poniedziałek, 7 grudnia 2015

Janusz Nowak o "Afazji polskiej" Dakowicza


Czy kiedykolwiek wyjdziemy z „Czerwonego Kącika”?
O „irytujących pytaniach” stawianych w Afazji polskiej Przemysława Dakowicza

(…) poezja ma bowiem pewną szczególną właściwość – niedostrzegalną dla tych, którzy nie rozumieją jej praw, którzy nigdy nie dotknęli jej tajemnicy: ona wyprzedza fakty, wyławia z tego, co jest, i interpretuje wszystkie, nawet najdrobniejsze, symptomy zmiany.”
                                                                  P. Dakowicz, Afazja polska

Wśród ogromnej liczby „rzucanych” na współczesny rynek książek, zachęcających potencjalnych odbiorców do sięgnięcia po nie w celu przeczytania, postawienia na półce, albo i … zniszczenia (!)1, istnieją dzieła bezcenne, księgi „żywe”, przywracające duchowe życie w wymiarze indywidualnym i wspólnotowym (w przeciwieństwie do „książek zbójeckich”, a więc zabójczych, uśmiercających dusze), wydobywające spod gruzowiska i śmietniska chytrze, podstępnie spreparowanych i zafałszowanych (a przy tym nierzadko sugestywnych i „fascynujących”) obrazów kolejne warstwy prawdziwych dziejów „ducha narodu polskiego” . W dobie nasilającej się barbaryzacji, hołdowania „kulturze” zgrywy, „beki”, bezmyślnego rechotu z wszelkich świętości (świętości, dodajmy, autentycznych, bowiem te fałszywe i modne, podawane do wierzenia, nie są, dziwnym trafem „szargane”, ba, za poddawanie niektórych z nich w wątpliwość można trafić za kratki), w epoce narkotycznego „zabawiania się na śmierć”, na owe przywracające nadzieję i oczyszczające pamięć książki trudno trafić. Jest ich boleśnie niewiele, a te, które pojawiają się jednak na księgarskich półkach, spotykają się z ostracyzmem, a w najlepszym wypadku z „zamilczaniem” ze strony wszechwładnego mainstreamu.
Na szczęście wciąż nie brakuje czytelników tęskniących do tekstów poważnie i głęboko ujmujących losy wspólnoty narodowej, a równocześnie co jakiś czas posyłani są prorocy odważnie i pokornie podejmujący się misji głoszenia rodakom trudnej prawdy o naszej przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Wśród owych współczesnych narodowych profetów szczególne miejsce zajmuje łódzki poeta i literaturoznawca, Przemysław Dakowicz, którego książki (zarówno tomy wierszy, jak i zbiory tekstów eseistycznych) przywracają wiarę (mocno nadwerężoną nasilającą się nieustannie postmodernistyczną erozją) w głęboki sens, wypowiadanych uczciwie i w dobrej intencji, słów oraz w prawdę w nich zawartą.
Lektura Jego najnowszego dzieła2, będącego książkowym wydaniem artykułów drukowanych na łamach „Gazety Polskiej Codziennie” w okresie od marca 2014 r. do lutego 2015 r., wywołuje w czytelniku (któremu pojęcia „Polska” i „polskość” nie nasuwają skojarzeń z nienormalnością) bardzo silne emocje, wśród których nie na ostatnim miejscu znajduje się rodzaj wstydu, czy zakłopotania odczuwanego zwłaszcza przez przedstawicieli starszego pokolenia. Źródłem tego uczucia jest narastająca w trakcie lektury książki świadomość, że ową tytułową „afazją” dotknięci (albo raczej zainfekowani, bo ta przypadłość, rozumiana metaforycznie w odniesieniu do spraw narodowych, jest zaraźliwa) zostali przede wszystkim dzisiejsi sześćdziesięciolatkowie, siedemdziesięciolatkowie i jeszcze starsi Polacy. To ta grupa wiekowa (nasze, moje pokolenie – „mówię bom smutny i sam pełen winy”) w największej mierze obarczona jest grzechem (co prawda popełnionym głównie ze strachu i pod olbrzymią presją, ale to marne usprawiedliwienie) narodowego milczenia, skutkującym tym, że

nie opowiedzieliśmy sobie i światu historii sowieckiej okupacji – zsyłek, przesiedleń, realizowanej z całą bezwzględnością akcji eliminacji polskich elit intelektualnych i kulturalnych. Przez przeszło cztery dekady z PRL-u płynęła w świat fałszywa wizja polskiej rzeczywistości, a w wyobraźni Europejczyków gnieździła się wersja naszej historii spreparowana tak, by służyła interesom innych [Afazja polska, s. 10-11]

Pokolenie „starych” Polaków wydało wprawdzie kilku proroków i mędrców, którzy odważnie, w imieniu nas wszystkich, przezwyciężali ową nabytą „w wyniku ciężkiej choroby lub traumatycznych doświadczeń” (s. 10) niezdolność do mówienia, do „opowiadania sobie i światu” o stosowanych przez odwiecznych wrogów sposobach zniewalania naszego narodu, jednak głosy nielicznych profetów były uporczywie, „profesjonalnie” i, co najgorsze, skutecznie zagłuszane, marginalizowane, wyszydzane. W rezultacie tych działań nie mogły się one stać narracją wyrażającą tożsamość polskiej wspólnoty. Brak opowieści porządkującej myślenie narodu o sobie sprawił, że w ciągu kolejnych dziesięcioleci po II wojnie światowej

Polska zapadła się w siebie, zamknęła w sobie, pogrążyła w ciemnych i krwawych wspomnieniach, a co najgorsze i najbardziej tragiczne – utraciła wiarę w to, że kiedykolwiek będzie możliwe podniesienie się z upadku, z upodlenia. Wybrała małą stabilizację, tzn. ucieczkę od pamięci, próbę zbudowania nowej świadomości, oddzielonej grubą ścianą od tego, co w polskości nawarstwiało się przez wieki, co w niej źródłowe i pierwsze. [s. 8-9]

Przemysław Dakowicz, reprezentujący pokolenie, które w dorosłość weszło w dobie tzw. transformacji ustrojowej, podjął się zadania ambitnego i arcytrudnego zarazem, a polegającego na rzetelnym zdiagnozowaniu stanu ducha Polski postkomunistycznej oraz wskazaniu środków leczniczych. Na podobieństwo ks. Piotra Skargi autor Przeklętego continuum pragnie odkryć choroby trapiące duchowy organizm (dzisiejszej) Rzeczpospolitej. Twórca Kazań sejmowych doszukał się, jak wiadomo, sześciu takich patologii, których niewyleczenie, w jego przekonaniu, doprowadzi do unicestwienia Ojczyzny-Matki, do jej anihilacji. Przemysław Dakowicz koncentruje się na jednej chorobie, jednak to właśnie ona stanowi, w jego osądzie, nadrzędną przyczyną zamierania wspólnoty Polaków, dramatycznego „destabilizowania osobowości” narodu polskiego (s. 12) . Afazja – zaburzenie funkcji językowych, niemożliwość artykułowania prawdy o nas samych, komunikacyjne wykluczenie, syndrom Adolfa Cichowskiego, którego historia, przypomniana na początku książki Przemysława Dakowicza, wstrząsnęła – jak to ukazał Mickiewicz - wszystkimi osobami zebranymi w salonie warszawskim (niezależnie od zajmowanego w nim miejsca, symbolizującego bądź kolaborację i zdradę – towarzystwo przy stoliku w „europejskim” stylu, „powściągliwie” dyskutujące po francusku, bądź też postawę patriotyczną – grupa stojąca przy drzwiach i emocjonalnie rozmawiająca po polsku) - jest przejawem zniszczenia korzeni życia wspólnoty narodowej, „dekonstrukcji polskości”.
Czy mamy jeszcze szansę na wyleczenie się, na przezwyciężenie tragicznych skutków owej ciężkiej choroby? „Czy mamy dziś w sobie wystarczająco wiele umiejętności i konsekwencji, by przezwyciężyć afazję, tzn. czy jako zbiorowość możemy powrócić do języka przodków, z wpisanym weń zespołem obrazów, przekonań i wartości?” (s. 72); „Czy współczesna Polska może się dziś przebić do świata z prawdziwą, opartą na faktach narracją o swojej przeszłości?” (s. 11); Czy nie jest już na to za późno? Takie i podobne pytania zadaje Przemysław Dakowicz. Odpowiedzi, których udziela, zawierają – oprócz konstatacji przytłaczających, wręcz bliskich rozpaczy – niemałą dawkę nadziei. Ratunek istnieje, podkreśla autor Łączki, ale naród, a szczególnie jego najbardziej świadoma część, musi poddać się bolesnej, nieprzyjemnej i długotrwałej terapii. Książka Przemysława Dakowicza, analizowana z tego punktu widzenia, jest rodzajem poradnika logopedycznego (niech mi wolno będzie użyć terminologii łączącej się z tytułowym zaburzeniem), pomocnego w prowadzeniu skutecznego leczenia. Autor, z wielką delikatnością i empatią, jak przystało na współ-czującego pedagoga , wskazuje krok po kroku pacjentom, afatykom –- swoim rodakom, członkom polskiej ekumeny – różnorodne formy „ćwiczeń” przywracających, utraconą w 1939 roku i w następnych latach, mowę, czyli umiejętność wyartykułowania „kolejnych głosek wspólnotowego języka” (s. 11).
Niezwykle ważnym składnikiem metodyki zaproponowanej i zastosowanej w dziele Przemysława Dakowicza terapii jest taki model rekonstruowania fundamentalnych dla narodu, chociaż nie zawsze powszechnie znanych, wydarzeń historycznych, który pozwala na silne emocjonalne utożsamienie się czytelników z przeżyciami bohaterów tychże wydarzeń, a tym samym „przypomnienie” ich sobie i przeglądanie się w nich jak w zwierciadle (motyw lustra kilkakrotnie przywoływany jest na kartach Afazji polskiej i pełni ważną funkcję w interpretacji niektórych sytuacji). Aby zacząć mówić, trzeba doświadczyć tej straszliwej traumy, która była udziałem naszych przodków. Znaleźć się wraz z nimi w którejś z miejscowości II Rzeczypospolitej, na przykład w znanym z wierszy Kochanowskiego i Mikołaja Sępa Szarzyńskiego Sokalu (czyli w leżącym „za siedmioma górami, za siedmioma borami” [s. 16] mieście, w którym żyli przodkowie Przemysława Dakowicza ze strony ojca), albo w Wilnie (rodzinnym mieście przodków żony autora Bożych klaunów), spojrzeć na letnie niebo wieczorem 30 sierpnia 1939 roku, aby zobaczyć „ognisty krzyż”. Ten straszliwy „znak wojny i zniszczenia, ta sygnatura płaczu i cierpienia”

[…] wciąż świeci - nad Czortkowem i Tarnopolem, nad Stanisławowem i Zaleszczykami, nad Zbarażem, Krzemieńcem i nad Równem. Goreje […] ponad głowami mieszkańców Nowogródka i Nieświeża, Ejszyszek i Oszmiany, pali się nad Wołkowyskiem i Drohiczynem, nad Gdańskiem, Helem i Tucholą, nad Warszawą i Tucholą. [s. 79]

I my dzisiaj, w 2015 roku, czujemy grozę tego widoku, przenika nas lęk – ten sam, który powodował gwałtowne bicie serc Polaków, niewiedzących wtedy – w końcu lata 1939 roku, w dniu ogłoszenia mobilizacji, że

są w środku tego świata, który już nie istnieje, który jeszcze przez kilka lat będzie stawiał opór historii, ale ostatecznie zostanie zdeptany jej wielkim buciorem. [s. 78]

Taki jest pierwszy etap nauki czytania: hermeneutyka natury, interpretacja znaków, które objawiają się na niebie i ziemi. Na ziemi polskiej i na polskim niebie. Chodzi o to, by te symptomy zauważyć oraz podjąć próbę ich odczytania, niezależnie od tego, jak okrutną prawdę w sobie niosą. Znak świetlistego krzyża był czytelny dla wpatrujących się wówczas, w przededniu II wojny światowej, w niebo, odtwarzał on bowiem mocno zakorzenioną w kulturze ludowej narrację (występującą w niezliczonych wersjach i wariantach legend, podań wierzeniowych, historycznych i lokalnych oraz opowieści wspomnieniowych) o spektakularnych zapowiedziach gwałtownych katastrof.
Rekonstrukcja wstrząsających przeżyć zbiorowych związanych z pierwszymi dniami i tygodniami września 1939 roku to kolejne „ćwiczenie” pamięci. Bezsilne obserwowanie rozpadu świata, który – wydawało się – jest trwały i stabilny, porównuje Przemysław Dakowicz do dziecięcej recepcji mrocznej baśni:

To, co się działo z Polską w pierwszych dniach inwazji niemieckiej, musiało być dla uczestników wydarzeń, dla Polaków, którzy z przerażeniem obserwowali prędki marsz hitlerowskich oddziałów, niczym jakaś ciemna, niezrozumiała baśń. Baśń, w której zły czarodziej z zaciętą twarzą, z małym wąsikiem pod nieforemnym nosem, posługując się czarodziejską różdżką sprawia, że znikają kolejne elementy rzeczywistości, którą uważało się za stałą i niezmienną. Jeden ruch różdżki – znikają dworce i pociągi, drugi ruch różdżki – zatrzymane zostają telegraf i komunikacja telefoniczna, trzeci – znikają ludzie, setkami, tysiącami, znikają albo zmieniają się w nieruchome krwawe kadłuby. [s. 84]

Polacy żyjący (i ginący) w okresie tamtej gorącej jesieni, stali się, najczęściej oczywiście nieświadomymi skali wydarzeń, świadkami procesu (mechanizmu), będącego apogeum wielowiekowego, demonicznego spisku przeciwko naszemu państwu i naszemu narodowi:

Wrzesień 1939 roku był miesiącem, w którym proces znikania polskiej państwowości wkroczył w fazę decydującą. Rozpoczęty został znacznie wcześniej, na Zachód i na Wschód od Polski, bo od kilku wieków właśnie tam, w Prusiech i Niemczech, w Rosji i w Związku Sowieckim, stale przemyśliwano nad tym, jak by tu Polskę zlikwidować, i wytrwale opracowywano sposoby skutecznego wywabienia Rzeczypospolitej Polaków z mapy Europy. [s. 88]

I my dzisiaj, w ramach przezwyciężania przekleństwa afazji, wchodzimy między Polaków z tamtych dni, spoglądamy ze zgrozą, tak jak oni, na dezintegrację państwa. Przyglądamy się kolumnie samochodów rządowych, które wywożą, przez osławiony most w Kutach, najwyższych dygnitarzy Rzeczypospolitej. Ale autor daleki jest od potępiania, przeciwnie, stara się zrozumieć motywy postępowania osób, które zamiast – jak tego oczekiwano – zostać („Co by było gdyby zostali […]? – s. 94), wybrali „przejazd przez Rumunię, potem morzem lub lądem do Francji, celem dalszego organizowania wojny o całość Polski” (to zacytowana przez Dakowicza eufemistyczna wypowiedź premiera Składkowskiego):

Usiłuję sobie wyobrazić tamten czas i ich wszystkich – prezydenta, marszałka, premiera, ministrów, sekretarzy i podsekretarzy stanu. Wydają się mniej materialni, jakby roztapiali się w powietrzu. Podobnie otaczające ich przedmioty. […] Polska – może im się przyśniła? Może te dwadzieścia jeden darowanych lat był to jedynie upiorny teatr cieni, w którego realność uwierzyli na przekór naukom, jakich przez sto lat z okładem udzielała im historia? Nie ma nas, nie ma i nigdy nie było, śniliśmy piękny sen, ale właśnie przyszła chwila przebudzenia. We wnętrzu snu byliśmy kimś innym, niż jesteśmy naprawdę. A kim jesteśmy? Przeszłością raz na zawsze domkniętą? Produktem zbiorowej halucynacji? [s. 94]

Ta przejmująca refleksja, inspirowana m.in. motywem występującym w barokowym, „polskim” dramacie Calderona de la Barki Życie snem, została ukształtowana językowo i stylistycznie w taki sposób, że brzmi jak autocharakterystyka nas samych – Polaków żyjących („śpiących”?) w drugiej dekadzie XXI wieku. Zabieg taki – pisanie o przeszłości tak, aby tekst odnosił się jednocześnie i bez żadnej różnicy do nas - stosuje Przemysław Dakowicz niejednokrotnie i w wielu wariantach3. Sama ucieczka marszałka Śmigłego-Rydza także staje się punktem wyjścia gorzkich uogólniających przemyśleń, dotyczących i Września, i naszej dzisiejszej duchowej kondycji, refleksji prowadzących do odsłonięcia pewnego wstydliwego archetypu, zdiagnozowanego wcześniej przez Juliusza Słowackiego w Grobie Agamemnona, a przypomnianego także m.in. przez Ryszarda Legutkę w Eseju o duszy polskiej (2008):

[…] czy tamta wrześniowa ucieczka Śmigłego-Rydza z Polski oznacza także ucieczkę od Polski? I co to znaczy dziś: uciekać od Polski? Dlaczego taka ucieczka jest możliwa? Jak to się dzieje, że myśl o porzuceniu wielowiekowego dziedzictwa narodziła się w polskiej głowie? Jakie warunki musiały zostać spełnione, jakie zmiany musiały zajść w naszej zbiorowej duszy, by niektórzy z nas stali się zdolni do sformułowania wniosku, że polskość jest balastem, że nie jest nam już dłużej potrzebna. [s. 104]

Duża częstotliwość „treningów” pamięci, zachęcania czytelników do „przypominania” sobie wydarzeń z historii, zarówno tej „wielkiej”, jak i prywatnej, sprawia, że przezwyciężający afazję odbiorca z rozdziału na rozdział coraz silniej identyfikuje się z bohaterami poszczególnych opowieści, a więc m.in. z mieszkańcami zajmowanych najpierw przez „eleganckich” i „cywilizowanych” Niemców, a następnie przez „kolekcjonerów” zegarków z Armii Czerwonej miast takich, jak Sokal i Lwów. Z Moniką Żeromską (córką autora Przedwiośnia) oraz innymi mieszkańcami stolicy, przeżywającymi grozę bombardowań, ale i czerpiącymi nadzieję z radiowych przemówień bohaterskiego prezydenta Stefana Starzyńskiego. Z samym prezydentem, który (jak głosi niezwykła legenda) był torturowany w obozie w Dachau w wyrafinowany sposób – kazano mu słuchać bezustannie odtwarzanych z płyt jego przemówień z okresu oblężenia Warszawy w 1939 roku. Z krakowskimi profesorami, którzy bezpośrednio po „wykładzie gościnnym”, wygłoszonym 6 listopada 1939 roku przez przyszłego specjalistę od ubezpieczeń, doktora Bruno Müllera („w czarnym mundurze od Hugona Bossa […] prezentuje się znakomicie. Wzór niemieckiej schludności i elegancji” – s. 38), zostali wyprowadzeni z auli Collegium Novum i wywiezieni najpierw do krakowskiego więzienia na Montelupich, potem do koszar przy ul. Mazowieckiej, następnie do więzień we Wrocławiu, wreszcie do obozu Sachsenhausen. Ze Stanisławem Ignacym Witkiewiczem i Józefem Czechowiczem – twórcami (poetami), którzy prorokowali katastrofę, bo przecież „poezja wyprzedza fakty” (chociaż, zgodnie z ewangeliczną sentencją o lekceważeniu profetów przez ich rodaków, „ci, którzy rządzili Polską w latach trzydziestych ubiegłego wieku, nie czytali poezji albo czytali ją nieuważnie” – s. 89) i stali się jej ofiarami w pierwszych dniach i tygodniach wojny. Ale także ze spoczywającymi na warszawskiej „Łączce” (oraz na innych znanych, a najczęściej wciąż nieodkrytych cmentarzach) i …w chłodni cmentarza na Wólce Węglowej, żołnierzami niezłomnymi i ich rodzinami. Z Polakami nierozumiejącymi honorów, jakie oddawali dygnitarze III RP (z prezydentem Komorowskim na czele) zmarłemu twórcy stanu wojennego, sowieckiemu oficerowi odzianemu w polski mundur.
W leczeniu afazji trudny proces „przypominania”, odbudowywania pamięci wiąże się ściśle z (ponowną) nauką czytania, z „biblioterapią”. Trzeba jak najwięcej czytać, aby posiąść umiejętność wnikania w prawdziwe sensy tekstów. Narracja zawarta w książce Przemysława Dakowicza zbudowana jest na fundamencie precyzyjnych, trafnych odniesień, nawiązań, aluzji do licznych tekstów reprezentujących różne gatunki (genry) mowy (nie tylko gatunki literackie). Autor Teorii wiersza polskiego dowodzi niemal na każdej stronie Afazji polskiej, że w sztuce czytania „ze zrozumieniem”, w pogłębionej hermeneutyce, niezwykle przydatne jest sprawne posługiwanie się zasadami genologii, rozpoznawanie intencji, konwencji i stylów. Zaniedbywanie i lekceważenie wiedzy o tym ważnym zakresie językowo-stylistycznych właściwości aktów mowy (a z takim zjawiskiem mamy, niestety, do czynienia w „filozofii” obowiązującej obecnie podstawy programowej języka polskiego na wszystkich szczeblach nauczania – świadomość gatunkowości tekstów literackich, publicystycznych, użytkowych nie jest wymagana, co prowadzi niejednokrotnie do groteskowych sytuacji egzaminacyjnych4) skutkuje zakłóceniami w rozumieniu wypowiedzi, a tym samym pogłębia chaos komunikacyjny i hamuje proces wychodzenia z afazji.
Znajomość zasad genologii ułatwia odróżnienie „mitów prawdziwych” (a więc potrzebnych wspólnocie narodowej) od „mitów fałszywych” (narzucanych przez wrogów w celu zdeformowania duszy narodowej), pozwala na dostrzeżenie „dwóch odmiennych koncepcji podboju” (niemieckiej i sowieckiej) na podstawie cech stylistycznych ulotek zrzucanych przez armie niemiecką i sowiecką na Lwów (i oczywiście inne miejscowości), umożliwia wydobycie prawdziwych (ale celowo ukrytych przez nadawcę) intencji z tekstów mów pogrzebowych (realizujących stały schemat kompozycyjny oracji funebralnej) wygłoszonych na pogrzebie Wojciecha Jaruzelskiego, prowadzi do zrozumienia roli, jaką pełniły przemówienia radiowe prezydenta Starzyńskiego w mobilizowaniu mieszkańców stolicy do działań obronnych, sprawia, że rozliczne przywoływane przez Przemysława Dakowicza teksty wspomnieniowe (dzienniki, wywiady, pamiętniki), z pozoru banalne, naskórkowo relacjonujące wydarzenia, odsłaniają głębokie, przejmujące sensy, uwrażliwia na mistyfikację, kłamstwo i manipulacje obecne w „modnych” traktatach współczesnych europejskich „mędrców” w rodzaju Zygmunta Baumana.
Owa świadomość genologiczna potrzebna jest nie tylko w „nauce czytania”, na etapie „biblioterapii”, ale również w kolejnej fazie leczenia afazji, jaką jest tworzenie własnych aktów mowy. Ukształtowanie umiejętności efektywnej, wykorzystującej wiedzę o cechach gatunkowych tekstów, lektury różnych wypowiedzi, umożliwia zrobienie kolejnego kroku – jest nim odważenie się na samodzielne mówienie. Pragnienie skutecznego wyartykułowania własnych myśli, opinii, zaprezentowania własnej narracji jest uwarunkowane stopniem sprawności w zakresie posługiwania się słowami, wrażliwością na słowo i jego moc. Rzeczywistość istnieje, o ile znajdziemy adekwatne środki językowe pozwalające ją unaocznić, odkryć jej sens, wydobyć jej logikę i harmonię (nierzadko gorzką) spod grubej warstwy bezładu i bełkotu. Przemysław Dakowicz demonstruje proces porządkowania świata za pomocą języka, poczynając od wynalazczości w zakresie tytułów rozdziałów i podrozdziałów. Zarówno tytuły będące pojedynczymi wyrazami (np. Słowa, Biel, Czerwień, Zmiażdżeni, Przebudzenie itp.), jak i takie, które przyjmują kształt związków frazeologicznych, najczęściej silnie zmetaforyzowanych (np. Kwestionariusz afatyka, Nauka znikania, Ćwiczenia z arytmetyki, Co by było, gdyby…, Świat na opak, Chirurgiczna precyzja, Ciemności kryją ziemię, Wielka Chłodnia itp.), zmuszają odbiorcę – afatyka, wychodzącego ze swej ułomności – do uruchomienia wyobraźni i porzucenia postawy „widzenia wszystkiego osobno”.
Imponujące wrażenie robi stosowanie przez Dakowicza poetyki charakterystycznej dla niektórych gatunków literackich oraz arcydzieł poezji światowej. Oto sytuacja, w jakiej znaleźli się profesorowie krakowscy po osadzeniu ich w obozie koncentracyjnym, została wyobrażona przy pomocy toposu theatrum mundi i konwencji charakterystycznej dla średniowiecznych misteriów ze sceną symultaniczną. W kolejnych mansjonach (POBUDKA, APEL, POGADANKI, ROLLEN, ZIEMNIAKI, RADOŚĆ) ukazane są ocierające się o groteskę5, a przy tym przerażające wydarzenia z obozowego losu wybitnych polskich intelektualistów.
Z kolei „obserwacja” miasta „w agonii” – bombardowanej we wrześniu 1939 roku Warszawy – odbywa się zgodnie z sugestią zawartą w Boskiej Komedii Dantego. Przez kolejne kręgi warszawskiego piekła (jest ich oczywiście dziewięć) oprowadza przepełnionego potęgującym się przerażeniem czytelnika Wergiliusz – bohater zbiorowy, którym są autorzy relacji pamiętnikarskich, świadkowie tamtych wydarzeń.
Posługiwanie się metaforą, jako głównym narzędziem opisu świata, naznacza poszczególne fragmenty książki Dakowicza. Ulubionym konceptem autora Bożych klaunów, zainspirowanym m.in. tekstami Rymkiewicza, zdaje się być, realizowane na wiele różnych sposobów, oglądanie przez lupę (mikroskop), a więc hiperbolizowanie, drobnych z pozoru epizodów, które w ten sposób postrzegane urastają do rangi nośnych formuł wyjaśniających rzeczywistość – historyczną i współczesną jednocześnie.
Oto kilka przykładów. Barbarzyńskie „przekształcanie” flagi polskiej w sowiecką czerwoną szmatę (poprzez oderwanie białej części - „Właśnie tak należy to czynić: chwycić za przeciwległe rogi i pociągnąć. Odin, dwa, tri! Słychać trzask dartego płótna. Białe oddziela się od czerwonego. Czerwone wraca na drzewce, ale znaczy już co innego, innym celom służy niż wtedy, gdy stanowiło jedność z białym” [s. 133]) jawi się jako symbol stosowanych przez Związek Sowiecki mechanizmów zniewalania Polaków:

Józef Mackiewicz twierdził, że […] „bolszewicy dokonują operacji, którą można porównać do zabiegu chirurgicznego”. Ów „chirurgiczny zabieg” realizowany jest według schematu, którego symboliczny obraz stanowi prosta czynność przekształcania flagi polskiej we flagę sowiecką: (1) wydzielenie i fizyczna likwidacja „nosicieli” tożsamości narodowej; (2) przysposobienie pozostałych warstw – indyferentnych, słabych, łatwo poddających się procesom redefiniowania wspólnoty – do nowych przeznaczeń i nowych zadań. [s. 135]

Przywołanie problemów z ekshumacją i pochówkiem żołnierzy niezłomnych wrzuconych do dołów w kwaterze „Ł” (obecnie, po przerwanych pracach ekshumacyjnych, szczątki niektórych z nich „czekają” w chłodni cmentarnej na godny pochówek) prowadzi do skonstruowania dwóch wstrząsających metafor (wzmocnionych jeszcze niezwykle trafnie, jak zawsze u Przemysława Dakowicza, dobranymi cytatami z III cz. Dziadów, z rozmowy literatów po wysłuchaniu opowieści o Cichowskim6

Polska pod rządami komunistów była ogromnym zimnym dołem, w który rzucono ciała. Dół zasypano, przykrywając ciała warstwą ziemi, gruzu i wszelkiego śmiecia. Na powierzchni zorganizowano nowe państwo, powtarzając uparcie, po wielokroć, każdego dnia, że jest to Polska prawdziwa, jedyna, jakiej istnienie było do pomyślenia w „określonych warunkach historycznych”. [s. 166];

[…] żyjemy w Wielkiej Chłodni, […] Polska po komunizmie to Wielka Chłodnia, w której każdy poryw „rozgorączkowanej” świadomości traktowany jest strumieniem lodowatego powietrza. […] jakaś dłoń, która chciałaby, byśmy myśleli o niej jako o dłoni czułej i troskliwej, wytrwale i cierpliwie chłodzi nasze „rozpalone” czoła. [s. 167]

I jeszcze jeden przykład sugestywnej metafory wywiedzionej ze spraw pozornie niewiele znaczących. Oto w relacji dotyczącej zajęcia Lwowa przez sowieckich sołdatów znalazł się epizod „rewolucyjny” – w jednym ze szpitali lwowskich domorosły bolszewik („szofer-alkoholik”, mianowany przez Sowietów szefem … związku zawodowego) nakazuje pielęgniarkom wykonywanie prac salowych i sprzątaczek, które z kolei zostają „przerzucone” do medycznej posługi przy chorych. W ramach tej „modernizacji” uruchomiono w lecznicy „Czerwony Kącik” – miejsce spotkań partyjnych, „prelekcji”, akademii. Od czasu do czasu w tym ohydnym pomieszczeniu dr B. (jak wynika z relacji pielęgniarki Wandy Ossowskiej) grał na pianinie utwory Chopina. Kontrast między bijącą w oczy czerwienią sali a pięknem dźwięków uporządkowanych przez genialnego Polaka był zaiste trudny do zniesienia. „Czerwony Kącik” objawił się Przemysławowi Dakowiczowi jako pełen dramatyzmu obraz zniewolonej duchowo Polski:

I ja tam siedzę. I wy kręcicie się na drewnianych ławach, drodzy Czytelnicy. Patrzymy w ściany i słuchamy. A potem […] przymykamy oczy, bo ta czerwień przeszkadza nam, wybija nas z rytmu. Muzyka Chopina bierze nas w posiadanie. I zaczyna stawiać irytujące pytania. „Kiedy wreszcie wyjdziecie z Czerwonego Kącika?” – dzwoni nam w uszach między jednym a drugim pasażem.
A my nie wiemy, co odpowiedzieć.
Oblewamy się czerwienią.
Słychać trzask dartego płótna. Odin, dwa tri! [s. 138]

Pisanie o Afazji polskiej uczy pokory. Książka ta, w której nie ma jednego niepotrzebnego słowa, zdania, cytatu, nawiązania, jednej zbędnej metafory, jest – nie boję się użyć tego przymiotnika – doskonała. Jej kunsztowna, przemyślana w każdym detalu forma, służy wyłącznie temu, aby nieść pomoc odbiorcy-afatykowi w trudnym procesie wychodzenia z tej przypadłości. To prawdziwie „mądra książka, pomagająca znosić ból i nieszczęście”. Imponujące bogactwo odwołań intertekstualnych i zadziwiająca swoboda w posługiwaniu się nimi nie tworzą tutaj nawet pozoru postmodernistycznej dezynwoltury, lekceważenia sensu i wszechobecnego relatywizmu aksjologicznego. Wręcz przeciwnie, w dziele Przemysława Dakowicza wszystko zostało podporządkowane wzniosłemu celowi, jakim jest profetyczne odsłanianie trudnej prawdy o naszym, polskim losie.
Zaiste „szczęśliwy naród, który ma Poetę”!
W „Gazecie Polskiej Codziennie” ukazują się kolejne szkice pod wspólnym tytułem Afazja polska. Niebawem, jak zapowiada autor, złożą się one na drugi tom cyklu. To dobra wiadomość. Leczenia afazji nie wolno przerywać.
-----------------------------------------------------------
1 Przykładami takich „niekonwencjonalnych” sposobów wykorzystania książek są kolejne „bestsellery” Kanadyjki Keri Smith (lansowanej jako „artystka konceptualna”): Zniszcz ten dziennik (pol. wyd. 2014), Zniszcz ten dziennik wszędzie (2015), To nie książka (2015).
2 P. Dakowicz, Afazja polska, Warszawa 2015.
3 Ten chwyt, wzorowany niewątpliwie m.in. na esejach Jarosława Marka Rymkiewicza i mający proweniencję poetycką, pojawia się i w innych książkach eseistycznych Dakowicza, np. w Przeklętym continuum oraz w Obcowaniu.
4 Z tego punktu widzenia trafna jest propozycja przedstawiona przez Antoniego Liberę, aby uczynić Afazję polską lektura obowiązkową w szkołach ponadgimnazjalnych.
5 Zgodnie z ironicznie przywołanym przez Dakowicza cytatem z klasycznych Dziejów teatru Nicolla: „W różnych krajach Europy rozmaite elementy podkreślano w tych przedstawieniach [średniowiecznych], chociaż główne rysy były te same. Niemcy lubowali się w grotesce, koszmarnych scenach z diabłami, skłonni byli do antysemityzmu, bawiła ich swego rodzaju prymitywna satyra realistyczna” – s. 59.

6 Warto podkreślić, że do tej sceny nawiązuje Dakowicz w Afazji polskiej wielokrotnie. Znamienne, że poza cytatami ze Sceny VII Dziadów, Mickiewicz jest obecny w omawianym tomie jako autor rzadko przywoływanych tekstów publicystycznych – odczytów wygłoszonych jesienią 1832 roku w Paryżu.


[źródło: "Topos" 2015, nr 5]