poniedziałek, 22 września 2014

W "Migotaniach" o "Łączce" Dakowicza

W najnowszym numerze "Migotań" (2014/2) ukazała się recenzja Łączki Przemysława Dakowicza. Autorem tekstu jest ks. Janusz. A. Kobierski.



ks. Janusz A. Kobierski
 

Ktoś prowadził moją rękę


Najnowszy tom poetycki Przemysława Dakowicza Łączka (2013) zdobywa coraz większe uznanie. To kolejna, po Teorii wiersza polskiego, książka ważna, która ma swoje zakorzenienie w historii, tym razem w historii całkiem niedawnej. Można domniemywać, że intensywna praca nad tematem Żołnierzy Wyklętych powodowała tak silne natężenie poetyckiego słowa, że sprawiła powstanie dużego cyklu wierszy.

Cóż oznacza sielski termin „łączka”? Otóż wcale nie to, co by sugerował w potocznym rozumieniu. Dla Polaków dziś – to miejsce symbol. Symbol kaźni. Tam grzebano w tajemnicy ciała bojowników o niepodległość Polski, bohaterów mordowanych przez stalinowskich oprawców w latach 1945–1956. Umierali po okrutnych torturach, nierzadko dobijani. Ciała, często nagie albo ubrane w mundury Wehrmachtu, pośpiesznie wrzucano do zbiorowych dołów i równie pośpiesznie zasypywano. Miejsce to znajduje się przy wewnętrznym murze cmentarza wojskowego na Powązkach w Warszawie. Zwłoki pomordowanych „chowane były” także potajemnie w innych częściach Warszawy i okolic.


Na „Łączce” pogrzebano od trzystu do czterystu ciał. Jednak została tylko ich resztka, bo część z nich polewano wapnem, żeby szybciej znikały, by pamięć o nich zgasła, a ślady zaginęły. Na teren tajnych pochówków nawieziono grubą warstwę ziemi i gruzu, miejsce zachwaszczono, by nikt niczego nie mógł się domyślać, tym bardziej znaleźć. To była warstwa maskująca.

W eseju Łączka. Wstęp do semantyki miejsca poeta wprowadza nas w ten trudny temat:


Narosła na niej warstwa trzecia – tyleż materialna, co symboliczna: cmentarne wysypisko. W ten sposób dopełniała się miara poniżenia, a tamta zadana w ukryciu śmierć zyskiwała wymiar ewangelicznej ofiary – wszak ziarno, zanim wyda plon, musi wniknąć w ziemię i obumrzeć. Prace wykopaliskowe i identyfikacyjne prowadzone na terenie Łączki w ostatnich latach to początek długiego procesu odzyskiwania pamięci przez polską wspólnotę. Przywracanie tożsamości bezimiennym szczątkom oznacza także zdarcie masek z twarzy tych, którzy przez dziesięciolecia podawali się za patriotów i „zbawców ojczyzny”, jest równoznaczne ze spojrzeniem w prawdziwe, niezmistyfikowane oblicze komunizmu w Polsce.

Czy będziemy w stanie sprostać temu wyzwaniu, przed którym stawia nas nasza własna przeszłość? Czy zdołamy doprowadzić do końca proces rekonstruowania naszej zgruchotanej tożsamości? Co możemy dać oprócz wielkich słów i symbolicznych gestów? Cokolwiek by to miało być, pamiętajmy, byśmy wzrok mieli utkwiony w Łączce. Bo Łączka to Polska. Bo Polska to Łączka.


Ażeby zło ubrać w szyderstwo jeszcze większe – w latach osiemdziesiątych władze PRL wyznaczyły obok i nad grobami pomordowanych kwaterę „Ł” cmentarza wojskowego. Zaczęto tam grzebać wysokich oficerów Ludowego Wojska Polskiego, komunistycznych dygnitarzy, komunistycznych urzędników. Tak więc nad ofiarami stalinowskiego terroru lub w bezpośrednim sąsiedztwie Łączki spoczywają dziś ciała niektórych spośród komunistycznych oprawców (na Łączce leży, na przykład, sędzia Kryże, który skazywał rotmistrza Witolda Pileckiego, pochowanego na śmietniku i przysypanego dużą ilością ziemi i gruzu). Oni mają niekiedy bardzo okazałe groby, podczas gdy tamtym odebrano nawet imiona i nazwiska – i nie ma po nich śladu w księgach cmentarnych.

Haniebna historia tego miejsca od lat domagała się ujawnienia prawdy.

W wywiadzie autor wyznał:

 
Traktuję Łączkę, to, co się tam wydarzyło, jako przerażająco trafną metaforę współczesnej polskiej pamięci – jej najistotniejsze składniki ukryte są najgłębiej, przysypane śmieciem, gruzem i ziemią. Na wierzchu murowane grobowce (chciałoby się rzec: pobielane groby), z imionami, nazwiskami, tytułami, stopniami, datami urodzin i śmierci. Przez kilkadziesiąt lat właśnie takiej historii, historii z powierzchni nas uczono. I większość z nas wykuła tę lekcję na blachę. Zresztą komunistyczni pedagodzy wcale nie zaprzestali swojego pedagogicznego procederu, część z nich zamieniła tylko mundury na garnitury. A jednak – wbrew spodziewaniu pedagogów – tamci z dołu wydali z siebie głos, zawołali z głębokości. Tak musiało być, to oczywiste, pedagodzy nieuważnie czytali Freuda. Gdyby czytali uważnie, wiedzieliby, że to, co zepchnięte do podświadomości (myślę o podświadomości zbiorowej) powraca po jakimś czasie ze zwielokrotnioną siłą. Cokolwiek by robili, ich wysiłki obrócą się przeciwko nim. Żeby zlikwidować podświadomość, musieliby wymordować wszystkich, a tego jednak uczynić nie mogli. Jeśli więc potraktujemy Łączkę jako metaforę współczesnej polskiej pamięci i tożsamości, dojdziemy do wniosku, że w przestrzeni symbolicznej musi się wydarzyć – wydarza się – to, co się dzieje w przestrzeni fizycznej. Resztki, szczątki, kosteczki naszej prawdziwej pamięci odkopujemy i wydobywamy na światło dzienne. Pedagodzy coś wykrzykują, wymachują rękami, ale my nie słuchamy ich tak jak dawniej. Oglądamy to, co z nas zostało, co tkwiło w ciemności. I zaczynamy rozumieć, coś z tego wszystkiego zaczyna do nas docierać.

Poeta Przemysław Dakowicz był w pewnych momentach naocznym świadkiem ekshumacji, która odbywała się w latach 2012-2013 pod naukowym nadzorem profesora Krzysztofa Szwagrzyka – i to zainspirowało go do napisania 104 stron w hołdzie pomordowanym. Wydobyte szczątki zostały poddane Badaniom DNA z wykorzystaniem danych genetycznych zgromadzonych w Polskiej bazie Genetycznej Ofiar Totalitaryzmów. Tym sposobem zidentyfikowano już tożsamość szczątków wielu ofiar.

Poniżej bardzo osobiste ostatnie zdania poety z wywiadu udzielonego Maciejowi Robertowi („Topos” 2013, nr 5):


Profesor Krzysztof Szwagrzyk, szef zespołu wykopującego i identyfikującego szczątki, historyk, który za sprawą tych badań stał się postacią historyczną, wpuścił mnie do kilkumetrowego plastikowego kontenera stojącego w bezpośrednim sąsiedztwie kwatery „Ł”. Zostałem sam, choć może źle to ująłem. Stałem, a potem klęczałem przed osiemdziesięcioma trzema trumienkami. Modliłem się za te wydarte ziemi osiemdziesiąt trzy niekompletne ciała, choć nie tylko za ciała. Modliłem się też za na żywych… za wszystkich, którzy mieszkamy tutaj, między Bugiem, Odrą i Nysą, między Tatrami i Bałtykiem, ale również gdzieś dalej, gdzie kiedyś była Polska, albo gdzie Polska wciąż jest (pamiętamy nauki Wyspiańskiego). Wtedy, w tym plastikowym kontenerze, rozmawialiśmy ze sobą. Milcząc. Oni mówili do mnie, a mówiąc do mnie, zwracali się do nas wszystkich, ja zaś mówiłem do nich – nie tylko w swoim imieniu.


Oto jakie wydarzenia sprawiły powstanie tej poetyckiej książki.

Aby ułatwić czytelnikowi jej zrozumienie, na końcu tomu poeta zamieścił komentarze. Służą one przypomnieniu biografii tych męczenników za ojczyznę, którym poświęca oddzielne utwory. W kontekście takich wyjaśnień, wszystko staje się jasne. Każdy wiersz jest zrozumiały. Przykładowo utwór Łyżka poświęcony jest Hieronimowi Dekutowskiemu pseud. „Zapora” (1918-1949) – jednemu z najwybitniejszych dowódców powojennego podziemia antykomunistycznego. Zdradzony i aresztowany, „Zapora” poddany został ciężkiemu śledztwu, a następnie skazany na siedmiokrotną karę śmierci. Wraz z towarzyszami podjął próbę ucieczki z więzienia mokotowskiego. W tym celu naostrzoną łyżką wydrążono otwór w suficie celi. Skazani mieli zamiar przedostać się przez poddasze na dach aresztu i stamtąd spuścić się na ziemię po linie skręconej z prześcieradeł. Donos jednego z więźniów kryminalnych przyczynił się do udaremnienia ucieczki. Zaporczyków stracono 7 marca 1949. Prowadzony na egzekucję major „Zapora” miał krzyknąć: My nigdy nie poddamy się.


Jest na suficie słona kropla / dziurka drobny prześwit / wieczności szczelina / wyskubana łyżką płaczką // śpiesz się śpiesz luna / świeci księżyc woła / na przesłuchanie przypala / tłucze w stołu blat w krocze // Jest na suficie mała blizna / pamiątka przyjaciółka dekielek / nieśmiertelności furtka niebieska / nieczytelny napis wygryziony // śpiesz się śpiesz stukaj pukaj / słyszysz ktoś woła z góry skrobie / łopatę w sufit wbija sypie się / gruz cegły lecą głowę chroń // jest w potylicy dziurka mała / szczelina prześwit przez który / wchodzą i długo milczą pochyleni / w jasnym sześcianie powietrza

Zapora. Trenodia z sufitu” ss. 18/19


W Balladzie o biegnących piekarzach opowiedziany mamy metaforycznie los Witolda Pileckiego (1901-1948), potomka powstańców styczniowych, uczestnika wojny polsko-sowieckiej w roku 1920 i kampanii wrześniowej w roku 1939. Pilecki był rotmistrzem kawalerii Wojska Polskiego, współzałożycielem Tajnej Armii Polskiej, żołnierzem Armii Krajowej, więźniem i organizatorem ruchu oporu w KL Auschwitz, uczestnikiem powstania warszawskiego.

W Auschwitz spędził niemal trzy lata. W nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 (poniedziałek wielkanocny) podjął wraz z Janem Redzejem i Edwardem Ciesielskim udaną próbę wydostania się z obozu. W tym celu trzej konspiratorzy zostali skierowani do działającej poza terenem KL piekarni, z której uciekli tylnym wyjściem. To była brawurowa akcja. Pilecki sporządził też pierwsze na świecie raporty o Holokauście, tzw. Raporty Pileckiego. Oskarżony i skazany przez władze komunistyczne Polski Ludowej na karę śmierci, stracony został 25 maja 1948. Oskarżenie anulowano w 1990. W 2006 otrzymał pośmiertnie Order Orła Białego, a w 2013 awansowano go do stopnia pułkownika.


Za piekarnią świat jest niemy, ciche pole, / las marcowy. Uciekali przez zagony i przez / miedze. W ślad za nimi obłok mączny / i na niebie bochen świeci, biegli w ciemność, / biegli w ciszę za tym chlebem, aż drewniaki / pogubili i na ziemi się pokładli, i posnęli / snem kamiennym pod kołaczem. (s.21)


I końcowa część tego przejmującego utworu:


Przed sąd nocą ich wiedziono, przed oblicze
smołowane, i na zimnych wciąż sadzano ich
kamieniach. Potem łąką pochód cieni z pieśnią
nigdy nie słyszaną odprowadzał ich na miejsce
spoczywania. Oni ziemię przytulali, ziemię
krągłą jak bochenek, znakiem krzyża ją żegnali
i płakali. W sen o mące powpadali
niby w przepaść dobroczynną, rosło ciasto,
lecz na niebo wzeszedł węgiel. (s. 22)


Lekcja anatomii to hołd złożony Antoniemu Wodyńskiemu pseud. „Odyniec”, żołnierzowi 6. Wileńskiej Brygady AK. Został on postrzelony i schwytany przez pracowników UB w lipcu 1948 oraz poddany okrutnemu śledztwu. Dysponował wieloma bezcennymi informacjami, których nie wyjawił przesłuchującym go funkcjonariuszom. W wyniku bestialskich tortur zmarł. Ciało zostało przekazane najpierw do Zakładu Anatomii Prawidłowej Kliniki Uniwersyteckiej we Wrocławiu, a potem wydano je do ćwiczeń anatomicznych. Miejsce pochówku szczątków ppor. „Odyńca” pozostaje nieznane.

Wiersz Lekcja anatomii (na ciele bohatera) jest porażający:


powiedz ile jest wart / żołądek miejskiego złodziejaszka // doktor Tulp przyzywa asystenta // skalpel zagłębia się w skórę / roztrąca mięśnie ścięta / nie tryska z żyły krew // słyszysz // to oddychają mężczyźni / w białych kryzach młodzieńcy / z wyczesaną brodą // doktor Tulp nie chce się / męczyć // ktoś za niego / nakłuwa ranę / cal nad wątrobą / o tu przeszła kula / a tu wypłynęła żółć / z rozpłatanego / pęcherzyka // dopadli go pod lasem / lub na ulicy zresztą / to szczegół nieistotny / był kocioł czekali cierpliwie / odbezpieczywszy broń / palili wyglądali przez okno / pili herbatę // potem wklęsłe / zmieniło się w wypukłe / wypukłe w / wklęsłe // barok domaga się inwersji // spójrzcie na rękę wyciągniętą / po cudze / spójrzcie na dłoń zdradziecko / zaciśniętą // doktor Tulp pozuje / wytrwale i z wdziękiem // mankiety / w bezpiecznej odległości / od preparatu (s.38-39)


Wiersz Dakowicza Dokąd idziesz, chłopczyku można porównać z Elegią o chłopcu polskim K.K. Baczyńskiego – jakby to było przedłużenie tamtego powstańczego życiorysu wojennego.


przez łąki / drogą polną / idzie chłopczyk / mały chłopczyk / bez mamy / bez taty // dokąd idziesz chłopczyku / do domu // gdzieś tam / domek gniazdeczko / z pobieloną ścianą / z piecem chlebem / mały biały domek // zastukam / drzwi rozewrę / w sieni cień litościwy / schronię się krzyknę / już jestem mamusiu / już jestem // przez rzeki / strumienie rwące / bagna błędne / idzie chłopczyk / przemarznięty / zmoknięty // dokąd idziesz chłopczyku / nad morze // niestraszne mi / bałwany czarne / sztormy zawieruchy // na pokład wejdę / senną falą niesiony / będę płynął płynął / aż do portu przybiję / szczęśliwie // przez lasy / przez bory / ciemnym duktem / pod drzewami / idzie chłopczyk / ciemny chłopczyk //dokąd idziesz chłopczyku / do taty // gdzieś tam / tatuś mój leży / biedny tatuś / położył się / położył i śpi / tatuś bandyta // pójdę go zbudzić / zawołam nie śpij tatusiu / wstań chodźmy / za siódmą górę / za siódmą rzekę // przez błota / kałuże / opłotkami / idzie chłopczyk / bezsenny / wytrwały // dokąd idziesz chłopczyku / do Polski (s. 44-46)


To wiersz symbol. Bohaterem jest wszak polskie dziecko – tułacz. Tułaczami we wcześniejszych okresach naszej historii były przecież całe pokolenia Polaków. Utwór traktuje o Witku Talaśce – którego ojciec, też żołnierz wyklęty, zmarł lub został stracony w więzieniu na Mokotowie w 1945 roku. Historię chłopca referuje w swojej książce Małgorzata Szejnert (Śród żywych duchów, s. 287): (…) mając dziesięć lat, został jedynym mężczyzną w rodzinie nie mającej co jeść. Nawiązał kontakt ze sklepikarzami i sprzedawał na ulicy papierosy. Zarabiał jednak niewiele i pewnego dnia powiedział matce z płaczem, że „to nie jest Polska” (ojciec zapewniał go pod koniec wojny, że „jak będzie Polska, wszystkim będzie dobrze”). W marcu znikł z domu i pojechał do Gdyni. Chciał się przedostać na statek, dopłynąć do Ameryki, do wujka. „Wymyślił, że tam zdobędzie pieniądze. Był dojrzały, odpowiedzialny, a jednocześnie dziecinny”. Nie udało mu się prześlizgnąć na trap, wrócił do Bydgoszczy. Powędrował gdzie indziej, zginął na dobre. Oto kolejny ludzki los, który dokładnie zna tylko Bóg.

Zauważmy różnorodne formy języka poetyckiego tu użyte. Utwór jest jakby balladą ludową, ma w sobie też coś z nuty legionowej, z baśniowości. Jest więc stylizacją zamierzoną, ale podaną uniwersalnie, ponad czasem teraźniejszym, ponad językiem pokoleń. Dakowicz konstruuje język swoich wierszy w czasie poetyckim zebranym jako żniwo wielu epok, konwencji, zwyczajów opowiadania, postaw narratora, który w jednym tekście bywa świadkiem i uczestnikiem, kronikarzem, oskarżycielem i obrońcą, tradycjonalistą i nowatorem. Można by objaśniać kontekstem historycznym i biograficznym opowieści o wielu innych ludziach tu przywołanych i poetycko opisanych. Pewne wydarzenia opisuje nawet kilkoma wierszami. Wstrząsające są odniesienia w utworach: [*** zasunęli kamień postawili…], Powrót, Hortus conclusus, [*** jest jeszcze wcześnie…] – to ostatnie akordy cyklu wierszy tej książki. W końcowym liryku autor wyraża niedowierzanie, że coś takiego się stało; że coś takiego stać się mogło.


śnieg skrywa ziemię / biała karta / na głosach leży / na wołaniu / więc wiara złudna / śmieszna wiara / że nie ma / że się nie zdarzyło (s. 81)


Te niezwykle wiersze to treny poświęcone bohaterom. To żałobny śpiew… requiem dla tych, których zabito, lecz żyją. Żyją i żyć będą w naszej pamięci i sercach. Wierszami z Łączki Przemysław Dakowicz składa im hołd w sposób piękny i gorzki, występując — podobnie jak w zbiorze Teoria wiersza polskiego — przeciw znikczemnieniu. To głos z głębokości (historii, ziemi, sumień, serca…). To wiersze bez sztafażu, pisane językiem prostym, wręcz surowym, nawet rwanym. Czytając je, właściwie nie widzimy języka (to bardzo dobrze)… w pierwszym przekazie dociera do nas tylko ich treść. Prawda o ludziach, którym są poświęcone. Prawda o żołnierzach wyklętych.

Ale język wierszy tylko pozornie jest prosty — liczne są tu parafrazy i odwołania kulturowe. I tyle z tej poezji czytelnik zaczerpnie, ile ma wiedzy… o historii, kulturze, literaturze… Dakowicz wchodzi w dialog ze swoimi poprzednikami. To autor erudyta, ale mówiący bardzo prosto. A wartość tej twórczości (i jej języka) polega nie tylko na drążeniu prawdy historycznej, ale przede wszystkim na pokazaniu nowego sposobu pisania o nieprzepracowanych polskich tematach, również literackich („Teoria wiersza polskiego”), zdaniem zakorzenionym w tradycji romantyzmu – a wzbogaconym o oryginalny, własny rytm opowieści. Opowieści świadka. Poeta upomina się o pamięć i prawdę nie tylko historyczną, ale też o pamięć, tym samym i prawdę, we współczesnej twórczości, którą postrzega jako kontynuację tej samej kultury, tego samego narodu.

Profesor Jarosław Ławski („Topos” nr 1-2, 2014 r., s. 134) w kontekście „Teorii wiersza polskiego” zauważa, że jest to: „polskiego losu spisanie w trybach gatunku, wersu, intonacji, mnogich poetyckich narzędzi, którymi sztukmistrz posługuje się z maestrią. Tam dokręci śrubkę przerzutni, tu dostroi rymy i masz, człowieku, kosmos demiurga! Dakowicz.

[…] A jaka parada gatunków: baśń, liryk, sen, poemat, kazanie, list, epopeja, a okraszone to i katabazą i kompozycją zamkniętą, gatunkami hybrydycznymi, centonem, aluzją, intertekstem i Bóg wie czym jeszcze. (…) Poeta doctus?”.

Tak więc nawet profesorowie piszą z podziwem. I nie dziwię się, ale ta uczoność nie razi ani nie przeszkadza w lekturze.

Dodaje jej piękna i głębi.

Dakowicz jest poetą młodym (ur. w 1977 r.). Debiutował w 2002 roku. Wydał niemało, jak na swój wiek, ale i nie za dużo, by czynić podsumowania przesądzające jego status na poetyckiej mapie Polski. A jednak wielu krytyków stanęło na baczność po ukazaniu się Teorii wiersza polskiego i ogłosiło wielkość tej poezji. Co ja o tym myślę? Raczej w każdym innym przypadku powiedziałbym, że nie myślę tak samo (bo jakoś nie lubię iść z falą pochlebstw…, gdyż zawiodłem się na niejednym nadmiernie chwalonym poecie). Ale po lekturze tych wierszy, a tym bardziej po przeczytaniu Łączki powiem szczerze, że chylę głowę przed Przemysławem Dakowiczem. W obu zbiorkach swój ethos pokazuje nam wyraziście i zaskakująco. I wzruszająco. Wiersze tego poety czyta się ze ściśniętym gardłem. Skąd to się u niego wzięło?

Na tle przeciętności, a nierzadko bylejakości współczesnej poezji, on jest osobny. Dakowicz staje przed nami z czystą, wręcz romantyczną, poetyką, z całym bagażem przemyśleń… jakby z innej epoki, ba… jakby z innego świata. Skąd on to ma? Czyżby to Norwid (któremu poświęcił wszak pracę doktorską) tchnął w niego ducha romantyzmu … i obdarował go łaską rozumienia czasów współczesnych, jakże pogmatwanych? Poeta pytany o to, powtarza z uporem: Ktoś domagał się tych wierszy, Ktoś prowadził moją rękę – z samego siebie nie wykrzesałbym tego wszystkiego. Takie wyznanie też wzrusza. Pokazuje ponadto wiarę autora.

Zbyt dużo widzieliśmy zbrodni / abyśmy się dobra wyrzec mogli” — napisał Czesław Miłosz.

Dakowicz jawi mi się jako autor o znamionach poety wybitnego — tematy same wchodzą mu na warsztat. On po prostu umie je dostrzec i poetycko pokazać. Przecież świat, w tym nasz kraj, od problemów aż kipi. I nie wolno bawić się w poetę, tylko trzeba nim być. Mówić prawdę głośno i wyraźnie, ale tak ciekawie, żeby ludzie chcieli słuchać i usłyszeli, żeby wszyscy usłyszeli i zrozumieli. Polska wszak poetami stać powinna. Nigdy ich u nas nie brakowało. Ufajmy, że i na obecne czasy Pan Bóg ich nie poskąpi. Gratuluję autorowi obu książek poetyckich. Teoria wiersza polskiego i Łączka mają szansę pozostać w historii literatury.

Warto na koniec jeszcze przypomnieć przesłanie Zbigniewa Herberta: Królestwem poety jest bezbronność prawdy, od jej kropli kruszeje skała i miecz.



ks. Janusz A. Kobierski




Przemysław Dakowicz, Łączka, wyd. ARCANA, Kraków 2013, s.104