nowego tomu wierszy Wojciecha Kassa
Mamo
poznajesz mnie… […] – ja żyjący1
1.
Poeta odwrócony tyłem do
zgiełku świata, odchodzący w ocienioną ścieżkę. Z czerni
dobywa go już tylko biel koszuli i kapelusza. Możemy domyślać się
jedynie, że – zaplótłszy ramiona – prawą dłonią podtrzymuje
schyloną ku ziemi głowę.
„Nie wchodź nagle w
rzeczywistość poety”, myślę sobie. Bez zapowiedzi, bez
zaproszenia. Zatrzymuję się zatem w progu, wprzódy ważąc w dłoni
szczupłą książeczkę.
2.
Otwarte na oścież oczy
tego dziecka, które zdumionym i przerażonym jednocześnie wzrokiem
spogląda gdzieś ponad moje prawe ramię, wtulając przy tym głowę
w połę płaszcza (matki?), jakby rozpaczliwie poszukując osłony,
azylu, przed niesamowitym, które stoi przecież tuż za mną…
3.
Zdjęciu autora na odwrotnej
stronie okładki tomu towarzyszy lapidarna notatka: „Wojciech Kass
– urodzony, poeta”. Żadne – „wydał” (już tak wiele, a
ostatnio…), „był” (tu i tam; a przede wszystkim – laureatem,
tych i innych, jakże istotnych, nagród) i „bywał”
(wielokrotnie u…, czy w antologiach; i koniecznie – tłumaczony!).
Jest. Po prostu jest. Tu i
teraz. Wciąż, jeszcze… Jak każdy z nas, przez chwilę. Napisał
Ba!, które przykładam bliżej, do oczu, ust.
4.
Ba! Jak napisał!
5.
To pasowanie książki do
dłoni, do intymnej mowy, jej raz łapczywe, raz metodycznie dozowane
smakowanie, obracanie w ustach do czasu, kiedy zdrewniały język
zacznie wreszcie etiudę na nucie podszeptanej przez poetę trwa do
chwili, kiedy decyduję się wreszcie „rozciąć” tom, odnajdując
w nim wiersz, frazę, obraz, które staną się drzwiami percepcji. A
jednocześnie tym punktem, przez który przebiegają trajektorie
języków, z jakich utkana została poezja. Miejsce przecięcia i
skupienia zarazem rozmaitych arterii wierszy położonych między
okładkami.
Chirurgiczna precyzja
cięcia. I alchemiczna wiara, że serce tej poezji tętni właśnie
tutaj, pod wskazującym palcem. (I że stąd, jak ze źródła,
rozchodzą się ścieżki sensów, i że tu, ostatecznie, powracają).
Aby odsłuchać ten czuły rytm, trzeba dostać się w samo pobliże,
gdzie dźwięk daje się pochwycić, wyraźniej niż gdzie indziej.
Aby powstała we mnie
odpowiedź, kolejne pytania. I rozmowa.
6.
Zaczynam od A. Jakże
by zresztą inaczej. Początek wszak załatwia wszystko.
Ale będzie to początek
przewrotny i straszny. Bo w wierszu syn-poeta szepcze do odchodzącej
matki, której choroba miesza zmysły, mąci umysł:
Czasem boję się do ciebie
dzwonić
7.
Bohater Nagiego sadu
Wiesława Myśliwskiego, snując swój monolog po śmierci swoich
rodziców, stojąc w ciemnościach nad zrujnowanym domem, w którym
się wychował i wzrastał, wyznaje:
Jeślibym pragnął jeszcze
kimś w życiu zostać, to tylko synem. Kiedy człowiek jest synem,
to nawet gdy widzi już drugi swój brzeg, czuje się, jakby żył
wciąż w czasach swojego dzieciństwa i czas mu tak nie leci ani też
świata nie musi się lękać, ani sam siebie, chociaż, bywa,
przyzwyczaja się, że życie to nie to samo, co dzieciństwo […]3.
Moment,
kiedy realnym staje się już to, co dotychczas odpychaliśmy z pola
widzenia: matka odchodzi. Nie wierzyliśmy w to, bo nigdy nie wierzy
się w śmierć swoją i bliskich. Ale oto czas, którego nie da się
przebłagać, jest tuż, pod drzwiami, nieuchronny i uparty.
Odchodzenie matki – ma
takie poczucie bohater wiersza Wojciecha Kassa, uruchamiając swój
monolog od sygnału łączności ze wspomnieniem Miłosza zawartym w
wierszu Z nią – otworzy za chwilę przed synem, już
odmyka, „czarną dziurę wszechświata”. Jeszcze chwila, ta
chwila… Później rozpościerać się będzie tylko kosmiczna
samotność, ontyczne sieroctwo, z jakich wysnuwa swoje czułe
wspomnienie syn w prozie autora Widnokręgu.
8.
Czy może być coś równie
niewyrażalnego, jak odchodzenie matki. Patrzenie na postępowanie
śmiertelnej choroby, nieubłaganej starości, która odwraca, porywa
ją ze świata… Z czym to można porównać, do czego odnieść?
Jak można w tych chwilach w ogóle pisać? Gdy po policzkach
spływają suche łzy, które wżynają się od razu „do środka,
dławiąc”, jak w przejmującym wierszu Feliksa Netza Moja
matka umiera4.
9.
W wierszu autora Trzech
dni nieśmiertelności matka nie odchodzi, lecz umiera.
Poeta próbuje dobyć język, który pozwoliłby, jak niegdyś
Aleksandrowi Watowi, przynajmniej zbliżyć się do wysłowienia
agonii. Bez zasłon, eufemizacji. Bo trzeba mężnego, dzielnego
świadectwa, dlatego wszak istnieje poezja…
Oto ta chwila, nie dająca
się odwołać, odsunąć. Na którą pragniemy się przygotować
(intelektem, medytacją, wyrzeczeniem, życiem…). A do której nie
będziemy przygotowani nigdy. Moment odejścia, w którym, jak uczą
filozofowie, nie możemy być już nikim więcej. Możemy być już
tylko mniej…
Kto ty jesteś, pytam ją,
kto ja jestem, pyta moja matka.
Jak masz na imię? Ona: jak?
A poznajesz mnie, pytam. Poznajesz. Kto ja
jestem? Mój syn.
Długo płaczę
Mówienie,
dźwięk mowy roz-rywający ciszę, będzie zawsze po stronie życia.
Syn zadaje pytania, chcąc z(a)wrócić matkę raz jeszcze ku sobie.
Ona jest już TAM, jej istnienie stało się dla niej nieprzejrzyste.
Nie rozpoznaje siebie, ale poznaje swojego syna. Raz jeszcze,
nieoczekiwanie, syn dostaje świadectwo jej obecności. Słowo matki
– w którym syn sam siebie odnajduje (gdy zmącony wzrok kobiety
patrzy już przez przedmioty, poza…), które odsuwa jego
sieroctwo, „jeszcze nie teraz, jeszcze nie już” – utwierdza
ich oboje, na tę jedną chwilę, we wspólnym byciu.
Przytomność (cóż powiedzieć można o czuciu istnienia ponad to,
że jesteśmy tu-oto?) matki – (po)darowana! –
wstawia mężczyznę, na mgnienie oka w Otwarte, kość istnienia.
Ostatnie słowo poraża, wtrąca syna w cienką szczelinę
oddzielającą jeszcze życie od śmierci. Gdzie nie sposób w ogóle
przebywać, bo jakże wytrwać na granicy światów? Ode-jście
matki: dławiąc szloch, syn staje się samym płaczem. Już nie ma
języka.
10.
Ustawmy obok siebie dwie
introdukcje wierszy, w których synowie wypowiadają czułość dla
swoich matek:
Te biedne, artretycznie
spuchnięte kolana
Mojej mamusi w nieobecnym
kraju.
Myślę o nich w dzień
moich siedemdziesiątych czwartych urodzin
Słuchając wczesnej mszy u
Mary Magdalen w Berkeley.
Ten siniejący mózg mojej
matki
w kraju jej dzieciństwa.
Ten boski
monstrualny kwiat który
więdnie
jak róża, jak wszystkie
niepoliczone róże
od zakwitnięcia do zgonu
świata.
Myślę o nim po telefonie
Teresy, gdy mówi:
twoja matka dryfuje jak
łupka kory.
Pokrewieństwo
formuły inicjalnej w wierszu Kassa w stosunku do utworu Miłosza nie
może być przypadkowe, świadczy o sygnale koniecznego włączenia
słowa autora Kronik w przestrzeń wiersza-rozmowy z matką.
W jaki sposób pomaga
Kassowi poetyckie wspomnienie z wiersza Z nią?
(Nie mówmy o
„intertekstualnych wiązaniach”, „palimpsestowych
konstrukcjach”, czy „transtekstualnych referencjach”! Owszem,
czytelnik tych wstrząsających wierszy obowiązany jest do lektury
dyskretnej, jakże trudno utrzymać dystans… Właściwie cały czas
zadaję sobie pytanie – czy wytrwam przy pisaniu tego szkicu? I
dlaczego/ po co ja właściwie piszę te słowa? Poczucie wszak
jałowości krytycznej pisaniny w tej sytuacji wydaje się jeszcze
bardziej przemożne, ulegam mu niemal co rusz… Z drugiej strony,
nie można właśnie, chronić się w instrumentarium słownika
poststrukturalistycznego – a może w ogóle literaturoznawczego,
„specjalistycznego”? – który gwałci delikatną tkankę
egzystencji obecną w tych wierszach, obracając ją od razu w martwy
przedmiot poznania. Dlatego chcę mówić inaczej o węźle, jaki
spaja te dwa utwory…).
Po pierwsze – umożliwia
wysłowienie. Rozsznurowuje ściśnięte gardło. Po tym, jak u progu
rozmowy, w jej tytule, pada ledwie pierwsza litera, która nie
wiedzieć, czym jest: inicjałem imienia, początkiem jakiejś
formuły, zaklęcia?… Jest początkiem, który niczego nie otwiera.
Jak pamięć matki, z której dobyć już niczego niepodobna.
Po drugie – wyzwala
czułość. Przypomnienie matki może odbyć się na drodze
wskrzeszenia, dobycia z pamięci obrazu fragmentu jej udręczonego
ciała (a co przecież stanowi specyfikę poznania w dziele Miłosza,
detal wszak często otwiera drogę do poetyckiej epifanii, którą
tak mądrze opisał Ryszard Nycz w dziele Literatura jako trop
rzeczywistości). Praca odpomnienia, jaka dzieje się w wierszu,
zmierza u autora Dalszych okolic do tego jednego właściwie
wezwania: „Bądź ze mną”. Bo krótki był czas. W A.
demencja i uwiąd mózgu matki, mogłoby się wydawać (ale, ach, czy
w ogóle coś może się tutaj wydawać…), uniemożliwia
unaocznienie, przywołanie matki pod powiekę. Poeta nie rysuje w
pamięci wiersza spuchniętej twarzy, obolałych, zapadniętych oczu,
nieprzytomnego wzroku. Myśli o mózgu matki, naczyniu życia,
monstrualnym kwiecie, „który więdnie/ jak róża”. Ten
nieubłagany proces oznacza stopniowe wywłaszczanie matki zarówno
ze (samo)świadomości, jak i skazuje ją na utratę kolejnych
pokładów pamięci, na „zapominanie zapominania”: bezpowrotne
wymazanie samych podstaw ludzkiego depozytorium, własnego istnienia.
Czym jest teraz Twoje życie?
– pyta syn. „Labiryntem, pułapką”. Na pewno pułapką. I
koszmarem. Imieniem istnienia matki jest błądzenie. „Widzę cię,
mamo, jak błądzisz”. Niech ten wiersz, którym drżę i szepczę
do ciebie stanie się czarodziejskim lustrem, które przywróci,
choćby na mgnienie, tę wątłą nić pamięci, niech pozwoli na
powrót świadomości, w którym możliwie będzie rozpoznanie, jakie
udało się odzyskać matce w wierszu Feliksa Netza. Raz jeszcze
powiedz: to ja. To Ty, mój syn. Żywy, a nie umarły. Tak mógłby
wołać poeta do matki, która błądzi „po pokojach, ulicach, jak
po łamliwej kładce”.
Po trzecie – jest
pod-powiedzią tonu. I językiem, który (już raz i wielokrotnie,
gdy wiersz Miłosza był/jest czytany), by użyć formuły Daniela
Hellera-Roazena „przeżywa sam siebie”9,
wystawiając istnienie postaci matki, która odeszła, ale nie uległa
zapomnieniu, bowiem obecna jest w języku, poprzez język, którym
władała, i który pozwala ją upamiętnić. Przyglądając się
jednemu z najbardziej enigmatycznych i niepokojących opowiadań
Poego, autor The
Inner Touch
wypowiada zdanie, które mogłoby stać się tą wątłą nicią dla
bohatera wiersza Kassa, chroniącą przed rozpaczą i każącą
zawierzyć się językowi. Oto czytamy o przypadku, gdy
język trwa po zniknięciu
mówiącego i pozostaje niczym „sczerniała” plama na „białym
papierze”, aby świadczyć o zanikaniu tego, co miał
przedstawiać10.
Zanikaniu,
które – dlatego, że zanika właśnie, na prawach uniwersalnego
paradoksu – już zawsze przechowywać w sobie będzie pamięć o
zanikającym.
Język
wiersza przechowuje u-bywającą matkę, ma przechować. Zatrzymać
ją, błądzącą, odchodzącą w nieznanym kierunku (bo co, jeśli
„mózg, ten bóg nowych odkrywców/ nauki, co jeśli mówi: Jam
jest. Jam jest świat”… Owo odchodzenie matki byłoby tedy
ostateczne i nieodwracalne). To jest stawka, dla której, jak sądzę,
poeta ryzykuje inicjację takiej intymnej, a przed czytelnikiem
wypowiedzianej, rozmowy z nie-obecną matką. Ryzykuje? Tak,
oczywiście, ryzykuje, odsłania się, wystawia wszak na łup
nie-zrozumienia, „ogólnej literackości”, której oczekiwać
może czytelnik-intruz. A przede wszystkim musi znaleźć chybotliwą
kładkę języka, po której przejść trzeba na stronę wyrażalności
tego, co w istocie nie posiada żadnego skodyfikowanego sposobu
wysłowienia: cierpienia Najbliższych. Tego wszak nie da się
wypowiedzieć w żadnym źródłowym języku, to zmierza i ciąży, i
ciągnie syna, do dławiącego milczenia, niemoty – pierwszych
imion rozpaczy.
Pisanie
o cierpieniu i dokonującej się utracie matki nie jest jednak, być
nie może, wie to Kass i we wstrząsający sposób zdaje nam/ przed
nami z tego sprawę, jedynie „zagadywaniem” traumatycznego
doświadczenia, „godzeniem się”, utulaniem. Temu służą przede
wszystkim strategie języków terapii, literatura wszak nie jest
tylko pracą żałoby. Jest, czytam w A., odważnym „twarzą
w twarz” z nieszczęściem. Mową poety mężnego, który odsuwając
niemotę, dobywa z siebie, z wyuczonych niemal na pamięć fraz
(Miłosza) odwagę wy-rażania, szukania języka, który raziłby,
ranił, otwierał do żywego.
Żadnej przyjemności
lekturowej, żadnego podglądania. Niczego takiego wiersz otworzyć
nie może. Żadnej konsolacji, żadnego wierszo-obrazu. Żadnej
harmonii, formy, strategii, kompozycji. Żadnego dzieła, niech
będzie już raczej litera-tura, słowny pojedynek o pamięć
tej-jedynej. Pojedynek z językiem, niemożliwy do wygrania (wszak
język, to dzikie mięso, wydany jest zawsze na łup tego, co ogólne
i symboliczne), stąd odwaga poety, cierpiącego, dławiącego w
sobie rozpacz („straszno mi pod czarną dziurą wszechświata”),
przywołującego na pomoc znane sobie zdania, którymi zmóc można
wreszcie ucisk krtani będącej tamą dla wysłowienia.
Oto wiersz, który – jak
literatura wobec cierpienia – musi z siebie snuć nadzieję, musi
szukać w sobie pokładu ufności w język, ten monument człowieka.
Musi być czułą membraną, w której odciśnie się echo języka
matki, zamknie garść obrazów na zawsze z nią związanych. Musi
być językiem łagodnej i czułej pamięci. Musi być, to znaczy
stać się. Istnieją, owszem, wzory wyrażania cierpienia (albo
spychania go, rugowania poza margines ludzkiego doświadczenia), ale
nie cierpienia tej-oto, mojej matki…
11.
Poeta rozpoczyna od A. Bo
rozpocząć trzeba, mimo wszystko. Przełamać barierę języka
pierwszym jego dźwiękiem. Później wzywać na pomoc mistrzów i
nauczycieli, nie lękając się wpływu, a poszukując wspólnoty w
wyrażaniu.
12.
Wiersz
jako egzorcyzm na nieludzkiej chorobie, na cielsku Czasu.
Ten wiersz będzie odyseją
do tego, co w języku przechowuje matkę, jej bycie – cóż więcej
pozostało?… – trzeba umościć wewnątrz języka, w schronie
istnienia.
Kilka
wierszy dalej, w cyklu (pt. Śnienia), który A.
inicjuje znajdziemy wiersz czwarty Z dziennika snów. A w nim
elegię do słowa, którego używała matka:
Mantyl to słowo matki.
Wystaje z mułu snu
i porusza tylną sylabą jak
odwłokiem, omal bez tchu.
Zabierz ten mantyl –
mówiła. Zabierz ze stołu
stół zajmuje, jest czarny,
pasuje do grobu.
Śpij matko: leży na języku
i się nie poniewiera
„Mantyl”
– artefakt idiomu. Pozostałość mowy osobniczej. Językowa
osob-liwość, przez którą wyraża się osob-owość, osob-ność
matki. We wspomnieniu synowskim, rozegranym na granicy jawy i śnienia
(„z mułu snu”), wyłania się ów „mantyl”, taki jak
wypowiadała go matka. Teraz zostaje obraz jej mówienia i to dziwne
słowo, które nabiera cech żywego organizmu, poruszającego „tylną
sylabą jak odwłokiem”.
Mantyl,
tajemniczy językowy byt, który istnieje „omal bez tchu”.
Beztlenowiec, którego ożywia wspomnienie syna, wskazujący na
istnienie matki, związany z nią nierozerwalnie. Dlatego jakże
cenny, dobyty z dolnych pokładów pamięci, wyparty przez utopce na
powierzchnię świadomości w tę chwilę, kiedy wynurzamy się ku
jawom z grząskiego, płytkiego śnienia. W tym pograniczu, w
szczelinie pomiędzy byciem i nie-byciem kryją się mantyle, dobrze,
że potrafimy zanurzyć się od czasu do czasu w mętnych bajorach
letargu…
Mantyl
jest – czytamy w tym, co wydobyte z pokładów pamięci syna-poety
– zazwyczaj czarny, nie może wylegiwać się na stole, bo pasuje
„raczej do grobu”. Narusza swoim efemerycznym istnieniem strefę
stołu, podstawę codziennej egzystencji Domu, płaszczyznę wspólnej
łączności domowników, komunii, komunikacji. Jest zatem mortualnym
insektem… Nie tak dawno mógł zapewne być czarnym płaszczem12,
który syn-poeta pozostawiał niefrasobliwie, zapominając o prawie
domowego obyczaju i kategorycznych zaleceniach matki, strażniczki
strefy stołu… Teraz, zapewnia dalej syn, „leży na języku i się
nie poniewiera”. Przeniósł się z rzeczy, którą nazywał w
mowie matki na zawsze w przestrzeń języka tej poezji, w którym
bytuje jakby niezależnie, ale w koniecznym związku z płaszczem,
który z każdym rokiem, czuje syn-poeta, coraz cięższy, coraz
bardziej wilgotny, ziemisty…
Udało
się go wydobyć z zakamarków pamięci i pochwycić w wierszu, w
którym wciąż może poruszać swoim (man)tylnym odwłokiem,
wystarczy ledwie tchnienie poetyckiego odpomnienia, aby znów pojawił
się na białej kartce wraz z wyobrażeniem jej mądrej twórczyni,
dzięki której i mężczyzna – ten ignorant, grubianin, który nie
zna się na zabiegach, jakie trzeba włożyć, aby każdego dnia
odtwarzać porządek istnienia – mógł wreszcie oduczyć się
swojego barbarzyńskiego nawyku.
I
śpiewać, na dobranoc, swoją pochwałę „mantyla”. I
przechowującego języka.
13.
Bo
przecież –
„Wydaje
mi się, że to wszystko było tylko snem”.
To zdanie zostaje przepisane
w wierszu Kassa od Miłosza, który włożył je na powrót w usta
umierającej matki. I nim właśnie zakończył swój tren, i próbę
słownego wskrzeszenia matki, aby na powrót być Z nią… W
przestrzeni wiersza, w czułym języku.
Matka
w wierszu prańskiego poety cierpi na stopniową utratę pamięci,
kolejne obszary jej mózgu pokrywa nicość, mroczna choroba
prześwietla kadry obrazów, zdarzeń i ludzi w nim zapisane. Jak
wiele już z-niknęło? Ile pozostało? Razem z uwiądem pamięci
syn-poeta pragnie, siłą woli odwrócenia, ochronić to, co wymazuje
potworna choroba:
Jaką cząstkę mnie, ile
części naszego miasta
zdołał już prześwietlić
mrok twojego mózgu?
Wszystko, co w nim znika,
przenika moją obecność
Wydaje
mi się, że to wszystko było tylko snem. – Słowa matki
Miłosza wypowiedziane przed śmiercią mogłaby zapewne wyrzec także
matka w wierszu Wojciecha Kassa. Sen jest wynikiem równania, jakie
układamy żyjąc. Teraz, u progu, wszystko zgęszcza się w jedną
kulę sennego widziadła, sprowadza – w nagłym spięciu
świadomości odchodzącej – do mgnienia. Realności przeżytego
żywota mniej tu niźli w zmarszczce wody wywołanej drżeniem
wiatru. Staremu poecie w wierszu Miłosza towarzyszy podobne
przeświadczenie, słowa matki są teraz jego słowami („Twoje
słowa są teraz moje własne, we mnie”), cóż można dodać
jeszcze do tego w-rażenia?
Kass
prze-pisuje to zdanie, przy-pisując je swojej matce. Pozbawia je
jednak znaku cudzysłowu, sugerując tym samym czytelnikowi, że
w-pisuje swoje wrażenie obserwacji odchodzenia matki w doświadczenie
autora Dalszych okolic, przyjmując te słowa za własne.
Ściślej, za takie, które mogłaby wypowiedzieć, wypowie…, jego
matka.
Podjęcie tej frazy z
wiersza Miłosza nie jest tylko gestem przekroczenia niewyrażalności
cierpienia i odchodzenia, zapośredniczeniem, które umożliwia
wysłowienie dramatu ubywania, nie stanowi niezbędnego nawiązania
między tymi tekstami, w tym sensie, że obydwie sytuacje poetyckich
rozmów, Kassa i Miłosza, nie dają się ze sobą bezpośrednio
zestawiać. W wierszu autora Na brzegu rzeki syn-poeta
wspomina z czułością dawno zmarłą matkę, rozmyślając o
nadziei zmartwychwstania, „o tym, że Bóg nie uczynił śmierci”,
próbując raz jeszcze – w dniu swoich 74 urodzin, jak czytamy –
uobecnić postać matki, przywołać ją, powołać słowem. „Bądź
ze mną, mówię do niej, krótki był ten czas”. W utworze
prańskiego poety matka odchodzi, ale jest. Jest. Choć jej
istnienie, słyszymy, prześwietlone nicością wyzuwającą ją z
własnej historii, tożsamości. Jest. Ale na granicy światów,
gdzie jej udręczony mózg miesza twarze i zdarzenia, gubi realność,
przenosząc ją w dziedzinę niezrozumiałej ułudy, fikcji, snu…
Pozostaje tedy czułość
dla matki, czułość i nadzieja chroniące się w języku wiersza –
tej rozmowie najczulszej (syn nie może do końca ofiarować matce –
„powinienem prowadzić cię za rękę” – swojej, fizycznej
obecności; wiersz-rozmowa toczy się z oddalenia). Wiersz A.
nie jest znakiem bezradności wobec bezbrzeżnego cierpienia, mając
oparcie w continuum
Poezji, przywołując na pomoc opiekuńcze duchy łagodności,
syn-poeta szepcze do matki ostatnie słowo, poprzez bezczas, w jakim
nie-dzieje się – lecz trwa – literatura: „Piastuj13
taki sen”.
Ostatnia fraza, która staje
niczym parawan nad pozostałą częścią matczynej pamięci i
świadomości. Która dźwięczeć będzie już zawsze…
14.
Niech
wiersz, tylko taki wiersz, niech mi się pisze, pozwala mówić tym,
którzy „nie mają już niczego, tylko górę przeszłości”14.
15.
Mamo, kochanie moje, jesteś
przy mnie. Będę z Tobą mówił, będę pracował, myśląc o
Tobie. O Twoim nikłym dobrym uśmiechu na żółtej, strasznie
wychudzonej twarzy – kiedy straciłaś przytomność. Moja Dobra,
Kochana Staruszko, oddychać mi trudno. Ale piszę te słowa jak list
do Ciebie. […] Miła, całuję Twoje rączki wyschłe i opuchnięte
nogi, Twoje oczy15
–
-----------------------------------------
1
T. Różewicz, …po dwudziestu latach, [w:] idem, Matka
odchodzi, Wrocław 1999, s. 110.
2
W. Kass, A., [w:] idem, Ba!, Biblioteka „Toposu”,
Sopot 2014, s. 27.
3
W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1982, s. 110.
4
F. Netz, Moja matka umiera, [w:] idem, Trzy dni
nieśmiertelności, Mikołów 2009, s. 12.
5
Zastanawiając się nad tym, jak winien „wyglądać” język
rozprawy tanatologicznej, Stanisław Rosiek pisał: „Im piękniej,
tym gorzej. Irytująca kaligrafia – wszystkie te piękne zdania o
śmierci, błyskotliwe paradoksy, nienagannie skrojone aforyzmy. Jak
najmniej stylu. Wobec spraw ostatecznych konieczna jest
powściągliwość. Należy mówić mało i jak najprościej.
Brzydko. Słowa o śmierci powinny wydzielać trupi odór” (S.
Rosiek, Słowo wstępne, [w:] Wymiary śmierci, wybór
i słowo wstępne S. Rosiek, Gdańsk 2002, s. 5).
6
F. Netz, Moja matka umiera…, s. 12.
7
Cz. Miłosz, Z nią, [w:] idem, Wiersze, Kraków 1993,
t. 3, s. 304.
8
W. Kass, A., [w:] idem, Ba!…, s. 27.
9
Por. Daniel Heller-Roazen, Echolalie. O
zapominaniu języka, przeł. B. Brzezicka, Gdańsk 2013, s. 156.
10
Ibidem.
11
W. Kass, Z dziennika snów (4), [w:] idem, Ba!…, s.
31.
12
Tak przynajmniej podpowiada mi nieoceniony Aleksander Brückner, u
którego odnajduję 'mantel' i 'mantylę', częste (a pochodzące
równolegle z niemieckiego i hiszpańskiego) w XVII wieku, które
zanim jeszcze w 'płaszcz' się zmieniły wprzódy oznaczały
'dziadowską torbę'. Można by rzec – pozwalając sobie na
imaginacyjną wyprawę w głąb języka – iż w tym
zniekształceniu, które odcisnęło się w matczynej mowie (jej
deprecjonującym „mantylu”), kryje się cała mądrość, z jaką
kobieta dopomina się o dochowanie porządku związanego z rytuałami
życia, które wydarzają się przy stole.
13
Raz jeszcze z powrotem do Brücknera: z „piastowaniem” wiąże
się i czułość „pieszczenia” i „karmienie”. Syn zaklina:
matko, całą mocą tej cząstki Twojej jaźni, która jeszcze
oddziela światło od ciemności, trwaj przy tym, co snem tylko się
zdaje…
14
W. Kass, Aj, moi staruszkowie!, [w:] idem, Ba!…, s.
53.