źródło fotografii: Teatr im. W. Horzycy w Toruniu |
Niebo i błoto
Wybierając się na
spektakl pod takim tytułem, widz może mieć w głowie sporo wyobrażeń na
temat tego, co zobaczy. Słowo "Licheń" dla wielu stało się bowiem
synonimem kiczu albo przynajmniej "polskiej pobożności ludowej", tak
chętnie wyśmiewanej przez dzisiejszych mainstreamowych artystów.
Jarosław Jakubowski, który kilka lat przed napisaniem dramatu, odwiedził
to miejsce, stwierdził, że obśmianie religijnego kiczu byłoby gestem
zbyt łatwym. - Powstrzymały mnie przed tym bezbronność, nagość
Lichenia, w której, moim zdaniem, tkwi jego ukryta siła - opowiada. O
czym zatem jest sztuka Jakubowskiego? O człowieku i jego słabości. O
uwierającym życiowym bagażu przywożonym przez pątników do miejsca
świętego z nadzieją na uleczenie. O grzechu, ale i tęsknotach ukrywanych
pod pobożną lub cyniczną maską, która w tej pielgrzymce nagle zaczyna
pękać, ukazując bolesną prawdę o bohaterach. Mamy więc wśród postaci
dramatu m.in. biskupa borykającego się z własną niewiarą, małżeństwo
oskarżające się wzajemnie po utracie syna, prostytutkę tęskniącą za
normalnym życiem i kobietę "nowoczesną", która ironią maskuje lęk przed
zanurzeniem się w świat wiary.
W spektaklu silnie zderzają się ze sobą sacrum i profanum, wzniosłość i
trywialność, i, co tu kryć, zderzenia te bywają ryzykowne artystycznie. Z
usłaną "świętymi obrazkami" trasą pielgrzymki sąsiaduje na scenie
publiczna toaleta, z której korzystają pątnicy. Zaś po tekstach modlitwy
raz po raz pojawiają się wulgarne monologi bohaterów. Autor porusza się
więc po cienkiej linii między prowokacją a profanacją. Czy ją
przekracza? Wydaje się, że nie. Bowiem nawet wtedy, gdy szokuje, robi to
po to, by odsłonić jakąś cząstkę prawdy o człowieku. Tacy przecież
jesteśmy: tęskniący do nieba i jednocześnie utytłani w błocie
codzienności - zdaje się mówić Jakubowski. Świetna gra aktorów
(szczególne brawa dla Łukasza Ignasińskiego, odtwórcy roli Parkingowego,
i Marii Kierzkowskiej, wcielającej się w niejednoznaczną postać Demona)
pozwala ten paradoks dobrze wyeksponować.
Obserwując tę dziwną pielgrzymkę, snującą się na kolanach wokół sceny,
czekamy niecierpliwie, aż ktoś wskaże bohaterom drogę wyjścia z błota. I
rzeczywiście, autor dramatu daje nam pod koniec trochę nadziei. Kiedy
eks-prostytutka, którą biskup odwiódł od grzesznego życia, przygotowuje
ucztę dla pozostałych bohaterów, dostrzegamy w tej scenie nawiązanie do
Ostatniej Wieczerzy. Sztukę zamykają zaś słowa: "Przekażcie sobie znak
pokoju". Te sakralne odniesienia nie do końca jednak tłumaczą
zasugerowaną możliwość przemiany bohaterów. Gdzie może tkwić jej źródło?
Czy jest nim to święte miejsce, w którym nieustanna modlitwa obmywa
nieczyste intencje pielgrzymów? Być może, ale pozostaje to jedynie w
sferze domysłów. Choć rzecz dzieje się w sanktuarium, autor skupia się
raczej na ludzkim wymiarze dramatu. Ukazuje, że ludzie doświadczający
własnej ułomności mogą się wzajemnie wspierać. "Proszę, nie zostawiajcie
mnie. Potrzebuję was" - apeluje ze sceny biskup, zwracając się tym
razem w stronę publiczności. Czy jednak bez Boskiej interwencji możemy
wyrwać się z klatki egoizmu?
W zakończeniu kilkakrotnie wybrzmiewa zdanie z wiersza Tadeusza
Różewicza "Bez": "Największym wydarzeniem w życiu człowieka są narodziny
i śmierć Boga". Choć dramat Jakubowskiego przynosi ważne pytania
religijne, w odpowiedziach zatrzymuje się jakby w pół kroku. Tę
odpowiedź przynosi przecież Ewangelia. jest nią zmartwychwstanie,
którego w sztuce wyraźnie brakuje. Stąd pewnie tyle w niej mroku. Być
może autor chciał uniknąć dopowiedzenia, deklaratywności, ale we mnie
pozostawił niedosyt. Nie znaczy to bynajmniej, że uważam "Licheń story"
za sztukę nieudaną. Przeciwnie. Sądzę, że to jedno z najmocniej
postawionych pytań o kondycję współczesnego człowieka, jakie pojawiły
się w polskiej dramaturgii ostatnich lat. Spektakl, który drażni, czasem
nawet szokuje, ale z którym chce się dyskutować. I to ze względu na
przesłanie, a nie z powodu kilku kontrowersyjnych pomysłów reżysera
Tomasza Hynka. Mimo że teatralna wizja pielgrzymkowego miejsca
intryguje, pojawia się też parę zgrzytów. Choćby zbyt dosłowne
przedstawienie sceny gwałtu, a później kastracji jednego z bohaterów,
które wpycha "Licheń story" w szufladkę "dla dorosłych". Licealistów na
ten spektakl bym nie zabrał. A szkoda, bo tematów do przemyślenia przez
młodych ludzi jest tu wiele.
[źródło: "Gość Niedzielny" 2014, nr 11]