi grozę bombardowań, ale i
czerpiącymi nadzieję z radiowych przemówień bohaterskiego
prezydenta Stefana Starzyńskiego. Z samym prezydentem, który (jak
głosi niezwykła legenda) był torturowany w obozie w Dachau w
wyrafinowany sposób – kazano mu słuchać bezustannie odtwarzanych
z płyt jego przemówień z okresu oblężenia Warszawy w 1939 roku.
Z krakowskimi profesorami, którzy bezpośrednio po „wykładzie
gościnnym”, wygłoszonym 6 listopada 1939 roku przez przyszłego
specjalistę od ubezpieczeń, doktora Bruno Müllera („w czarnym
mundurze od Hugona Bossa […] prezentuje się znakomicie. Wzór
niemieckiej schludności i elegancji” – s. 38), zostali
wyprowadzeni z auli Collegium Novum i wywiezieni najpierw do
krakowskiego więzienia na Montelupich, potem do koszar przy ul.
Mazowieckiej, następnie do więzień we Wrocławiu, wreszcie do
obozu Sachsenhausen. Ze Stanisławem Ignacym Witkiewiczem i Józefem
Czechowiczem – twórcami (poetami), którzy prorokowali katastrofę,
bo przecież „poezja wyprzedza fakty” (chociaż, zgodnie z
ewangeliczną sentencją o lekceważeniu profetów przez ich rodaków,
„ci, którzy rządzili Polską w latach trzydziestych ubiegłego
wieku, nie czytali poezji albo czytali ją nieuważnie” – s. 89)
i stali się jej ofiarami w pierwszych dniach i tygodniach wojny. Ale
także ze spoczywającymi na warszawskiej „Łączce” (oraz na
innych znanych, a najczęściej wciąż nieodkrytych cmentarzach) i
…w chłodni cmentarza na Wólce Węglowej, żołnierzami
niezłomnymi i ich rodzinami. Z Polakami nierozumiejącymi honorów,
jakie oddawali dygnitarze III RP (z prezydentem Komorowskim na czele)
zmarłemu twórcy stanu wojennego, sowieckiemu oficerowi odzianemu w
polski mundur.
W
leczeniu afazji trudny proces „przypominania”, odbudowywania
pamięci wiąże się ściśle z (ponowną) nauką czytania, z
„biblioterapią”. Trzeba jak najwięcej czytać, aby posiąść
umiejętność wnikania w prawdziwe sensy tekstów. Narracja zawarta
w książce Przemysława Dakowicza zbudowana jest na fundamencie
precyzyjnych, trafnych odniesień, nawiązań, aluzji do licznych
tekstów reprezentujących różne gatunki (genry) mowy (nie
tylko gatunki literackie). Autor Teorii wiersza polskiego
dowodzi niemal na każdej stronie Afazji polskiej, że w
sztuce czytania „ze zrozumieniem”, w pogłębionej hermeneutyce,
niezwykle przydatne jest sprawne posługiwanie się zasadami
genologii, rozpoznawanie intencji, konwencji i stylów. Zaniedbywanie
i lekceważenie wiedzy o tym ważnym zakresie językowo-stylistycznych
właściwości aktów mowy (a z takim zjawiskiem mamy, niestety, do
czynienia w „filozofii” obowiązującej obecnie podstawy
programowej języka polskiego na wszystkich szczeblach nauczania –
świadomość gatunkowości tekstów literackich, publicystycznych,
użytkowych nie jest wymagana, co prowadzi niejednokrotnie do
groteskowych sytuacji egzaminacyjnych4)
skutkuje zakłóceniami w rozumieniu wypowiedzi, a tym samym pogłębia
chaos komunikacyjny i hamuje proces wychodzenia z afazji.
Znajomość
zasad genologii ułatwia odróżnienie „mitów prawdziwych” (a
więc potrzebnych wspólnocie narodowej) od „mitów fałszywych”
(narzucanych przez wrogów w celu zdeformowania duszy narodowej),
pozwala na dostrzeżenie „dwóch odmiennych koncepcji podboju”
(niemieckiej i sowieckiej) na podstawie cech stylistycznych ulotek
zrzucanych przez armie niemiecką i sowiecką na Lwów (i oczywiście
inne miejscowości), umożliwia wydobycie prawdziwych (ale celowo
ukrytych przez nadawcę) intencji z tekstów mów pogrzebowych
(realizujących stały schemat kompozycyjny oracji funebralnej)
wygłoszonych na pogrzebie Wojciecha Jaruzelskiego, prowadzi do
zrozumienia roli, jaką pełniły przemówienia radiowe prezydenta
Starzyńskiego w mobilizowaniu mieszkańców stolicy do działań
obronnych, sprawia, że rozliczne przywoływane przez Przemysława
Dakowicza teksty wspomnieniowe (dzienniki, wywiady, pamiętniki), z
pozoru banalne, naskórkowo relacjonujące wydarzenia, odsłaniają
głębokie, przejmujące sensy, uwrażliwia na mistyfikację,
kłamstwo i manipulacje obecne w „modnych” traktatach
współczesnych europejskich „mędrców” w rodzaju Zygmunta
Baumana.
Owa
świadomość genologiczna potrzebna jest nie tylko w „nauce
czytania”, na etapie „biblioterapii”, ale również w kolejnej
fazie leczenia afazji, jaką jest tworzenie własnych aktów mowy.
Ukształtowanie umiejętności efektywnej, wykorzystującej wiedzę o
cechach gatunkowych tekstów, lektury różnych wypowiedzi, umożliwia
zrobienie kolejnego kroku – jest nim odważenie się na samodzielne
mówienie. Pragnienie skutecznego wyartykułowania własnych myśli,
opinii, zaprezentowania własnej narracji jest uwarunkowane stopniem
sprawności w zakresie posługiwania się słowami, wrażliwością
na słowo i jego moc. Rzeczywistość istnieje, o ile znajdziemy
adekwatne środki językowe pozwalające ją unaocznić, odkryć jej
sens, wydobyć jej logikę i harmonię (nierzadko gorzką) spod
grubej warstwy bezładu i bełkotu. Przemysław Dakowicz demonstruje
proces porządkowania świata za pomocą języka, poczynając od
wynalazczości w zakresie tytułów rozdziałów i podrozdziałów.
Zarówno tytuły będące pojedynczymi wyrazami (np. Słowa,
Biel, Czerwień, Zmiażdżeni, Przebudzenie
itp.), jak i takie, które przyjmują kształt związków
frazeologicznych, najczęściej silnie zmetaforyzowanych (np.
Kwestionariusz afatyka, Nauka znikania, Ćwiczenia z
arytmetyki, Co by było, gdyby…, Świat na opak,
Chirurgiczna precyzja, Ciemności kryją ziemię,
Wielka Chłodnia itp.), zmuszają odbiorcę – afatyka,
wychodzącego ze swej ułomności – do uruchomienia wyobraźni i
porzucenia postawy „widzenia wszystkiego osobno”.
Imponujące
wrażenie robi stosowanie przez Dakowicza poetyki charakterystycznej
dla niektórych gatunków literackich oraz arcydzieł poezji
światowej. Oto sytuacja, w jakiej znaleźli się profesorowie
krakowscy po osadzeniu ich w obozie koncentracyjnym, została
wyobrażona przy pomocy toposu theatrum mundi i konwencji
charakterystycznej dla średniowiecznych misteriów ze sceną
symultaniczną. W kolejnych mansjonach (POBUDKA, APEL, POGADANKI,
ROLLEN, ZIEMNIAKI, RADOŚĆ) ukazane są ocierające się o
groteskę5,
a przy tym przerażające wydarzenia z obozowego losu wybitnych
polskich intelektualistów.
Z
kolei „obserwacja” miasta „w agonii” – bombardowanej we
wrześniu 1939 roku Warszawy – odbywa się zgodnie z sugestią
zawartą w Boskiej Komedii Dantego. Przez kolejne kręgi
warszawskiego piekła (jest ich oczywiście dziewięć) oprowadza
przepełnionego potęgującym się przerażeniem czytelnika
Wergiliusz – bohater zbiorowy, którym są autorzy relacji
pamiętnikarskich, świadkowie tamtych wydarzeń.
Posługiwanie
się metaforą, jako głównym narzędziem opisu świata, naznacza
poszczególne fragmenty książki Dakowicza. Ulubionym konceptem
autora Bożych klaunów, zainspirowanym m.in. tekstami
Rymkiewicza, zdaje się być, realizowane na wiele różnych
sposobów, oglądanie przez lupę (mikroskop), a więc
hiperbolizowanie, drobnych z pozoru epizodów, które w ten sposób
postrzegane urastają do rangi nośnych formuł wyjaśniających
rzeczywistość – historyczną i współczesną jednocześnie.
Oto
kilka przykładów. Barbarzyńskie „przekształcanie” flagi
polskiej w sowiecką czerwoną szmatę (poprzez oderwanie białej
części - „Właśnie tak należy to czynić: chwycić za
przeciwległe rogi i pociągnąć. Odin, dwa, tri! Słychać
trzask dartego płótna. Białe oddziela się od czerwonego. Czerwone
wraca na drzewce, ale znaczy już co innego, innym celom służy niż
wtedy, gdy stanowiło jedność z białym” [s. 133]) jawi się jako
symbol stosowanych przez Związek Sowiecki mechanizmów zniewalania
Polaków:
Józef
Mackiewicz twierdził, że […] „bolszewicy dokonują operacji,
którą można porównać do zabiegu chirurgicznego”. Ów
„chirurgiczny zabieg” realizowany jest według schematu, którego
symboliczny obraz stanowi prosta czynność przekształcania flagi
polskiej we flagę sowiecką: (1) wydzielenie i fizyczna likwidacja
„nosicieli” tożsamości narodowej; (2) przysposobienie
pozostałych warstw – indyferentnych, słabych, łatwo poddających
się procesom redefiniowania wspólnoty – do nowych przeznaczeń i
nowych zadań. [s. 135]
Przywołanie
problemów z ekshumacją i pochówkiem żołnierzy niezłomnych
wrzuconych do dołów w kwaterze „Ł” (obecnie, po przerwanych
pracach ekshumacyjnych, szczątki niektórych z nich „czekają” w
chłodni cmentarnej na godny pochówek) prowadzi do skonstruowania
dwóch wstrząsających metafor (wzmocnionych jeszcze niezwykle
trafnie, jak zawsze u Przemysława Dakowicza, dobranymi cytatami z
III cz. Dziadów, z rozmowy literatów po wysłuchaniu
opowieści o Cichowskim6
Polska
pod rządami komunistów była ogromnym zimnym dołem, w który
rzucono ciała. Dół zasypano, przykrywając ciała warstwą ziemi,
gruzu i wszelkiego śmiecia. Na powierzchni zorganizowano nowe
państwo, powtarzając uparcie, po wielokroć, każdego dnia, że
jest to Polska prawdziwa, jedyna, jakiej istnienie było do
pomyślenia w „określonych warunkach historycznych”. [s. 166];
[…]
żyjemy w Wielkiej Chłodni, […] Polska po komunizmie to Wielka
Chłodnia, w której każdy poryw „rozgorączkowanej” świadomości
traktowany jest strumieniem lodowatego powietrza. […] jakaś dłoń,
która chciałaby, byśmy myśleli o niej jako o dłoni czułej i
troskliwej, wytrwale i cierpliwie chłodzi nasze „rozpalone”
czoła. [s. 167]
I
jeszcze jeden przykład sugestywnej metafory wywiedzionej ze spraw
pozornie niewiele znaczących. Oto w relacji dotyczącej zajęcia
Lwowa przez sowieckich sołdatów znalazł się epizod „rewolucyjny”
– w jednym ze szpitali lwowskich domorosły bolszewik
(„szofer-alkoholik”, mianowany przez Sowietów szefem … związku
zawodowego) nakazuje pielęgniarkom wykonywanie prac salowych i
sprzątaczek, które z kolei zostają „przerzucone” do medycznej
posługi przy chorych. W ramach tej „modernizacji” uruchomiono w
lecznicy „Czerwony Kącik” – miejsce spotkań partyjnych,
„prelekcji”, akademii. Od czasu do czasu w tym ohydnym
pomieszczeniu dr B. (jak wynika z relacji pielęgniarki Wandy
Ossowskiej) grał na pianinie utwory Chopina. Kontrast między bijącą
w oczy czerwienią sali a pięknem dźwięków uporządkowanych przez
genialnego Polaka był zaiste trudny do zniesienia. „Czerwony
Kącik” objawił się Przemysławowi Dakowiczowi jako pełen
dramatyzmu obraz zniewolonej duchowo Polski:
I
ja tam siedzę. I wy kręcicie się na drewnianych ławach, drodzy
Czytelnicy. Patrzymy w ściany i słuchamy. A potem […] przymykamy
oczy, bo ta czerwień przeszkadza nam, wybija nas z rytmu. Muzyka
Chopina bierze nas w posiadanie. I zaczyna stawiać irytujące
pytania. „Kiedy wreszcie wyjdziecie z Czerwonego Kącika?” –
dzwoni nam w uszach między jednym a drugim pasażem.
A
my nie wiemy, co odpowiedzieć.
Oblewamy
się czerwienią.
Słychać
trzask dartego płótna. Odin, dwa tri! [s. 138]
Pisanie
o Afazji polskiej uczy pokory. Książka ta, w której nie ma
jednego niepotrzebnego słowa, zdania, cytatu, nawiązania, jednej
zbędnej metafory, jest – nie boję się użyć tego przymiotnika –
doskonała. Jej kunsztowna, przemyślana w każdym detalu forma,
służy wyłącznie temu, aby nieść pomoc odbiorcy-afatykowi w
trudnym procesie wychodzenia z tej przypadłości. To prawdziwie
„mądra książka, pomagająca znosić ból i nieszczęście”.
Imponujące bogactwo odwołań intertekstualnych i zadziwiająca
swoboda w posługiwaniu się nimi nie tworzą tutaj nawet pozoru
postmodernistycznej dezynwoltury, lekceważenia sensu i
wszechobecnego relatywizmu aksjologicznego. Wręcz przeciwnie, w
dziele Przemysława Dakowicza wszystko zostało podporządkowane
wzniosłemu celowi, jakim jest profetyczne odsłanianie trudnej
prawdy o naszym, polskim losie.
Zaiste
„szczęśliwy naród, który ma Poetę”!
W
„Gazecie Polskiej Codziennie” ukazują się kolejne szkice pod
wspólnym tytułem Afazja polska. Niebawem, jak zapowiada
autor, złożą się one na drugi tom cyklu. To dobra wiadomość.
Leczenia afazji nie wolno przerywać.
-----------------------------------------------------------
1
Przykładami takich „niekonwencjonalnych” sposobów
wykorzystania książek są kolejne „bestsellery” Kanadyjki Keri
Smith (lansowanej jako „artystka konceptualna”):
Zniszcz ten dziennik
(pol. wyd. 2014), Zniszcz
ten dziennik wszędzie
(2015), To nie książka
(2015).
2
P. Dakowicz, Afazja
polska, Warszawa
2015.
3
Ten chwyt, wzorowany niewątpliwie m.in. na esejach Jarosława Marka
Rymkiewicza i mający proweniencję poetycką, pojawia się i w
innych książkach eseistycznych Dakowicza, np. w Przeklętym
continuum oraz w
Obcowaniu.
4
Z tego punktu widzenia trafna jest propozycja przedstawiona przez
Antoniego Liberę, aby uczynić Afazję
polską lektura
obowiązkową w szkołach ponadgimnazjalnych.
5
Zgodnie z ironicznie przywołanym przez Dakowicza cytatem z
klasycznych Dziejów
teatru Nicolla: „W
różnych krajach Europy rozmaite elementy podkreślano w tych
przedstawieniach [średniowiecznych], chociaż główne rysy były
te same. Niemcy lubowali się w grotesce, koszmarnych scenach z
diabłami, skłonni byli do antysemityzmu, bawiła ich swego rodzaju
prymitywna satyra realistyczna” – s. 59.
6
Warto podkreślić, że do tej sceny nawiązuje Dakowicz w Afazji
polskiej
wielokrotnie. Znamienne, że poza cytatami ze Sceny VII Dziadów,
Mickiewicz jest obecny w omawianym tomie jako autor rzadko
przywoływanych tekstów publicystycznych – odczytów wygłoszonych
jesienią 1832 roku w Paryżu.
[źródło: "Topos" 2015, nr 5]