sobota, 9 maja 2015

Wacław Holewiński o "Przeklętym continuum" Dakowicza


Continuum? Raczej odpowiedzialność – tu i teraz


Czasami jest tak, że pisarz zazdrości pisarzowi wydanej przez niego książki. No więc mówię otwarcie: tak, zazdroszczę Dakowiczowi Przeklętego continuum. Notatnika smoleńskiego. Książki niezwykłej. Dlaczego? Bo wbrew tytułowi, to nie jest żaden notatnik smoleński. Albo inaczej, wychodząc od tragedii smoleńskiej autor tej niewielkiej, liczącej 138 stron książki, pochyla się nad kondycją współczesnych Polaków, nad ich etosem, moralnością, wygodą, poświęceniem, nad ich językiem, historią, poczuciem wspólnoty. Szuka tego, co mogłoby łączyć, a co niekoniecznie jednak łączy. Pochyla się nad rządzącymi i dostrzega rzeczy, których większość z nas nie chce dostrzec, na które przymykamy oczy, machamy ręką i mówimy: jakoś to będzie. A przecież wiemy, przynajmniej niektórzy z nas wiedzą: nie będzie. Nie będzie bez naszego wysiłku, pracy, edukacji. Bez przywrócenia słowom ich właściwej treści, bez logiki i jasnych celów w polityce. W polityce prowadzonej we własnym, polskim interesie. Jeszcze raz powtórzę: we własnym, polskim interesie.

Dakowicz jest świetnym poetą i trochę jak poeta ten świat postrzega. Ale jest także badaczem literatury, człowiekiem obytym ze słowem, znającym jego wartość i siłę.

Nie zaczął swych notatek tuż po katastrofie. Nie zaczął ich po roku ani dwóch od tej strasznej daty. Zaczął 28 września 2012 roku. To tego dnia po raz drugi pochowano Annę Walentynowicz, Annę-Solidarność, symbol tego, co w tym ruchu uznano za najlepsze, niepowtarzalne, na zawsze zapisane w historii. Czy jeszcze pamiętamy dlaczego pochowano ją, ale przecież nie tylko ją, także wiele innych ofiar katastrofy, po raz wtóry?

Pisząc o Przeklętym continuum trzeba po wielokroć cytować autora, inaczej, żeby czytający recenzję z tej książki cokolwiek zrozumiał, się nie da. Co więcej, trzeba cytować nie pojedyncze zdania, a całe akapity.

Stając się komunistą Polak unieważniał w sobie polskość. Wychowankowie komunistów biorący udział w obradach Okrągłego Stołu (Kwaśniewski, Miller i in.) nie są w stanie zrozumieć świadomości kogoś, kto odwołuje się do dziedzictwa oficerów zamordowanych w Katyniu, Żołnierzy Wyklętych etc. Są jak golemy w ręku swoich stwórców. Oni zawsze będą okaleczeni. I zawsze będą kaleczyć młodszych od siebie. Nawet jeśli będą najgłębiej przekonani o własnych dobrych intencjach. Właśnie dlatego nieodzowna była dekomunizacja. Rezygnacja z niej skazała nas wszystkich na pływanie w mętnej wodzie.

Dzień później Dakowicz zanotował:

Władza, która nie potrafi uszanować misterium śmierci swoich obywateli, nie ma moralnego prawa do sprawowania rządów. Władza, która dobrowolnie rezygnuje z dochodzenia prawdy, sama skazuje się na uwiąd. Władza, która nieustannie zrzuca odpowiedzialność na innych, staje się władzą opresyjną, bo musi udowodnić, że ma rację.

Pewnego dnia, w pewnym kraju, w sercu Europy, ginie Prezydent, najważniejsi generałowie, prezes Banku Narodowego, biskupi, ginie elita kraju. W ich ciałach, rozczłonkowanych, zmasakrowanych, odczłowieczonych, pozaszywano rękawiczki, narzędzia chirurgiczne, niedopałki papierosów, śmieci. Zamknięto ich w trumnach, których nikt miał nie otwierać. A może odwrotnie, może właśnie miano te trumny uchylić, zobaczyć czym i jak je wypełniono?

Zdrowa władza państwowa to grupa, która wie, co czynić, która prawidłowo definiuje priorytety polityki zagranicznej, która pamięta o historii.

Stajemy bezradni nie wobec ogromu nieszczęścia, to dla nikogo nie ulegało wątpliwości. Stajemy bezradni widząc, że Polska nie tylko kompletnie nie była przygotowana, pewnie zresztą nie jest przygotowana na inne, znacznie mniejsze tragedie, na to co się stało 10 kwietnia, ona, trzeba to uczciwie powiedzieć, sama prowokowała nieszczęścia. Głupotą, niedojrzałością, wyjałowionym, powierzchownym, a może wręcz udawanym patriotyzmem. Oddaniem się w pach obcym, szukaniem kompromisu tam, gdzie go być nie może tylko po to aby wygrać dzień dzisiejszy, aby pogrążyć oponentów politycznych, aby zbudować miraż zgody, pojednania, jakiegoś przekraczania nieprzekraczalnego.

Po roku 1989 wytworzono mechanizmy mające chronić status quo przed krytyczną analizą. Wmówiono ludziom, że istnieje określona grupa predysponowanych do interpretacji faktów, postaw, wydarzeń politycznych i historycznych. Wszyscy pozostali mogą, co najwyżej kolportować interpretacje wytworzone w owym nieformalnym centrum.

Szybko zapominany, bardzo szybko. A przecież to właśnie wtedy, w ’89, ’90 roku powstała z bardzo określoną sankcją inwektywa „oszołom”. Raz komuś przypisana, raz obryzgana, wszyta w czyjś życiorys ma szansę ulec cudownej przemianie, zapomnieniu, odpuszczeniu wyłącznie wtedy, gdy z wygody, koniunkturalnego interesu, fałszu rzeczony „oszołom” zrozumie swój błąd, zaprze się wiary, stanie w jednym szeregu z „centrum”. Zapominamy, wyrzucamy z pamięci, jak lód topniejemy ogrzewani ochłapem, który skłonni są rzucić nam ci, którzy wiedzą, których namaszczono.

Prawda nie istnieje. Są słowa. Układaj je cierpliwie, aż do osiągnięcia pożądanego skutku. Zmieniaj kolejność. Rozmiękczaj, usuwaj, rozmywaj. Chwyć słowo za gardło, oglądaj je pod światło, a wyjawi ci swoją podwójność. Dobywaj znaczenia niewidoczne. Nicuj. Kiedy trzeba rozszerzaj, kiedy trzeba zwężaj. Podkomendnym wydaj rozkaz: milczeć. Od podwładnych żądaj: gadać, mleć, mnożyć. Zdanie twierdzące zakończ znakiem zapytania. Dokonaj cudu potrojenia kropki. Dziel i rządź. Niech słowa dziwią się sobie. Przekłuwaj i pompuj na zmianę. Wstawiaj „ale” pomiędzy podmiot i orzeczenie.

Słowa. Wyplute, stłamszone, wymięte, pozbawione znaczeń. Słowa zapędzone w odległe, ciemne zakamarki naszej duszy. Słowa, których znaczenie odwrócono. To nie jest łatwy zabieg, to nie jest prosta fraza. I nie ma w tym przypadku. Najmniejszego. Chcesz się bronić? Wzruszenie ramion, obojętność. Bez szans, opanowaliśmy nie tylko telewizję, radio, prasę, opanowaliśmy wasze umysły, wtłoczyliśmy w jedną ścieżkę. Bez możliwości ucieczki.

Czytam strona po stronie, wracam, próbuję zrozumieć nie tylko znaczenie zdań ale i intencje Autora. Pisze Dakowicz, że rozumiemy, że dociera do nas 20-30% informacji, na tym budujemy nasze wyobrażenie o rzeczywistości. Ten, kto chce zrozumieć więcej, ten który szuka, grzebie, wyciąga inne wnioski niechybnie zostanie uznany za paranoika. A wtedy ten pobłażliwy uśmiech wyższości, przymrużone oko, machnięcie ręką. Albo jad sączony przez Niesiołowskiego i tych wszystkich, którzy nie mają wątpliwości. Nie mają? Często o tym myślę. Często mam odmienną refleksję. Często obija mi się w głowie odmieniane na wszystkie sposoby słówko cynizm. Cynizm, cynicy, cynicznie. W znaczeniu podstawowym: nieuznawaniu obowiązujących zasad etycznych, lekceważącym odnoszeniu się do ogólnie szanowanych pojęć, praw, osób.

Dlaczego przy lekturze tej książki wciąż mam wrażenie, że jej autor jest, musi być starszy niż wynika to z kalendarza. Ma ledwie 37 lat. Słabo pamięta PRL. Miał 4 lata gdy wprowadzono stan wojenny. Powędrowałem do więzienia. A on pisze, że to sześćdziesięciolatkowie najmocniej bronią się przed przyjęciem prawdy o faktycznej i symbolicznej randze tragedii smoleńskiej. Czynią tak, bo wiedzą, że ich kapitulacja w tej materii wymagałaby kolejnego kroku – podważenia zasadności narzuconego nam pod koniec lat osiemdziesiątych modelu transformacji. Musieliby wtedy przyznać się do błędu i pogodzić z myślą, ze owo najbardziej centralne wydarzenie, owo doświadczenie egzystencjalne o charakterze granicznym zostało im odebrane przez lepiej lub gorzej znanych sprawców. Pokolenie „Solidarności”, moje pokolenie. Buntuję się przeciw tym zdaniom, nie chce ich uznać za prawdziwe. Bo prawda nie jest zależna od wieku ani sumy doświadczeń. Ale zaraz oglądam się na moich kolegów. Tych z podziemia i tych, którzy i PRL, i III Rzeczpospolitą uznali za dobry, dopuszczalny model państwa. Własnego państwa. Spuszczam głowę. Nie rezygnuję. Może to jednak Dakowicz ma rację? Może ten krok, którego nie wykonaliśmy, a wykonać było naszym obowiązkiem w roku ’89 determinuje wszystkie lata późniejsze? I wszystkie podziały, i nienawiść, i złość, i pogardę?

Jak autor Łączki, myślałem, byłem przez chwilę o tym przekonany, że katastrofa smoleńska będzie jakimś narodowych katharsis, że spłucze ten szlam, który na nas osiadł i nawarstwiał się z każdym dniem. Ale też, i pamiętam to dokładnie, jadąc 10 kwietnia pod Pałac Namiestnikowski, wiedziałem, czułem, że tego samego dnia usłyszę echo wcześniejszej, gruzińskiej wyprawy Prezydenta. Nie omyliłem się. Już pierwszego dnia… To morze kwiatów, zniczy, krzyż, te dziesiątki tysięcy ludzi. Stałem przy trumnie, patrzyłem na tych, którzy przyszli złożyć mu hołd. Majestatowi Rzeczypospolitej. I ta straszna, obrzydliwa, niespodziewana druga twarz Polski. Z grymasem nienawiści, śmiechem, kpiną, oskarżeniami, biciem modlących się, bezradnością, przecież świadomą, policji… Gdzie odpłynęła nasza pamięć? Narodowy wstrząs… Na miesiąc, dwa… Trzeba żyć normalnie, usłyszeliśmy. Państwo zdało egzamin, państwo funkcjonuje normalnie. Prawda chudnie, prawda tanieje, prawda nie istnieje. Gdzie się obudzimy za chwilę? Uwierzyliśmy w zmianę. Trwała i nieodwracalną. Tak jakby wszystko było dane raz na zawsze. Pisze Dakowicz: … istota komunizmu polegała na całkowitym odwróceniu znaków, na stanowiącej fundament nowego języka zmianie desygnatów. Czy coś się zmieniło? Czy te desygnaty wróciły w swoje koleiny? A może w koronkach nowego państwa, tak z pozoru innego, wciąż i wciąż powielany jest ten sam wzorzec? I nic się nie zmieni? Żaden wstrząs nie obudzi tej narodowej magmy, skamieliny? Najgorszy element polityki? Najstraszliwszy element historii? To co określiłem jako „przeklęte continuum”. Im dłużej trwa system, tym mocniejsza sieć powiązań, tym więcej podmiotów zainteresowanych kontynuacją, bo krach systemu oznacza ich własną katastrofę. Im bardziej oczywista wydaje się potrzeba zmiany, tym większa liczba protestujących przeciw niej. Ale to przecież nie może trwać bez końca – zakrzyczą ci na czele pochodu. Nie może? Naprawdę? Nie jest tak źle jak mówi opozycja ani tak dobrze jak twierdzi władza. Ile razy słyszeliśmy ten bełkot? Zapomniany poeta, Józef Łobodowski pisał:

Serce tłukło się alarmowym dzwonem,

wiatr na mych ustach zastygnął,

rozpalonymi igłami kłuło w żyłach,

włosy zajęły się płomieniem,

więc w przerażeniu zawołałem - Gore!

Dakowicz też krzyczy „gore”. Każdym zdaniem tej książki. To nie jest żaden pisk, to głos donośny, wyważony i mądry. A Przeklęte continuum to nie lep na muchy ani pułapka na szczury. To odtrutka na nasze narodowe lenistwo. I oby to nie był hejnał grany nad trumną.


[pierwodruk: "Arcana" 2015, nr 1]
 
 
 
Wacław Holewiński - ur. 1956; pisarz, prawnik, wydawca, działacz przedsierpniowej opozycji, autor powieści (m.in.  Lament nad Babilonem, Opowiem ci o wolności, Szwy), opowiadań (Nie tknął mnie nikt) i dramatów (Dyfuzja). Laureat Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza.
Więcej informacji TUTAJ.