poniedziałek, 9 lutego 2015

Adrian Gleń o "Ba!" Kassa


Od A. Kilka myśli na progu
nowego tomu wierszy Wojciecha Kassa


Mamo poznajesz mnie… […] – ja żyjący1

1.

Poeta odwrócony tyłem do zgiełku świata, odchodzący w ocienioną ścieżkę. Z czerni dobywa go już tylko biel koszuli i kapelusza. Możemy domyślać się jedynie, że – zaplótłszy ramiona – prawą dłonią podtrzymuje schyloną ku ziemi głowę.
Nie wchodź nagle w rzeczywistość poety”, myślę sobie. Bez zapowiedzi, bez zaproszenia. Zatrzymuję się zatem w progu, wprzódy ważąc w dłoni szczupłą książeczkę.

2.

Otwarte na oścież oczy tego dziecka, które zdumionym i przerażonym jednocześnie wzrokiem spogląda gdzieś ponad moje prawe ramię, wtulając przy tym głowę w połę płaszcza (matki?), jakby rozpaczliwie poszukując osłony, azylu, przed niesamowitym, które stoi przecież tuż za mną…

3.

Zdjęciu autora na odwrotnej stronie okładki tomu towarzyszy lapidarna notatka: „Wojciech Kass – urodzony, poeta”. Żadne – „wydał” (już tak wiele, a ostatnio…), „był” (tu i tam; a przede wszystkim – laureatem, tych i innych, jakże istotnych, nagród) i „bywał” (wielokrotnie u…, czy w antologiach; i koniecznie – tłumaczony!).
Jest. Po prostu jest. Tu i teraz. Wciąż, jeszcze… Jak każdy z nas, przez chwilę. Napisał Ba!, które przykładam bliżej, do oczu, ust.

4.

Ba! Jak napisał!


5.

To pasowanie książki do dłoni, do intymnej mowy, jej raz łapczywe, raz metodycznie dozowane smakowanie, obracanie w ustach do czasu, kiedy zdrewniały język zacznie wreszcie etiudę na nucie podszeptanej przez poetę trwa do chwili, kiedy decyduję się wreszcie „rozciąć” tom, odnajdując w nim wiersz, frazę, obraz, które staną się drzwiami percepcji. A jednocześnie tym punktem, przez który przebiegają trajektorie języków, z jakich utkana została poezja. Miejsce przecięcia i skupienia zarazem rozmaitych arterii wierszy położonych między okładkami.
Chirurgiczna precyzja cięcia. I alchemiczna wiara, że serce tej poezji tętni właśnie tutaj, pod wskazującym palcem. (I że stąd, jak ze źródła, rozchodzą się ścieżki sensów, i że tu, ostatecznie, powracają). Aby odsłuchać ten czuły rytm, trzeba dostać się w samo pobliże, gdzie dźwięk daje się pochwycić, wyraźniej niż gdzie indziej.
Aby powstała we mnie odpowiedź, kolejne pytania. I rozmowa.

6.

Zaczynam od A. Jakże by zresztą inaczej. Początek wszak załatwia wszystko.
Ale będzie to początek przewrotny i straszny. Bo w wierszu syn-poeta szepcze do odchodzącej matki, której choroba miesza zmysły, mąci umysł:

Czasem boję się do ciebie dzwonić
żebyś nie pomyliła mnie z umarłym2

7.

Bohater Nagiego sadu Wiesława Myśliwskiego, snując swój monolog po śmierci swoich rodziców, stojąc w ciemnościach nad zrujnowanym domem, w którym się wychował i wzrastał, wyznaje:

Jeślibym pragnął jeszcze kimś w życiu zostać, to tylko synem. Kiedy człowiek jest synem, to nawet gdy widzi już drugi swój brzeg, czuje się, jakby żył wciąż w czasach swojego dzieciństwa i czas mu tak nie leci ani też świata nie musi się lękać, ani sam siebie, chociaż, bywa, przyzwyczaja się, że życie to nie to samo, co dzieciństwo […]3.

Moment, kiedy realnym staje się już to, co dotychczas odpychaliśmy z pola widzenia: matka odchodzi. Nie wierzyliśmy w to, bo nigdy nie wierzy się w śmierć swoją i bliskich. Ale oto czas, którego nie da się przebłagać, jest tuż, pod drzwiami, nieuchronny i uparty.
Odchodzenie matki – ma takie poczucie bohater wiersza Wojciecha Kassa, uruchamiając swój monolog od sygnału łączności ze wspomnieniem Miłosza zawartym w wierszu Z nią – otworzy za chwilę przed synem, już odmyka, „czarną dziurę wszechświata”. Jeszcze chwila, ta chwila… Później rozpościerać się będzie tylko kosmiczna samotność, ontyczne sieroctwo, z jakich wysnuwa swoje czułe wspomnienie syn w prozie autora Widnokręgu.

8.

Czy może być coś równie niewyrażalnego, jak odchodzenie matki. Patrzenie na postępowanie śmiertelnej choroby, nieubłaganej starości, która odwraca, porywa ją ze świata… Z czym to można porównać, do czego odnieść? Jak można w tych chwilach w ogóle pisać? Gdy po policzkach spływają suche łzy, które wżynają się od razu „do środka, dławiąc”, jak w przejmującym wierszu Feliksa Netza Moja matka umiera4.
Co to znaczy jednak wyrazić śmierć, cierpienie? Nie można pisać śmierci. Nie ma takiego pisma5.

9.

W wierszu autora Trzech dni nieśmiertelności matka nie odchodzi, lecz umiera. Poeta próbuje dobyć język, który pozwoliłby, jak niegdyś Aleksandrowi Watowi, przynajmniej zbliżyć się do wysłowienia agonii. Bez zasłon, eufemizacji. Bo trzeba mężnego, dzielnego świadectwa, dlatego wszak istnieje poezja…
Oto ta chwila, nie dająca się odwołać, odsunąć. Na którą pragniemy się przygotować (intelektem, medytacją, wyrzeczeniem, życiem…). A do której nie będziemy przygotowani nigdy. Moment odejścia, w którym, jak uczą filozofowie, nie możemy być już nikim więcej. Możemy być już tylko mniej…

Kto ty jesteś, pytam ją, kto ja jestem, pyta moja matka.
Jak masz na imię? Ona: jak? A poznajesz mnie, pytam. Poznajesz. Kto ja
jestem? Mój syn. Długo płaczę

ale do środka, dławiąc się, powstrzymując szloch6.

Mówienie, dźwięk mowy roz-rywający ciszę, będzie zawsze po stronie życia. Syn zadaje pytania, chcąc z(a)wrócić matkę raz jeszcze ku sobie. Ona jest już TAM, jej istnienie stało się dla niej nieprzejrzyste. Nie rozpoznaje siebie, ale poznaje swojego syna. Raz jeszcze, nieoczekiwanie, syn dostaje świadectwo jej obecności. Słowo matki – w którym syn sam siebie odnajduje (gdy zmącony wzrok kobiety patrzy już przez przedmioty, poza…), które odsuwa jego sieroctwo, „jeszcze nie teraz, jeszcze nie już” – utwierdza ich oboje, na tę jedną chwilę, we wspólnym byciu. Przytomność (cóż powiedzieć można o czuciu istnienia ponad to, że jesteśmy tu-oto?) matki – (po)darowana! – wstawia mężczyznę, na mgnienie oka w Otwarte, kość istnienia. Ostatnie słowo poraża, wtrąca syna w cienką szczelinę oddzielającą jeszcze życie od śmierci. Gdzie nie sposób w ogóle przebywać, bo jakże wytrwać na granicy światów? Ode-jście matki: dławiąc szloch, syn staje się samym płaczem. Już nie ma języka.

10.

Ustawmy obok siebie dwie introdukcje wierszy, w których synowie wypowiadają czułość dla swoich matek:

Te biedne, artretycznie spuchnięte kolana
Mojej mamusi w nieobecnym kraju.
Myślę o nich w dzień moich siedemdziesiątych czwartych urodzin
Słuchając wczesnej mszy u Mary Magdalen w Berkeley.
[…]7.

 
Ten siniejący mózg mojej matki
w kraju jej dzieciństwa. Ten boski
monstrualny kwiat który więdnie
jak róża, jak wszystkie niepoliczone róże
od zakwitnięcia do zgonu świata.
Myślę o nim po telefonie Teresy, gdy mówi:
twoja matka dryfuje jak łupka kory.
[…]8
 
Pokrewieństwo formuły inicjalnej w wierszu Kassa w stosunku do utworu Miłosza nie może być przypadkowe, świadczy o sygnale koniecznego włączenia słowa autora Kronik w przestrzeń wiersza-rozmowy z matką.
W jaki sposób pomaga Kassowi poetyckie wspomnienie z wiersza Z nią?
(Nie mówmy o „intertekstualnych wiązaniach”, „palimpsestowych konstrukcjach”, czy „transtekstualnych referencjach”! Owszem, czytelnik tych wstrząsających wierszy obowiązany jest do lektury dyskretnej, jakże trudno utrzymać dystans… Właściwie cały czas zadaję sobie pytanie – czy wytrwam przy pisaniu tego szkicu? I dlaczego/ po co ja właściwie piszę te słowa? Poczucie wszak jałowości krytycznej pisaniny w tej sytuacji wydaje się jeszcze bardziej przemożne, ulegam mu niemal co rusz… Z drugiej strony, nie można właśnie, chronić się w instrumentarium słownika poststrukturalistycznego – a może w ogóle literaturoznawczego, „specjalistycznego”? – który gwałci delikatną tkankę egzystencji obecną w tych wierszach, obracając ją od razu w martwy przedmiot poznania. Dlatego chcę mówić inaczej o węźle, jaki spaja te dwa utwory…).
Po pierwsze – umożliwia wysłowienie. Rozsznurowuje ściśnięte gardło. Po tym, jak u progu rozmowy, w jej tytule, pada ledwie pierwsza litera, która nie wiedzieć, czym jest: inicjałem imienia, początkiem jakiejś formuły, zaklęcia?… Jest początkiem, który niczego nie otwiera. Jak pamięć matki, z której dobyć już niczego niepodobna.
Po drugie – wyzwala czułość. Przypomnienie matki może odbyć się na drodze wskrzeszenia, dobycia z pamięci obrazu fragmentu jej udręczonego ciała (a co przecież stanowi specyfikę poznania w dziele Miłosza, detal wszak często otwiera drogę do poetyckiej epifanii, którą tak mądrze opisał Ryszard Nycz w dziele Literatura jako trop rzeczywistości). Praca odpomnienia, jaka dzieje się w wierszu, zmierza u autora Dalszych okolic do tego jednego właściwie wezwania: „Bądź ze mną”. Bo krótki był czas. W A. demencja i uwiąd mózgu matki, mogłoby się wydawać (ale, ach, czy w ogóle coś może się tutaj wydawać…), uniemożliwia unaocznienie, przywołanie matki pod powiekę. Poeta nie rysuje w pamięci wiersza spuchniętej twarzy, obolałych, zapadniętych oczu, nieprzytomnego wzroku. Myśli o mózgu matki, naczyniu życia, monstrualnym kwiecie, „który więdnie/ jak róża”. Ten nieubłagany proces oznacza stopniowe wywłaszczanie matki zarówno ze (samo)świadomości, jak i skazuje ją na utratę kolejnych pokładów pamięci, na „zapominanie zapominania”: bezpowrotne wymazanie samych podstaw ludzkiego depozytorium, własnego istnienia.
Czym jest teraz Twoje życie? – pyta syn. „Labiryntem, pułapką”. Na pewno pułapką. I koszmarem. Imieniem istnienia matki jest błądzenie. „Widzę cię, mamo, jak błądzisz”. Niech ten wiersz, którym drżę i szepczę do ciebie stanie się czarodziejskim lustrem, które przywróci, choćby na mgnienie, tę wątłą nić pamięci, niech pozwoli na powrót świadomości, w którym możliwie będzie rozpoznanie, jakie udało się odzyskać matce w wierszu Feliksa Netza. Raz jeszcze powiedz: to ja. To Ty, mój syn. Żywy, a nie umarły. Tak mógłby wołać poeta do matki, która błądzi „po pokojach, ulicach, jak po łamliwej kładce”.
Po trzecie – jest pod-powiedzią tonu. I językiem, który (już raz i wielokrotnie, gdy wiersz Miłosza był/jest czytany), by użyć formuły Daniela Hellera-Roazena „przeżywa sam siebie”9, wystawiając istnienie postaci matki, która odeszła, ale nie uległa zapomnieniu, bowiem obecna jest w języku, poprzez język, którym władała, i który pozwala ją upamiętnić. Przyglądając się jednemu z najbardziej enigmatycznych i niepokojących opowiadań Poego, autor The Inner Touch wypowiada zdanie, które mogłoby stać się tą wątłą nicią dla bohatera wiersza Kassa, chroniącą przed rozpaczą i każącą zawierzyć się językowi. Oto czytamy o przypadku, gdy

język trwa po zniknięciu mówiącego i pozostaje niczym „sczerniała” plama na „białym papierze”, aby świadczyć o zanikaniu tego, co miał przedstawiać10.

Zanikaniu, które – dlatego, że zanika właśnie, na prawach uniwersalnego paradoksu – już zawsze przechowywać w sobie będzie pamięć o zanikającym.
Język wiersza przechowuje u-bywającą matkę, ma przechować. Zatrzymać ją, błądzącą, odchodzącą w nieznanym kierunku (bo co, jeśli „mózg, ten bóg nowych odkrywców/ nauki, co jeśli mówi: Jam jest. Jam jest świat”… Owo odchodzenie matki byłoby tedy ostateczne i nieodwracalne). To jest stawka, dla której, jak sądzę, poeta ryzykuje inicjację takiej intymnej, a przed czytelnikiem wypowiedzianej, rozmowy z nie-obecną matką. Ryzykuje? Tak, oczywiście, ryzykuje, odsłania się, wystawia wszak na łup nie-zrozumienia, „ogólnej literackości”, której oczekiwać może czytelnik-intruz. A przede wszystkim musi znaleźć chybotliwą kładkę języka, po której przejść trzeba na stronę wyrażalności tego, co w istocie nie posiada żadnego skodyfikowanego sposobu wysłowienia: cierpienia Najbliższych. Tego wszak nie da się wypowiedzieć w żadnym źródłowym języku, to zmierza i ciąży, i ciągnie syna, do dławiącego milczenia, niemoty – pierwszych imion rozpaczy.
Pisanie o cierpieniu i dokonującej się utracie matki nie jest jednak, być nie może, wie to Kass i we wstrząsający sposób zdaje nam/ przed nami z tego sprawę, jedynie „zagadywaniem” traumatycznego doświadczenia, „godzeniem się”, utulaniem. Temu służą przede wszystkim strategie języków terapii, literatura wszak nie jest tylko pracą żałoby. Jest, czytam w A., odważnym „twarzą w twarz” z nieszczęściem. Mową poety mężnego, który odsuwając niemotę, dobywa z siebie, z wyuczonych niemal na pamięć fraz (Miłosza) odwagę wy-rażania, szukania języka, który raziłby, ranił, otwierał do żywego.
Żadnej przyjemności lekturowej, żadnego podglądania. Niczego takiego wiersz otworzyć nie może. Żadnej konsolacji, żadnego wierszo-obrazu. Żadnej harmonii, formy, strategii, kompozycji. Żadnego dzieła, niech będzie już raczej litera-tura, słowny pojedynek o pamięć tej-jedynej. Pojedynek z językiem, niemożliwy do wygrania (wszak język, to dzikie mięso, wydany jest zawsze na łup tego, co ogólne i symboliczne), stąd odwaga poety, cierpiącego, dławiącego w sobie rozpacz („straszno mi pod czarną dziurą wszechświata”), przywołującego na pomoc znane sobie zdania, którymi zmóc można wreszcie ucisk krtani będącej tamą dla wysłowienia.
Oto wiersz, który – jak literatura wobec cierpienia – musi z siebie snuć nadzieję, musi szukać w sobie pokładu ufności w język, ten monument człowieka. Musi być czułą membraną, w której odciśnie się echo języka matki, zamknie garść obrazów na zawsze z nią związanych. Musi być językiem łagodnej i czułej pamięci. Musi być, to znaczy stać się. Istnieją, owszem, wzory wyrażania cierpienia (albo spychania go, rugowania poza margines ludzkiego doświadczenia), ale nie cierpienia tej-oto, mojej matki…

11.

Poeta rozpoczyna od A. Bo rozpocząć trzeba, mimo wszystko. Przełamać barierę języka pierwszym jego dźwiękiem. Później wzywać na pomoc mistrzów i nauczycieli, nie lękając się wpływu, a poszukując wspólnoty w wyrażaniu.

12.

Wiersz jako egzorcyzm na nieludzkiej chorobie, na cielsku Czasu.
Ten wiersz będzie odyseją do tego, co w języku przechowuje matkę, jej bycie – cóż więcej pozostało?… – trzeba umościć wewnątrz języka, w schronie istnienia.
Kilka wierszy dalej, w cyklu (pt. Śnienia), który A. inicjuje znajdziemy wiersz czwarty Z dziennika snów. A w nim elegię do słowa, którego używała matka:

Mantyl to słowo matki. Wystaje z mułu snu
i porusza tylną sylabą jak odwłokiem, omal bez tchu.

Zabierz ten mantyl – mówiła. Zabierz ze stołu
stół zajmuje, jest czarny, pasuje do grobu.

Śpij matko: leży na języku i się nie poniewiera
jeszcze ciężki, wilgotny i paruje jak ziemia11.

Mantyl” – artefakt idiomu. Pozostałość mowy osobniczej. Językowa osob-liwość, przez którą wyraża się osob-owość, osob-ność matki. We wspomnieniu synowskim, rozegranym na granicy jawy i śnienia („z mułu snu”), wyłania się ów „mantyl”, taki jak wypowiadała go matka. Teraz zostaje obraz jej mówienia i to dziwne słowo, które nabiera cech żywego organizmu, poruszającego „tylną sylabą jak odwłokiem”.
Mantyl, tajemniczy językowy byt, który istnieje „omal bez tchu”. Beztlenowiec, którego ożywia wspomnienie syna, wskazujący na istnienie matki, związany z nią nierozerwalnie. Dlatego jakże cenny, dobyty z dolnych pokładów pamięci, wyparty przez utopce na powierzchnię świadomości w tę chwilę, kiedy wynurzamy się ku jawom z grząskiego, płytkiego śnienia. W tym pograniczu, w szczelinie pomiędzy byciem i nie-byciem kryją się mantyle, dobrze, że potrafimy zanurzyć się od czasu do czasu w mętnych bajorach letargu…
Mantyl jest – czytamy w tym, co wydobyte z pokładów pamięci syna-poety – zazwyczaj czarny, nie może wylegiwać się na stole, bo pasuje „raczej do grobu”. Narusza swoim efemerycznym istnieniem strefę stołu, podstawę codziennej egzystencji Domu, płaszczyznę wspólnej łączności domowników, komunii, komunikacji. Jest zatem mortualnym insektem… Nie tak dawno mógł zapewne być czarnym płaszczem12, który syn-poeta pozostawiał niefrasobliwie, zapominając o prawie domowego obyczaju i kategorycznych zaleceniach matki, strażniczki strefy stołu… Teraz, zapewnia dalej syn, „leży na języku i się nie poniewiera”. Przeniósł się z rzeczy, którą nazywał w mowie matki na zawsze w przestrzeń języka tej poezji, w którym bytuje jakby niezależnie, ale w koniecznym związku z płaszczem, który z każdym rokiem, czuje syn-poeta, coraz cięższy, coraz bardziej wilgotny, ziemisty…
Udało się go wydobyć z zakamarków pamięci i pochwycić w wierszu, w którym wciąż może poruszać swoim (man)tylnym odwłokiem, wystarczy ledwie tchnienie poetyckiego odpomnienia, aby znów pojawił się na białej kartce wraz z wyobrażeniem jej mądrej twórczyni, dzięki której i mężczyzna – ten ignorant, grubianin, który nie zna się na zabiegach, jakie trzeba włożyć, aby każdego dnia odtwarzać porządek istnienia – mógł wreszcie oduczyć się swojego barbarzyńskiego nawyku.
I śpiewać, na dobranoc, swoją pochwałę „mantyla”. I przechowującego języka.

13.
 
Bo przecież –
„Wydaje mi się, że to wszystko było tylko snem”.
To zdanie zostaje przepisane w wierszu Kassa od Miłosza, który włożył je na powrót w usta umierającej matki. I nim właśnie zakończył swój tren, i próbę słownego wskrzeszenia matki, aby na powrót być Z nią… W przestrzeni wiersza, w czułym języku.
Matka w wierszu prańskiego poety cierpi na stopniową utratę pamięci, kolejne obszary jej mózgu pokrywa nicość, mroczna choroba prześwietla kadry obrazów, zdarzeń i ludzi w nim zapisane. Jak wiele już z-niknęło? Ile pozostało? Razem z uwiądem pamięci syn-poeta pragnie, siłą woli odwrócenia, ochronić to, co wymazuje potworna choroba:
 
Jaką cząstkę mnie, ile części naszego miasta
zdołał już prześwietlić mrok twojego mózgu?
Wszystko, co w nim znika, przenika moją obecność

Wydaje mi się, że to wszystko było tylko snem. – Słowa matki Miłosza wypowiedziane przed śmiercią mogłaby zapewne wyrzec także matka w wierszu Wojciecha Kassa. Sen jest wynikiem równania, jakie układamy żyjąc. Teraz, u progu, wszystko zgęszcza się w jedną kulę sennego widziadła, sprowadza – w nagłym spięciu świadomości odchodzącej – do mgnienia. Realności przeżytego żywota mniej tu niźli w zmarszczce wody wywołanej drżeniem wiatru. Staremu poecie w wierszu Miłosza towarzyszy podobne przeświadczenie, słowa matki są teraz jego słowami („Twoje słowa są teraz moje własne, we mnie”), cóż można dodać jeszcze do tego w-rażenia?
Kass prze-pisuje to zdanie, przy-pisując je swojej matce. Pozbawia je jednak znaku cudzysłowu, sugerując tym samym czytelnikowi, że w-pisuje swoje wrażenie obserwacji odchodzenia matki w doświadczenie autora Dalszych okolic, przyjmując te słowa za własne. Ściślej, za takie, które mogłaby wypowiedzieć, wypowie…, jego matka.
Podjęcie tej frazy z wiersza Miłosza nie jest tylko gestem przekroczenia niewyrażalności cierpienia i odchodzenia, zapośredniczeniem, które umożliwia wysłowienie dramatu ubywania, nie stanowi niezbędnego nawiązania między tymi tekstami, w tym sensie, że obydwie sytuacje poetyckich rozmów, Kassa i Miłosza, nie dają się ze sobą bezpośrednio zestawiać. W wierszu autora Na brzegu rzeki syn-poeta wspomina z czułością dawno zmarłą matkę, rozmyślając o nadziei zmartwychwstania, „o tym, że Bóg nie uczynił śmierci”, próbując raz jeszcze – w dniu swoich 74 urodzin, jak czytamy – uobecnić postać matki, przywołać ją, powołać słowem. „Bądź ze mną, mówię do niej, krótki był ten czas”. W utworze prańskiego poety matka odchodzi, ale jest. Jest. Choć jej istnienie, słyszymy, prześwietlone nicością wyzuwającą ją z własnej historii, tożsamości. Jest. Ale na granicy światów, gdzie jej udręczony mózg miesza twarze i zdarzenia, gubi realność, przenosząc ją w dziedzinę niezrozumiałej ułudy, fikcji, snu…
Pozostaje tedy czułość dla matki, czułość i nadzieja chroniące się w języku wiersza – tej rozmowie najczulszej (syn nie może do końca ofiarować matce – „powinienem prowadzić cię za rękę” – swojej, fizycznej obecności; wiersz-rozmowa toczy się z oddalenia). Wiersz A. nie jest znakiem bezradności wobec bezbrzeżnego cierpienia, mając oparcie w continuum Poezji, przywołując na pomoc opiekuńcze duchy łagodności, syn-poeta szepcze do matki ostatnie słowo, poprzez bezczas, w jakim nie-dzieje się – lecz trwa – literatura: „Piastuj13 taki sen”.
Ostatnia fraza, która staje niczym parawan nad pozostałą częścią matczynej pamięci i świadomości. Która dźwięczeć będzie już zawsze…

14.
 
Niech wiersz, tylko taki wiersz, niech mi się pisze, pozwala mówić tym, którzy „nie mają już niczego, tylko górę przeszłości”14.
 
15.
 
Mamo, kochanie moje, jesteś przy mnie. Będę z Tobą mówił, będę pracował, myśląc o Tobie. O Twoim nikłym dobrym uśmiechu na żółtej, strasznie wychudzonej twarzy – kiedy straciłaś przytomność. Moja Dobra, Kochana Staruszko, oddychać mi trudno. Ale piszę te słowa jak list do Ciebie. […] Miła, całuję Twoje rączki wyschłe i opuchnięte nogi, Twoje oczy15


-----------------------------------------
1 T. Różewicz, …po dwudziestu latach, [w:] idem, Matka odchodzi, Wrocław 1999, s. 110.
2 W. Kass, A., [w:] idem, Ba!, Biblioteka „Toposu”, Sopot 2014, s. 27.
3 W. Myśliwski, Nagi sad, Warszawa 1982, s. 110.
4 F. Netz, Moja matka umiera, [w:] idem, Trzy dni nieśmiertelności, Mikołów 2009, s. 12.
5 Zastanawiając się nad tym, jak winien „wyglądać” język rozprawy tanatologicznej, Stanisław Rosiek pisał: „Im piękniej, tym gorzej. Irytująca kaligrafia – wszystkie te piękne zdania o śmierci, błyskotliwe paradoksy, nienagannie skrojone aforyzmy. Jak najmniej stylu. Wobec spraw ostatecznych konieczna jest powściągliwość. Należy mówić mało i jak najprościej. Brzydko. Słowa o śmierci powinny wydzielać trupi odór” (S. Rosiek, Słowo wstępne, [w:] Wymiary śmierci, wybór i słowo wstępne S. Rosiek, Gdańsk 2002, s. 5).
6 F. Netz, Moja matka umiera…, s. 12.
7 Cz. Miłosz, Z nią, [w:] idem, Wiersze, Kraków 1993, t. 3, s. 304.
8 W. Kass, A., [w:] idem, Ba!…, s. 27.
9 Por. Daniel Heller-Roazen, Echolalie. O zapominaniu języka, przeł. B. Brzezicka, Gdańsk 2013, s. 156.
10 Ibidem.
11 W. Kass, Z dziennika snów (4), [w:] idem, Ba!…, s. 31.
12 Tak przynajmniej podpowiada mi nieoceniony Aleksander Brückner, u którego odnajduję 'mantel' i 'mantylę', częste (a pochodzące równolegle z niemieckiego i hiszpańskiego) w XVII wieku, które zanim jeszcze w 'płaszcz' się zmieniły wprzódy oznaczały 'dziadowską torbę'. Można by rzec – pozwalając sobie na imaginacyjną wyprawę w głąb języka – iż w tym zniekształceniu, które odcisnęło się w matczynej mowie (jej deprecjonującym „mantylu”), kryje się cała mądrość, z jaką kobieta dopomina się o dochowanie porządku związanego z rytuałami życia, które wydarzają się przy stole.
13 Raz jeszcze z powrotem do Brücknera: z „piastowaniem” wiąże się i czułość „pieszczenia” i „karmienie”. Syn zaklina: matko, całą mocą tej cząstki Twojej jaźni, która jeszcze oddziela światło od ciemności, trwaj przy tym, co snem tylko się zdaje…
14 W. Kass, Aj, moi staruszkowie!, [w:] idem, Ba!…, s. 53.
15 T. Różewicz, Dziennik gliwicki, [w:] idem, Matka odchodzi…, s. 107.


[źródło: "Topos" 2014, nr 6]