Na łamach "Kronik" ukazało się omówienie nowej książki poetyckiej Wojciecha Kassa. Jego autorem jest Leszek Szulc.
Ba!
Koło południa zadzwonił
listonosz, że ma paczkę dla mnie. Wiedziałem, że idzie nowa książka od Kassa.
Powiedziałem listowemu, że ma zostawić na parapecie. Zostawił. Owinął paczkę
stretchem, położył na parapecie i przycisnął kamieniem.
Znalazłem przesyłkę, rozerwałem
folię, papier. Na okładce wystraszona, a może raczej zdumiona twarz dziecka z
szeroko otwartymi oczami i buzią. Wiadomo, każde dziecko jest poetą, dopóki nie
zepsuje go świat. Tylko nieliczni trwają do końca w formie elementarnego
zdumienia. Poeci.
Przeczytałem długi poemat. Roześmiałem
się, ujrzałem Wojtka jako tresera w wielkim cyrku, który okiełznał wszystkie
rodzaje językowych stworzeń. Prask, strzał z bata i na cyrkowy stołek grzecznie
wskakuje wół poetyckiego reportażu i wymrukuje: Jest 7 grudnia 1952 roku, godzina 9.00/ na VII oddział nerwic zgłasza
się K. Po chwili, żeby nie zanudzać narracyjnym tonem gwiżdże na poetycką
papugę, która grzecznie duka: w bramie
parka… na wrony trąbi sanitarka.
Rozpoczyna się prawdziwa symfonia
w różnych tempach, raz jest andante, raz allegro, za chwilę grave, miejscami
con amore i lento. W tym wszystkim pełno zabawy i radości z użycia języka. Tu
słowicza tercyna w swoistym poetyckim da capo al fine:
Miałem pięć lat
gdy chwyciłem za
stópkę
za stópkę
kieliszek podniosłem
gdy miałem pięć lat
W
innym miejscu regularny dystych poetyckiej zięby:
Byłem młodzikiem krnąbrnym
Skłonnym do melancholii
Przy świętach rodzinnych
dostawałem nie bez drwiny
Kieliszek wódki na boku
sześć lub osiem razy w roku
Tak
przez cały poemat, różne frazy, różne dykcje, trzaski bata oznaczone numerami
strof i nowy, zupełnie inny głos. Poemat jest tajemniczy, niby o Gałczyńskim,
ale też o Kassie. Semantyczny taniec aż mnie samemu zaczyna wciskać się w
gardło słaby rym:
Kass
z Gałczyńskim
Wirują
w tańcu dzikim.
Poezja współczesna jest nudna,
introwertyczna, wielkie jęki o skaleczony paluszek. Chyba dopiero wielki ból
istnienia każe osobowości artysty wyjść z własnej skóry. Wtedy zaczyna
powstawać sztuka. Wielka sztuka jest jak kopnięcie w dno beczki, w której
tłoczą się słabe echa narzekań na własną egzystencję. Z beczki robi się wielka
tuba. To dopiero wyzwanie dla artysty: boli mnie, ale was zabawię. Kiedy
uwierzycie, że tylko tańczę ze słowami, że jestem lekkoduchem, pijącym dobre
wino, bezmyślnym podróżnikiem, że jestem piękny, młody i zdrowy; i będziecie
się śmiać z tego, co napisałem – to znaczy, że was oszukałem i należę do
najlepszych majstrów w rzemiośle, a moje mary są moje i do skrzyni z nimi.
Nietzche pisze: Artysta wie, że jego dzieło wtedy tylko
działa w pełni, kiedy wzbudza wiarę w improwizację, w powstanie z cudowną
nagłością, wzmaga zatem chętnie to złudzenie i wprowadza do swojej owe
pierwiastki natchnionego niepokoju, rzucającego się na oślep nieładu, nasłuchującego
przy poczęciu dzieła marzenia, jako środek podstępny, żeby tak nastroić duszę
widza lub słuchacza, ze wierzy on w nagłe zjawienie doskonałości.
W drugiej części książki są Śnienia, mroczne, tajemnicze pełne
atmosfery śmierci, ale mnie nie przerażają. Sam jestem sennym podróżnikiem.
Spotykam się w snach z ojcem, który tam wciąż żyje.
Pierwszy wiersz Śnień jest o
chorej matce. Do kości wzruszający. O odchodzeniu kochanej osoby w
nieświadomości:
twoja matka dryfuje jak łupka
kory.
A co, jeśli mózg, ten bóg
nowych odkrywców
nauki, co jeśli mówi: Jam jest.
Jam jest świat.
Myślę,
że ten poetycki krzyk chce oznajmić światu: jak można kochać i nie pragnąć dla
kochanej osoby wieczności? Jak możecie się godzić na żywot pięknych motyli,
które mogą zostać zdmuchnięte przez wiatr, stopione w jednej chwili przez
płomień świecy? Czego poeta Kass szuka w snach? Wyrwania się z kleszczy
obojętnego, ogłupiałego świata, pędzącego na oślep w swoim szaleństwie;
świętego obcowania żywych z umarłymi; fascynującego zanurzenia się o ostatniej
tajemniczej sferze pozbawionego przez naukę uroku świata? Może wszystkiego
naraz. A może zbiera we śnie, to co pogubił za dnia?
Mantyl to słowo matki. Wystaje
z mułu snu
i porusza tylną sylabą jak
odwłokiem, omal bez tchu.
Może po ciemku widzi się lepiej, lepiej się
szuka. Za wiele światła tłumi sztukę. Boga, modlitwę zastąpiliśmy żarówką,
upiorną świetlówką, diodami w zegarkach. Nie ma już spokojnego zanurzenia się w
mrok, jest klikanie po kanałach przed snem, bzdura nas usypia, banał uspakaja,
polityczny gwałt sypie nam senny piasek w oczy.
Dykcja snu to dykcja wolności.
Kass mówi wara od moich snów. To mój bastion:
Skąd ten wierszyk? Wylazł jak
kontur z mgły
nie służy posłom ani osłom, ani
do czarnej mszy
Trzecia
część tomiku to Jawy (albo antyśnienia). Po szalonym poemacie, podróży w sny
przyszła pora na uchwycenie zdrowego pnia rzeczywistości. Mówię zdrowego, nie
tej rzeczywistości, która stała się fałszywą fikcją, a która mieszka na
szpaltach gazet, w telewizorze w internecie. Otrzeźwieniem może być spojrzenie
na jezioro:
a rozwidnia zatokę, gdzie sunie
żagiel
tak spokojnie, jakby w ogóle
nie płynął.
Znika za cyplem, a ja nie
stawiam kropki.
Znaleźć
ukojenie w bezruchu, tak długo wpatrywać się w koronę brzozy, żeby znów
odzyskała swoje królewskie miejsce w naszej hierarchii. Kass mówi, że
pogubiliśmy świat jak garść drobnych z kieszeni. Nie fascynuje nas drzewo z tej
racji, że jest, ale, ile z niego można wycisnąć soku, ile ma słojów, na ile
kawałków można je porąbać. Świat natury nie ma już umocowania w wierze w jej metafizyczny cel.
Istnienie więc majowego krzewu bzu jest sprzeczne z rozumem. I znów Fryderyk
Nietzsche: Że rzecz jest przeciw rozumowi,
to nie argument przeciw jej istnieniu, raczej jego warunek.
U Kassa jest wiele jakby
postpanteistycznej ekstatycznej akceptacji dla świata, dojrzałej miłości
poprzez skupienie, uwielbienia dla przyrody poprzez litość, afirmacji, która
jest implikacją opozycji wobec cywilizacji i polityki:
Krajobraz się leni,
cesarza. Jesień jesionów
nasłonecznione berła obłoków –
oto cesarstwo.
Odkładam
na chwilę tomik i patrzę na podwórko. Trawa pożera kawałki pręta zbrojeniowego,
blaszany grill kiwa się na słabo dokręconych nogach. A w brzeźniaku koncert
ptaków. W tej chwili sztuka spotkała się z życiem i ukłuła mnie tak, że
poczułem fizyczny ból. Jedna z linijek litanijnej części długiego poematu brzmi
tak: bolesna liryczności szmelcu.
Pytacie, po co poezja? Ba.
Leszek Szulc