W
szkicu zatytułowanym „A!”, a pomieszczonym w czasopiśmie
„Filo-Sofija”, nr 22 (2013/3) Wojciech Kass pisze: „Praca nad
sobą jest tak samo ważna jak nad poezją. Człowiek musi pełniej
żyć, pełniej być, musi czuć, że tak powiem, istnieniowość.
Aby ten postulat mógł być spełniony, należy rozciągać,
poszerzać duszę, co jest rzeczą bolesną i niewdzięczną. A może
to dusza rozciąga, poszerza język poety?”.
W
najnowszym zbiorze pt. „Ba!” Wojciech Kass sprawdza w poetyckiej
praktyce, czym jest „rozciąganie duszy” oraz gdzie są jego
granice. Książka składa się z tytułowego poematu i 21 mniejszych
wierszy. Z kolei poemat wydrukowany jest na 19 stronach i podzielony
na 27 części. Autor opatrzył go dokładnym datowaniem: 9.04. -
11.04.2013. Pisanie tego potężnego utworu zajęło mu więc dwie
doby, 48 godzin. Zaiste szalone tempo, wskazujące na to, że
mieliśmy do czynienia ze zjawiskiem znanym z wcześniejszych książek
prańskiego poety – twórczej erupcji. Jednak zarówno struktura
dzieła, jak i jego warstwa narracyjna oraz językowa wskazują na
to, że nie jest to „luźna notata”, świadectwo poetyckiej
gorączki, lecz dobrze przemyślane i konsekwentnie przeprowadzone
zamierzenie pisarskie.
Narratorem
poematu jest sam autor, natomiast jego bohaterem – zarówno on, jak
i osobnik skrywający się za inicjałem K. Historia zaczyna się od
zdania: „Jest 7 grudnia 1952 roku godzina 9.00/ na VII oddział
nerwic zgłasza się K./ wczoraj były jego 47. urodziny”. Chwila
detektywistycznego wysiłku i już wiemy – K. to Konstanty Ildefons
Gałczyński, porte parole poety. Wojciech Kass snuje opowieść
o świętym pijaczku, wielkim liryku i deliryku zarazem. Narracja
trzecioosobowa przechodzi w pierwszo-, a czasem w drugoosobową.
Przeplatają się czasy – raz mamy relację ze szpitalnych przygód
K., innym razem – wspomnienia poety („Miałem pięć lat/ gdy
chwyciłem za/ stópkę,// za stópkę/ kieliszek podniosłem”),
sucha lekarska diagnoza ustępuje nagle miejsca feerycznej opowieści
kojarzącej się ze „Statkiem pijanym” Rimbauda. Jednocześnie
raz po raz narrator puszcza oko do współczesności, choćby
nawiązując do nowomodnego światka literackiego: „Tak to widzenie
i słyszenie zapisał Maciuś Kapela w liście do Pietrka Pęcherza”.
Lecz poemat nie jest li tylko opowieścią, znajdziemy w nim również
ustępy poświęcone sztuce poetyckiej, w szczególności jej obecnej
kondycji. Znamienna jest część 7., w której spotykamy niejako
dwie poezje: „No bo poezja odwołuje się/ (i zaraz to odszczekuje
jak pies)/ no bo poezja odwołuje się/ do krańców duszy ludzkiej/
(i zaraz kuli ogon jak kopnięty pies)”. Sformułowania umieszczone
w nawiasach odnoszą się do popularnej obecnie praktyki
unieważniania poezji jako mowy wysokiej, odświętnej, a zarazem -
tytłania jej w polityczno-ideologicznej mierzwie. Autor sprzeciwia
się sprowadzaniu poezji do roli wysoko wyspecjalizowanego snobizmu
zblazowanych „Młodziaków”.
Gdybym
miał najkrócej scharakteryzować poemat „Ba!”, byłaby to
fotografia udręczonej świadomości poety w czasie marnym. Marnym w
sensie jednostkowym, bo poeta-bohater boryka się z alkoholizmem i
innymi przypadłościami, beznamiętnie wymienianymi w ramach
kolejnych diagnoz (łącznie z próbą samobójczą) oraz w sensie
wspólnotowym, a nawet globalnym. Świat przedstawiony w poemacie ma
w sobie „coś z planetarno-metafizycznej katastrofy”. W lekkiej
formie, niemalże dziecięcej rymowanki poeta pyta arcypoważnie:
„Wahadełko powiedz przecie/ gdzie jest moje miejsce w świecie?”.
I na koniec: „kto normy ustala w świecie”. Jednak poeta wierzy,
że nawet (a może zwłaszcza) w czasie marnym poezja ma walor –
przy wszystkich przymiotach estetycznych - przede wszystkim etyczny.
„Do kliniki/ na eutanazję wieziony/ wiersz.// Na ciebie/ robaczku
pokazuje/ wiersz”…
W
poemacie pobrzmiewają dykcje wysokie i niskie, biesiadno-paradne i
uroczyście-przesadne, jest pogłos Gałczyńskiego, da się słyszeć
wczesny Białoszewski (polecam część 15.), są wspomniane suche, a
przez to wstrząsające epikryzy, namiętne lamentacje, poszukiwania
słowotwórcze i dźwiękonaśladowcze, krótko mówiąc –
kakofoniczno-symfoniczny wielogłos, w którym – jak rybka w
jeziorze – od czasu do czasy błyśnie arcydziełko liryczne, no bo
czyż nie jest nim strofa z 11. części? Przeczytajmy i posłuchajmy:
„A gdy nie piję, jestem wrogiem wódy,/ nie sprzedaję rzeczy a do
domu znoszę/ cuda: tubę, pajacyka, skrzypeczki marudy,/ w pisaniu
grzeszę, na spacerach poszczę”.
Najbardziej
rozbudowaną i najbardziej wizyjną odsłoną poematu jest jego część
17. To skondensowane poetycko „Boska komedia” i bedeker w jednym.
Pojawiają się tu liczne nazwiska, imiona, nazwy geograficzne – od
Rawenny po jezioro Nidzkie, od Dantego po leśniczego Popowskiego, od
Iwaszkiewicza po Szekspira. To akt zawierzenia kulturze i zanurzenia
w kulturze, jakby odpowiedź na retoryczne pytanie „kto ustala
normy w świecie”. Owe normy już są, powiada poeta, trzeba je
tylko na nowo odkryć, odsłonić spod piasku, który nanieśli
barbarzyńcy. Jest to wreszcie podróż-błaganie („Ratuj żono”,
„ratuj” powtarzane jak w litanii), zakreślająca linie na mapie
geograficznej i zapuszczająca sondy w przeszłość. Wszystko kończy
się w prańskiej okolicy, centrum owej spiralnej galaktyki
kulturo-natury.
„Ba!”
zostało podyktowane przez „bolesną ruchliwość umysłu” poety,
który nieustannie buja na trapezie rozwieszonym pomiędzy „piszę”
a „nie piszę”. Tu jak sądzę ujawnia się istota filozofii
poetyckiej Wojciecha Kassa – wiersz „pisze się z wszystkich
stron”, ponieważ nie ma ustanku praca poety nad sobą. Zapis
wiersza jest już tylko końcowym aktem drogi bardzo skomplikowanej,
a jednocześnie bardzo prostej. Kto pojmie tę tajemnicę, może
powiedzieć „to swoje: ba!”.
Pozostała
część książki to dwa rozdziały, zatytułowane: „Śnienia”
oraz „Jawy (albo antyśnienia)”. Pierwszy w większości (poza
otwierającym go wierszem, poświęconym matce) wypełniają zapisy
snów. Nazwałbym je wizjami zaświatowymi. We snach odwiedzają
poetę duchy z przeszłości, on sam ma poczucie nieistnienia
(„jakbym nigdy nie był tu/ przez pół wieku, pół ze stu.”),
jednak w snach „przeżywa” niezwykłe dość przygody. Choćby
przygody ze słowami. Znamiennym przykładem jest wiersz „Z
dziennika snów (4)”, w którym zjawia się tajemnicze „słowo
matki” – „mantyl”. Poeta ożywia je, nadaje mu cechy
zwierzęce, świetnie łącząc brzmienie słowa z jego
owadzio-płazim ujęciem („Wystaje z mułu snu/ i porusza tylną
sylabą jak odwłokiem”). W „Śnieniach” odzywają się głosy
ciemne, głęboko skrywane, należące „do porządku nocnego”.
Tak jak Mickiewiczowski Upiór – „na świecie jeszcze, lecz już
nie dla świata”. „Uspokój się duszo moja” – prosi poeta,
zaklinając „porę dniową”. W lakonicznej rymowance potrafi
ukazać grozę i piękno życia. Wstrzymuje oddech czytającego.
Cykl
„Jawy (albo antyśnienia)” przynosi wiersze o charakterze
bardziej retorycznym, odnoszące się do świata widzialnego.
Wojciech Kass jest obserwatorem rzeczywistości uważnym i namiętnym,
nigdy nie obojętnym. To widać w tych utworach, nawet jeśli ich
celem jest przemycenie poglądów na takie czy inne zagadnienie, to
wszystkożerny żywioł poetycki bierze w nich górę nad retoryką.
Znajdziemy tu zdania w rodzaju: „Wolność jest tylko w pokorze i
miłości”, „Wszystko, moja droga, dopomina się współpracy”
czy „Katastrofa nie pojawia się nagle”. W separacji od kontekstu
wiersza brzmią cokolwiek „myślicielsko”, jednak właściwiej
byłoby traktować je jako zapis w dzienniku pracy poety.
Na
oddzielne potraktowanie zasługują ustępy, w których Wojciech Kass
ujawnia tajniki swojej sztuki poetyckiej. Jak ją nazwać? Poezja
naturalna? Naturalizm poetycki? Sprawdźmy. „Bywa, że wiersz
wyrośnie jak gałąź/ wtedy zostaje w krajobrazie i choć nie ma
rąk/ trzyma mnie” albo „… nie jestem pewien, czy aby drzewo
nie napisało tego wiersza./ Dziś pisało go jezioro napierające o
świcie/ poranna mgła snuła/ a mrówka wlokła sosnową igłę jak
myślnik”. Jakkolwiek byśmy tej strategii nie sklasyfikowali,
wskazuje ona na jeden zasadniczy rys sylwetki twórczej Wojciecha
Kassa: to poeta bez reszty oddany snowi i jawie, czyli – istnieniu.
Z istnieniem w ciągłym, a płodnym zwarciu.
[źródło: "Topos" 2014, nr 6]