piątek, 4 lipca 2014

Leszek Szulc o tomie "Ba!" Kassa


Na łamach "Kronik" ukazało się omówienie nowej książki poetyckiej Wojciecha Kassa. Jego autorem jest Leszek Szulc.





Ba!

Koło południa zadzwonił listonosz, że ma paczkę dla mnie. Wiedziałem, że idzie nowa książka od Kassa. Powiedziałem listowemu, że ma zostawić na parapecie. Zostawił. Owinął paczkę stretchem, położył na parapecie i przycisnął kamieniem.
Znalazłem przesyłkę, rozerwałem folię, papier. Na okładce wystraszona, a może raczej zdumiona twarz dziecka z szeroko otwartymi oczami i buzią. Wiadomo, każde dziecko jest poetą, dopóki nie zepsuje go świat. Tylko nieliczni trwają do końca w formie elementarnego zdumienia. Poeci.
Przeczytałem długi poemat. Roześmiałem się, ujrzałem Wojtka jako tresera w wielkim cyrku, który okiełznał wszystkie rodzaje językowych stworzeń. Prask, strzał z bata i na cyrkowy stołek grzecznie wskakuje wół poetyckiego reportażu i wymrukuje: Jest 7 grudnia 1952 roku, godzina 9.00/ na VII oddział nerwic zgłasza się K. Po chwili, żeby nie zanudzać narracyjnym tonem gwiżdże na poetycką papugę, która grzecznie duka: w bramie parka… na wrony trąbi sanitarka.
Rozpoczyna się prawdziwa symfonia w różnych tempach, raz jest andante, raz allegro, za chwilę grave, miejscami con amore i lento. W tym wszystkim pełno zabawy i radości z użycia języka. Tu słowicza tercyna w swoistym poetyckim da capo al fine: 

Miałem pięć lat
gdy chwyciłem za
stópkę


za stópkę
kieliszek podniosłem
gdy miałem pięć lat

W innym miejscu regularny dystych poetyckiej zięby:

Byłem młodzikiem krnąbrnym
Skłonnym do melancholii

Przy świętach rodzinnych
dostawałem nie bez drwiny

Kieliszek wódki na boku
sześć lub osiem razy w roku

Tak przez cały poemat, różne frazy, różne dykcje, trzaski bata oznaczone numerami strof i nowy, zupełnie inny głos. Poemat jest tajemniczy, niby o Gałczyńskim, ale też o Kassie. Semantyczny taniec aż mnie samemu zaczyna wciskać się w gardło słaby rym:

Kass z Gałczyńskim
Wirują w tańcu dzikim.

Poezja współczesna jest nudna, introwertyczna, wielkie jęki o skaleczony paluszek. Chyba dopiero wielki ból istnienia każe osobowości artysty wyjść z własnej skóry. Wtedy zaczyna powstawać sztuka. Wielka sztuka jest jak kopnięcie w dno beczki, w której tłoczą się słabe echa narzekań na własną egzystencję. Z beczki robi się wielka tuba. To dopiero wyzwanie dla artysty: boli mnie, ale was zabawię. Kiedy uwierzycie, że tylko tańczę ze słowami, że jestem lekkoduchem, pijącym dobre wino, bezmyślnym podróżnikiem, że jestem piękny, młody i zdrowy; i będziecie się śmiać z tego, co napisałem – to znaczy, że was oszukałem i należę do najlepszych majstrów w rzemiośle, a moje mary są moje i do skrzyni z nimi.
Nietzche pisze: Artysta wie, że jego dzieło wtedy tylko działa w pełni, kiedy wzbudza wiarę w improwizację, w powstanie z cudowną nagłością, wzmaga zatem chętnie to złudzenie i wprowadza do swojej owe pierwiastki natchnionego niepokoju, rzucającego się na oślep nieładu, nasłuchującego przy poczęciu dzieła marzenia, jako środek podstępny, żeby tak nastroić duszę widza lub słuchacza, ze wierzy on w nagłe zjawienie doskonałości.
W drugiej części książki są Śnienia, mroczne, tajemnicze pełne atmosfery śmierci, ale mnie nie przerażają. Sam jestem sennym podróżnikiem. Spotykam się w snach z ojcem, który tam wciąż żyje.
Pierwszy wiersz Śnień jest o chorej matce. Do kości wzruszający. O odchodzeniu kochanej osoby w nieświadomości:

twoja matka dryfuje jak łupka kory.
A co, jeśli mózg, ten bóg nowych odkrywców
nauki, co jeśli mówi: Jam jest. Jam jest świat.

Myślę, że ten poetycki krzyk chce oznajmić światu: jak można kochać i nie pragnąć dla kochanej osoby wieczności? Jak możecie się godzić na żywot pięknych motyli, które mogą zostać zdmuchnięte przez wiatr, stopione w jednej chwili przez płomień świecy? Czego poeta Kass szuka w snach? Wyrwania się z kleszczy obojętnego, ogłupiałego świata, pędzącego na oślep w swoim szaleństwie; świętego obcowania żywych z umarłymi; fascynującego zanurzenia się o ostatniej tajemniczej sferze pozbawionego przez naukę uroku świata? Może wszystkiego naraz. A może zbiera we śnie, to co pogubił za dnia?

Mantyl to słowo matki. Wystaje z mułu snu
i porusza tylną sylabą jak odwłokiem, omal bez tchu.

 Może po ciemku widzi się lepiej, lepiej się szuka. Za wiele światła tłumi sztukę. Boga, modlitwę zastąpiliśmy żarówką, upiorną świetlówką, diodami w zegarkach. Nie ma już spokojnego zanurzenia się w mrok, jest klikanie po kanałach przed snem, bzdura nas usypia, banał uspakaja, polityczny gwałt sypie nam senny piasek w oczy.
Dykcja snu to dykcja wolności. Kass mówi wara od moich snów. To mój bastion: 

Skąd ten wierszyk? Wylazł jak kontur z mgły
nie służy posłom ani osłom, ani do czarnej mszy

Trzecia część tomiku to Jawy (albo antyśnienia). Po szalonym poemacie, podróży w sny przyszła pora na uchwycenie zdrowego pnia rzeczywistości. Mówię zdrowego, nie tej rzeczywistości, która stała się fałszywą fikcją, a która mieszka na szpaltach gazet, w telewizorze w internecie. Otrzeźwieniem może być spojrzenie na jezioro:

a rozwidnia zatokę, gdzie sunie żagiel
tak spokojnie, jakby w ogóle nie płynął.
Znika za cyplem, a ja nie stawiam kropki.

Znaleźć ukojenie w bezruchu, tak długo wpatrywać się w koronę brzozy, żeby znów odzyskała swoje królewskie miejsce w naszej hierarchii. Kass mówi, że pogubiliśmy świat jak garść drobnych z kieszeni. Nie fascynuje nas drzewo z tej racji, że jest, ale, ile z niego można wycisnąć soku, ile ma słojów, na ile kawałków można je porąbać. Świat natury nie ma już  umocowania w wierze w jej metafizyczny cel. Istnienie więc majowego krzewu bzu jest sprzeczne z rozumem. I znów Fryderyk Nietzsche: Że rzecz jest przeciw rozumowi, to nie argument przeciw jej istnieniu, raczej jego warunek.

U Kassa jest wiele jakby postpanteistycznej ekstatycznej akceptacji dla świata, dojrzałej miłości poprzez skupienie, uwielbienia dla przyrody poprzez litość, afirmacji, która jest implikacją opozycji wobec cywilizacji i polityki:

Krajobraz się leni,
ale wolę jego nudę od oblicza
cesarza. Jesień jesionów
nasłonecznione berła obłoków –
oto cesarstwo.

Odkładam na chwilę tomik i patrzę na podwórko. Trawa pożera kawałki pręta zbrojeniowego, blaszany grill kiwa się na słabo dokręconych nogach. A w brzeźniaku koncert ptaków. W tej chwili sztuka spotkała się z życiem i ukłuła mnie tak, że poczułem fizyczny ból. Jedna z linijek litanijnej części długiego poematu brzmi tak: bolesna liryczności szmelcu.

Pytacie, po co poezja? Ba.

                                                                                  Leszek Szulc