W najnowszym numerze "Migotań" (2014/2) ukazała się recenzja Łączki Przemysława Dakowicza. Autorem tekstu jest ks. Janusz. A. Kobierski.
ks. Janusz A. Kobierski
Ktoś prowadził moją
rękę
Najnowszy tom poetycki
Przemysława Dakowicza Łączka (2013) zdobywa coraz większe
uznanie. To kolejna, po Teorii wiersza polskiego, książka
ważna, która ma swoje zakorzenienie w historii, tym razem w
historii całkiem niedawnej. Można domniemywać, że intensywna
praca nad tematem Żołnierzy Wyklętych powodowała tak silne
natężenie poetyckiego słowa, że sprawiła powstanie dużego cyklu
wierszy.
Cóż oznacza sielski termin
„łączka”? Otóż wcale nie to, co by sugerował w potocznym
rozumieniu. Dla Polaków dziś – to miejsce symbol. Symbol kaźni.
Tam grzebano w tajemnicy ciała bojowników o niepodległość
Polski, bohaterów mordowanych przez stalinowskich oprawców w latach
1945–1956. Umierali po okrutnych torturach, nierzadko dobijani.
Ciała, często nagie albo ubrane w mundury Wehrmachtu, pośpiesznie
wrzucano do zbiorowych dołów i równie pośpiesznie zasypywano.
Miejsce to znajduje się przy wewnętrznym murze cmentarza wojskowego
na Powązkach w Warszawie. Zwłoki pomordowanych „chowane były”
także potajemnie w innych częściach Warszawy i okolic.
Na „Łączce” pogrzebano
od trzystu do czterystu ciał. Jednak została tylko ich resztka, bo
część z nich polewano wapnem, żeby szybciej znikały, by pamięć
o nich zgasła, a ślady zaginęły. Na teren tajnych pochówków
nawieziono grubą warstwę ziemi i gruzu, miejsce zachwaszczono, by
nikt niczego nie mógł się domyślać, tym bardziej znaleźć. To
była warstwa maskująca.
W eseju Łączka. Wstęp
do semantyki miejsca poeta wprowadza nas w ten trudny temat:
Narosła na niej warstwa
trzecia – tyleż materialna, co symboliczna: cmentarne wysypisko. W
ten sposób dopełniała się miara poniżenia, a tamta zadana w
ukryciu śmierć zyskiwała wymiar ewangelicznej ofiary – wszak
ziarno, zanim wyda plon, musi wniknąć w ziemię i obumrzeć. Prace
wykopaliskowe i identyfikacyjne prowadzone na terenie Łączki w
ostatnich latach to początek długiego procesu odzyskiwania pamięci
przez polską wspólnotę. Przywracanie tożsamości bezimiennym
szczątkom oznacza także zdarcie masek z twarzy tych, którzy przez
dziesięciolecia podawali się za patriotów i „zbawców ojczyzny”,
jest równoznaczne ze spojrzeniem w prawdziwe, niezmistyfikowane
oblicze komunizmu w Polsce.
Czy będziemy w stanie
sprostać temu wyzwaniu, przed którym stawia nas nasza własna
przeszłość? Czy zdołamy doprowadzić do końca proces
rekonstruowania naszej zgruchotanej tożsamości? Co możemy dać
oprócz wielkich słów i symbolicznych gestów? Cokolwiek by to
miało być, pamiętajmy, byśmy wzrok mieli utkwiony w Łączce. Bo
Łączka to Polska. Bo Polska to Łączka.
Ażeby zło ubrać w
szyderstwo jeszcze większe – w latach osiemdziesiątych władze
PRL wyznaczyły obok i nad grobami pomordowanych kwaterę „Ł”
cmentarza wojskowego. Zaczęto tam grzebać wysokich oficerów
Ludowego Wojska Polskiego, komunistycznych dygnitarzy,
komunistycznych urzędników. Tak więc nad ofiarami stalinowskiego
terroru lub w bezpośrednim sąsiedztwie Łączki spoczywają
dziś ciała niektórych spośród komunistycznych oprawców (na
Łączce leży, na przykład, sędzia Kryże, który skazywał
rotmistrza Witolda Pileckiego, pochowanego na śmietniku i
przysypanego dużą ilością ziemi i gruzu). Oni mają niekiedy
bardzo okazałe groby, podczas gdy tamtym odebrano nawet imiona i
nazwiska – i nie ma po nich śladu w księgach cmentarnych.
Haniebna historia tego
miejsca od lat domagała się ujawnienia prawdy.
W wywiadzie autor wyznał:
Traktuję Łączkę, to, co
się tam wydarzyło, jako przerażająco trafną metaforę
współczesnej polskiej pamięci – jej najistotniejsze składniki
ukryte są najgłębiej, przysypane śmieciem, gruzem i ziemią. Na
wierzchu murowane grobowce (chciałoby się rzec: pobielane groby), z
imionami, nazwiskami, tytułami, stopniami, datami urodzin i śmierci.
Przez kilkadziesiąt lat właśnie takiej historii, historii z
powierzchni nas uczono. I większość z nas wykuła tę lekcję na
blachę. Zresztą komunistyczni pedagodzy wcale nie zaprzestali
swojego pedagogicznego procederu, część z nich zamieniła tylko
mundury na garnitury. A jednak – wbrew spodziewaniu pedagogów –
tamci z dołu wydali z siebie głos, zawołali z głębokości. Tak
musiało być, to oczywiste, pedagodzy nieuważnie czytali Freuda.
Gdyby czytali uważnie, wiedzieliby, że to, co zepchnięte do
podświadomości (myślę o podświadomości zbiorowej) powraca po
jakimś czasie ze zwielokrotnioną siłą. Cokolwiek by robili, ich
wysiłki obrócą się przeciwko nim. Żeby zlikwidować
podświadomość, musieliby wymordować wszystkich, a tego jednak
uczynić nie mogli. Jeśli więc potraktujemy Łączkę jako metaforę
współczesnej polskiej pamięci i tożsamości, dojdziemy do
wniosku, że w przestrzeni symbolicznej musi się wydarzyć –
wydarza się – to, co się dzieje w przestrzeni fizycznej. Resztki,
szczątki, kosteczki naszej prawdziwej pamięci odkopujemy i
wydobywamy na światło dzienne. Pedagodzy coś wykrzykują,
wymachują rękami, ale my nie słuchamy ich tak jak dawniej.
Oglądamy to, co z nas zostało, co tkwiło w ciemności. I zaczynamy
rozumieć, coś z tego wszystkiego zaczyna do nas docierać.
Poeta Przemysław Dakowicz
był w pewnych momentach naocznym świadkiem ekshumacji, która
odbywała się w latach 2012-2013 pod naukowym nadzorem profesora
Krzysztofa Szwagrzyka – i to zainspirowało go do napisania 104
stron w hołdzie pomordowanym. Wydobyte szczątki zostały poddane
Badaniom DNA z wykorzystaniem danych genetycznych zgromadzonych w
Polskiej bazie Genetycznej Ofiar Totalitaryzmów. Tym sposobem
zidentyfikowano już tożsamość szczątków wielu ofiar.
Poniżej bardzo osobiste
ostatnie zdania poety z wywiadu udzielonego Maciejowi Robertowi
(„Topos” 2013, nr 5):
Profesor Krzysztof
Szwagrzyk, szef zespołu wykopującego i identyfikującego szczątki,
historyk, który za sprawą tych badań stał się postacią
historyczną, wpuścił mnie do kilkumetrowego plastikowego kontenera
stojącego w bezpośrednim sąsiedztwie kwatery „Ł”. Zostałem
sam, choć może źle to ująłem. Stałem, a potem klęczałem przed
osiemdziesięcioma trzema trumienkami. Modliłem się za te wydarte
ziemi osiemdziesiąt trzy niekompletne ciała, choć nie tylko za
ciała. Modliłem się też za na żywych… za wszystkich, którzy
mieszkamy tutaj, między Bugiem, Odrą i Nysą, między Tatrami i
Bałtykiem, ale również gdzieś dalej, gdzie kiedyś była Polska,
albo gdzie Polska wciąż jest (pamiętamy nauki Wyspiańskiego).
Wtedy, w tym plastikowym kontenerze, rozmawialiśmy ze sobą.
Milcząc. Oni mówili do mnie, a mówiąc do mnie, zwracali się do
nas wszystkich, ja zaś mówiłem do nich – nie tylko w swoim
imieniu.
Oto jakie wydarzenia
sprawiły powstanie tej poetyckiej książki.
Aby ułatwić czytelnikowi
jej zrozumienie, na końcu tomu poeta zamieścił komentarze. Służą
one przypomnieniu biografii tych męczenników za ojczyznę, którym
poświęca oddzielne utwory. W kontekście takich wyjaśnień,
wszystko staje się jasne. Każdy wiersz jest zrozumiały.
Przykładowo utwór Łyżka poświęcony jest Hieronimowi
Dekutowskiemu pseud. „Zapora” (1918-1949) – jednemu z
najwybitniejszych dowódców powojennego podziemia
antykomunistycznego. Zdradzony i aresztowany, „Zapora” poddany
został ciężkiemu śledztwu, a następnie skazany na siedmiokrotną
karę śmierci. Wraz z towarzyszami podjął próbę ucieczki z
więzienia mokotowskiego. W tym celu naostrzoną łyżką wydrążono
otwór w suficie celi. Skazani mieli zamiar przedostać się przez
poddasze na dach aresztu i stamtąd spuścić się na ziemię po
linie skręconej z prześcieradeł. Donos jednego z więźniów
kryminalnych przyczynił się do udaremnienia ucieczki. Zaporczyków
stracono 7 marca 1949. Prowadzony na egzekucję major „Zapora”
miał krzyknąć: My nigdy nie poddamy się.
Jest na suficie słona
kropla / dziurka drobny prześwit / wieczności szczelina / wyskubana
łyżką płaczką // śpiesz się śpiesz luna / świeci księżyc
woła / na przesłuchanie przypala / tłucze w stołu blat w krocze
// Jest na suficie mała blizna / pamiątka przyjaciółka dekielek /
nieśmiertelności furtka niebieska / nieczytelny napis wygryziony //
śpiesz się śpiesz stukaj pukaj / słyszysz ktoś woła z góry
skrobie / łopatę w sufit wbija sypie się / gruz cegły lecą głowę
chroń // jest w potylicy dziurka mała / szczelina prześwit przez
który / wchodzą i długo milczą pochyleni / w jasnym sześcianie
powietrza
„Zapora. Trenodia z
sufitu” ss. 18/19
W Balladzie o biegnących
piekarzach opowiedziany mamy metaforycznie los Witolda Pileckiego
(1901-1948), potomka powstańców styczniowych, uczestnika wojny
polsko-sowieckiej w roku 1920 i kampanii wrześniowej w roku 1939.
Pilecki był rotmistrzem kawalerii Wojska Polskiego,
współzałożycielem Tajnej Armii Polskiej, żołnierzem Armii
Krajowej, więźniem i organizatorem ruchu oporu w KL Auschwitz,
uczestnikiem powstania warszawskiego.
W Auschwitz spędził niemal
trzy lata. W nocy z 26 na 27 kwietnia 1943 (poniedziałek
wielkanocny) podjął wraz z Janem Redzejem i Edwardem Ciesielskim
udaną próbę wydostania się z obozu. W tym celu trzej
konspiratorzy zostali skierowani do działającej poza terenem KL
piekarni, z której uciekli tylnym wyjściem. To była brawurowa
akcja. Pilecki sporządził też pierwsze na świecie raporty o
Holokauście, tzw. Raporty Pileckiego. Oskarżony i skazany przez
władze komunistyczne Polski Ludowej na karę śmierci, stracony
został 25 maja 1948. Oskarżenie anulowano w 1990. W 2006 otrzymał
pośmiertnie Order Orła Białego, a w 2013 awansowano go do stopnia
pułkownika.
Za piekarnią świat jest
niemy, ciche pole, / las marcowy. Uciekali przez zagony i przez /
miedze. W ślad za nimi obłok mączny / i na niebie bochen świeci,
biegli w ciemność, / biegli w ciszę za tym chlebem, aż drewniaki
/ pogubili i na ziemi się pokładli, i posnęli / snem kamiennym pod
kołaczem. (s.21)
I końcowa część tego
przejmującego utworu:
Przed sąd nocą ich
wiedziono, przed oblicze
smołowane, i na zimnych
wciąż sadzano ich
kamieniach. Potem łąką
pochód cieni z pieśnią
nigdy nie słyszaną
odprowadzał ich na miejsce
spoczywania. Oni ziemię
przytulali, ziemię
krągłą jak bochenek,
znakiem krzyża ją żegnali
i płakali. W sen o mące
powpadali
niby w przepaść
dobroczynną, rosło ciasto,
lecz na niebo wzeszedł
węgiel. (s. 22)
Lekcja anatomii to
hołd złożony Antoniemu Wodyńskiemu pseud. „Odyniec”,
żołnierzowi 6. Wileńskiej Brygady AK. Został on postrzelony i
schwytany przez pracowników UB w lipcu 1948 oraz poddany okrutnemu
śledztwu. Dysponował wieloma bezcennymi informacjami, których nie
wyjawił przesłuchującym go funkcjonariuszom. W wyniku bestialskich
tortur zmarł. Ciało zostało przekazane najpierw do Zakładu
Anatomii Prawidłowej Kliniki Uniwersyteckiej we Wrocławiu, a potem
wydano je do ćwiczeń anatomicznych. Miejsce pochówku szczątków
ppor. „Odyńca” pozostaje nieznane.
Wiersz Lekcja anatomii
(na ciele bohatera) jest porażający:
powiedz ile jest wart /
żołądek miejskiego złodziejaszka // doktor Tulp przyzywa
asystenta // skalpel zagłębia się w skórę / roztrąca mięśnie
ścięta / nie tryska z żyły krew // słyszysz // to oddychają
mężczyźni / w białych kryzach młodzieńcy / z wyczesaną brodą
// doktor Tulp nie chce się / męczyć // ktoś za niego / nakłuwa
ranę / cal nad wątrobą / o tu przeszła kula / a tu wypłynęła
żółć / z rozpłatanego / pęcherzyka // dopadli go pod lasem /
lub na ulicy zresztą / to szczegół nieistotny / był kocioł
czekali cierpliwie / odbezpieczywszy broń / palili wyglądali przez
okno / pili herbatę // potem wklęsłe / zmieniło się w wypukłe /
wypukłe w / wklęsłe // barok domaga się inwersji // spójrzcie na
rękę wyciągniętą / po cudze / spójrzcie na dłoń zdradziecko /
zaciśniętą // doktor Tulp pozuje / wytrwale i z wdziękiem //
mankiety / w bezpiecznej odległości / od preparatu (s.38-39)
Wiersz Dakowicza Dokąd
idziesz, chłopczyku można porównać z Elegią o chłopcu
polskim K.K. Baczyńskiego – jakby to było przedłużenie
tamtego powstańczego życiorysu wojennego.
przez łąki / drogą
polną / idzie chłopczyk / mały chłopczyk / bez mamy / bez taty //
dokąd idziesz chłopczyku / do domu // gdzieś tam / domek
gniazdeczko / z pobieloną ścianą / z piecem chlebem / mały biały
domek // zastukam / drzwi rozewrę / w sieni cień litościwy /
schronię się krzyknę / już jestem mamusiu / już jestem // przez
rzeki / strumienie rwące / bagna błędne / idzie chłopczyk /
przemarznięty / zmoknięty // dokąd idziesz chłopczyku / nad morze
// niestraszne mi / bałwany czarne / sztormy zawieruchy // na pokład
wejdę / senną falą niesiony / będę płynął płynął / aż do
portu przybiję / szczęśliwie // przez lasy / przez bory / ciemnym
duktem / pod drzewami / idzie chłopczyk / ciemny chłopczyk //dokąd
idziesz chłopczyku / do taty // gdzieś tam / tatuś mój leży /
biedny tatuś / położył się / położył i śpi / tatuś bandyta
// pójdę go zbudzić / zawołam nie śpij tatusiu / wstań chodźmy
/ za siódmą górę / za siódmą rzekę // przez błota / kałuże
/ opłotkami / idzie chłopczyk / bezsenny / wytrwały // dokąd
idziesz chłopczyku / do Polski (s. 44-46)
To wiersz symbol. Bohaterem
jest wszak polskie dziecko – tułacz. Tułaczami we wcześniejszych
okresach naszej historii były przecież całe pokolenia Polaków.
Utwór traktuje o Witku Talaśce – którego ojciec, też żołnierz
wyklęty, zmarł lub został stracony w więzieniu na Mokotowie w
1945 roku. Historię chłopca referuje w swojej książce Małgorzata
Szejnert (Śród żywych duchów, s. 287): (…) mając dziesięć
lat, został jedynym mężczyzną w rodzinie nie mającej co jeść.
Nawiązał kontakt ze sklepikarzami i sprzedawał na ulicy papierosy.
Zarabiał jednak niewiele i pewnego dnia powiedział matce z płaczem,
że „to nie jest Polska” (ojciec zapewniał go pod koniec wojny,
że „jak będzie Polska, wszystkim będzie dobrze”). W marcu
znikł z domu i pojechał do Gdyni. Chciał się przedostać na
statek, dopłynąć do Ameryki, do wujka. „Wymyślił, że tam
zdobędzie pieniądze. Był dojrzały, odpowiedzialny, a jednocześnie
dziecinny”. Nie udało mu się prześlizgnąć na trap, wrócił do
Bydgoszczy. Powędrował gdzie indziej, zginął na dobre. Oto
kolejny ludzki los, który dokładnie zna tylko Bóg.
Zauważmy różnorodne formy
języka poetyckiego tu użyte. Utwór jest jakby balladą ludową, ma
w sobie też coś z nuty legionowej, z baśniowości. Jest więc
stylizacją zamierzoną, ale podaną uniwersalnie, ponad czasem
teraźniejszym, ponad językiem pokoleń. Dakowicz konstruuje język
swoich wierszy w czasie poetyckim zebranym jako żniwo wielu epok,
konwencji, zwyczajów opowiadania, postaw narratora, który w jednym
tekście bywa świadkiem i uczestnikiem, kronikarzem, oskarżycielem
i obrońcą, tradycjonalistą i nowatorem. Można by objaśniać
kontekstem historycznym i biograficznym opowieści o wielu innych
ludziach tu przywołanych i poetycko opisanych. Pewne wydarzenia
opisuje nawet kilkoma wierszami. Wstrząsające są odniesienia w
utworach: [*** zasunęli kamień postawili…], Powrót,
Hortus conclusus, [*** jest jeszcze wcześnie…] –
to ostatnie akordy cyklu wierszy tej książki. W końcowym liryku
autor wyraża niedowierzanie, że coś takiego się stało; że coś
takiego stać się mogło.
śnieg skrywa ziemię /
biała karta / na głosach leży / na wołaniu / więc wiara złudna
/ śmieszna wiara / że nie ma / że się nie zdarzyło (s. 81)
Te niezwykle wiersze to
treny poświęcone bohaterom. To żałobny śpiew… requiem dla
tych, których zabito, lecz żyją. Żyją i żyć będą w naszej
pamięci i sercach. Wierszami z Łączki Przemysław Dakowicz
składa im hołd w sposób piękny i gorzki, występując —
podobnie jak w zbiorze Teoria wiersza polskiego — przeciw
znikczemnieniu. To głos z głębokości (historii, ziemi, sumień,
serca…). To wiersze bez sztafażu, pisane językiem prostym, wręcz
surowym, nawet rwanym. Czytając je, właściwie nie widzimy języka
(to bardzo dobrze)… w pierwszym przekazie dociera do nas tylko ich
treść. Prawda o ludziach, którym są poświęcone. Prawda o
żołnierzach wyklętych.
Ale język wierszy tylko
pozornie jest prosty — liczne są tu parafrazy i odwołania
kulturowe. I tyle z tej poezji czytelnik zaczerpnie, ile ma wiedzy…
o historii, kulturze, literaturze… Dakowicz wchodzi w dialog ze
swoimi poprzednikami. To autor erudyta, ale mówiący bardzo prosto.
A wartość tej twórczości (i jej języka) polega nie tylko na
drążeniu prawdy historycznej, ale przede wszystkim na pokazaniu
nowego sposobu pisania o nieprzepracowanych polskich tematach,
również literackich („Teoria wiersza polskiego”), zdaniem
zakorzenionym w tradycji romantyzmu – a wzbogaconym o oryginalny,
własny rytm opowieści. Opowieści świadka. Poeta upomina się o
pamięć i prawdę nie tylko historyczną, ale też o pamięć, tym
samym i prawdę, we współczesnej twórczości, którą postrzega
jako kontynuację tej samej kultury, tego samego narodu.
Profesor Jarosław Ławski
(„Topos” nr 1-2, 2014 r., s. 134) w kontekście „Teorii wiersza
polskiego” zauważa, że jest to: „polskiego losu spisanie w
trybach gatunku, wersu, intonacji, mnogich poetyckich narzędzi,
którymi sztukmistrz posługuje się z maestrią. Tam dokręci śrubkę
przerzutni, tu dostroi rymy i masz, człowieku, kosmos demiurga!
Dakowicz.
[…] A jaka parada
gatunków: baśń, liryk, sen, poemat, kazanie, list, epopeja, a
okraszone to i katabazą i kompozycją zamkniętą, gatunkami
hybrydycznymi, centonem, aluzją, intertekstem i Bóg wie czym
jeszcze. (…) Poeta doctus?”.
Tak więc nawet profesorowie
piszą z podziwem. I nie dziwię się, ale ta uczoność nie razi ani
nie przeszkadza w lekturze.
Dodaje jej piękna i głębi.
Dakowicz jest poetą młodym
(ur. w 1977 r.). Debiutował w 2002 roku. Wydał niemało, jak na
swój wiek, ale i nie za dużo, by czynić podsumowania przesądzające
jego status na poetyckiej mapie Polski. A jednak wielu krytyków
stanęło na baczność po ukazaniu się Teorii wiersza polskiego
i ogłosiło wielkość tej poezji. Co ja o tym myślę? Raczej w
każdym innym przypadku powiedziałbym, że nie myślę tak samo (bo
jakoś nie lubię iść z falą pochlebstw…, gdyż zawiodłem się
na niejednym nadmiernie chwalonym poecie). Ale po lekturze tych
wierszy, a tym bardziej po przeczytaniu Łączki powiem
szczerze, że chylę głowę przed Przemysławem Dakowiczem. W obu
zbiorkach swój ethos pokazuje nam wyraziście i zaskakująco.
I wzruszająco. Wiersze tego poety czyta się ze ściśniętym
gardłem. Skąd to się u niego wzięło?
Na tle przeciętności, a
nierzadko bylejakości współczesnej poezji, on jest osobny.
Dakowicz staje przed nami z czystą, wręcz romantyczną, poetyką, z
całym bagażem przemyśleń… jakby z innej epoki, ba… jakby z
innego świata. Skąd on to ma? Czyżby to Norwid (któremu poświęcił
wszak pracę doktorską) tchnął w niego ducha romantyzmu … i
obdarował go łaską rozumienia czasów współczesnych, jakże
pogmatwanych? Poeta pytany o to, powtarza z uporem: Ktoś domagał
się tych wierszy, Ktoś prowadził moją rękę – z samego siebie
nie wykrzesałbym tego wszystkiego. Takie wyznanie też wzrusza.
Pokazuje ponadto wiarę autora.
„Zbyt
dużo widzieliśmy zbrodni / abyśmy się dobra wyrzec mogli” —
napisał Czesław Miłosz.
Dakowicz jawi mi się jako
autor o znamionach poety wybitnego — tematy same wchodzą mu na
warsztat. On po prostu umie je dostrzec i poetycko pokazać. Przecież
świat, w tym nasz kraj, od problemów aż kipi. I nie wolno bawić
się w poetę, tylko trzeba nim być. Mówić prawdę głośno i
wyraźnie, ale tak ciekawie, żeby ludzie chcieli słuchać i
usłyszeli, żeby wszyscy usłyszeli i zrozumieli. Polska wszak
poetami stać powinna. Nigdy ich u nas nie brakowało. Ufajmy, że i
na obecne czasy Pan Bóg ich nie poskąpi. Gratuluję autorowi obu
książek poetyckich. Teoria wiersza polskiego i Łączka
mają szansę pozostać w historii literatury.
Warto na koniec jeszcze
przypomnieć przesłanie Zbigniewa Herberta: Królestwem poety
jest bezbronność prawdy, od jej kropli kruszeje skała i miecz.
ks. Janusz A. Kobierski
Przemysław Dakowicz,
Łączka, wyd. ARCANA, Kraków 2013, s.104