W najnowszym numerze miesięcznika "Twórczość" ukazała się recenzja Afazji polskiej 2 Przemysława Dakowicza. Autorką eseju interpretacyjnego jest Agnieszka Czachowska.
Tekst wydrukowany na łamach "Twórczości" znacząco różni się od tekstu oryginalnego. Skróty zostały wprowadzone bez wiedzy Agnieszki Czachowskiej.
Za zgodą Autorki publikujemy pierwotną wersję recenzji. Na kolorowo zaznaczone zostały fragmenty usunięte przez redakcję miesięcznika "Twórczość".
Agnieszka
Czachowska
„TO
NIC NIE ZNACZY”?
Jest.
Druga część Afazji polskiej. Kolejna część nieskończenie
długiego łańcucha Wielkiej Afazji Polskiej. Coraz wyraźniej to
widać. Tę nieskończoność, ten bezmiar.
O pierwszej Afazji Dakowicza pisałam w 12 numerze „Twórczości” z 2015 roku. Przeglądam ten tekst i mam ochotę powtórzyć wszystko, co dotyczy struktury, zamysłu, genezy i uzasadnienia powodów pojawienia się tej książki na rynku literackim, a przede wszystkim – w świadomości polskiej XXI wieku. Ale oczywiście wszystkiego powtarzać nie będę. Posłużę się jedynie krótkim przypomnieniem i pewną ideą prezentacji czy też pomysłem na omówienie.
Przemysław Dakowicz – poeta i historyk literatury (że wymienię tylko dwa spośród jego licznych działań i zainteresowań, za to dwa najważniejsze), a więc Ktoś z Pogranicza Historii i Poezji (krainy nie do końca „wirtualnej”!) – zaczął pisać Afazję polską z potrzeby zapełnienia pustego miejsca, które na mapie naszych dziejów powinien był zająć dwudziestowieczny epos opiewający to, co nas spotkało w roku 1939 i latach następnych – aż do dzisiaj, niestety aż do dzisiaj. Powinien był, ale nie zajął, bo nie powstał. Zapadło milczenie – z początku narzucone przez zabójców Polski i ich funkcjonariuszy, potem wywołane dyktatem zwolenników „nowoczesności” i „postępu”(cokolwiek to znaczy, bo w istocie nie znaczy nic, co znakomicie zilustrował Mrożek w słynnym dialogu z „Tanga”*) i przeciwników męczących anachronizmów, „wywoływania duchów”, „mielenia” tradycji i w ogóle zajmowania się przeszłością , podczas gdy „trzeba z żywymi naprzód iść”… ( a to Adam Asnyk, ten sam, który napisał także: „(…) nie depczcie przeszłości ołtarzy”…). Milczenie przeszło następnie w stan afazji, czyli niemoty, niezdolności mówienia, wywołanej przedłużającym się kneblowaniem i upływem czasu, w którym rodziły się pokolenia pozbawione umiejętności opowiadania, nienauczone ani jego formy, ani treści, skutecznie odcięte od wzgardzonej i „niepotrzebnej” przeszłości. W rezultacie Polska – jako idea i społeczeństwo – przypomina niemy kadłub bez głowy, zachowujący pozory konwulsyjnych odruchów, ale w istocie martwy. Życie Polski tkwi pod ziemią, gdzie spoczywają (a może właśnie nie zaznają spoczynku?) Polegli Niezłomni Wyklęci. Zapomniani. Ale też Przypominani tym Dakowiczowym „wychodzeniem z milczenia”, upartym drążeniem dziejów, które miały na zawsze zniknąć z kart naszej historii i zakamarków naszej świadomości.
Autor
od początku przewidywał konieczność napisania dalszego ciągu tej
opowieści, choć nie wiem, czy na pewno zdawał sobie sprawę z
tego, jak ogromny będzie ten dalszy ciąg, jak wciąż się będzie
wydłużał i rozrastał. Zamykam drugą część Afazji z
przekonaniem, że ta historia nie ma końca. Nie ma z kilku różnych
powodów. Ponieważ słuchanie tych, którzy jeszcze umieją mówić,
choć latami im mówić nie pozwalano, świadków i rodzin (Afazja
polska 2 jest dedykowana Dzieciom Zapomnianych Bohaterów)odkrywa
przed Dakowiczem i jego czytelnikami zupełnie nową, tzn. nieznaną
wcześniej historię Polski, a jej wątków z każdą rozmową i z
każdym napisanym rozdziałem jest coraz więcej. Ponieważ w świetle
tych odkryć okazuje się, że także historia znana jest wiadoma
tylko pozornie, bo właściwie nadaje się do napisania na nowo.
Ponieważ jest tak, jak w „Herostratesie” Lechonia, który rzuca
hasło: „A wiosną niechaj wiosnę, nie Polskę, zobaczę.”, by
zakończyć niezbyt retorycznym pytaniem: „I chciałbym raz
zobaczyć, gdy przeszłość wyżeniem, / Czy wszystko w pył
rozkruszę, czy… Polskę obudzę.” Wreszcie – ponieważ na
drodze przełamywania afazji pojawia się coraz więcej przeszkód,
jakby rósł opór ciemnych sił, którym zależy na tym, by głowa
nigdy nie zrosła się z tułowiem, a zmarli nigdy nie wyszli z
podziemia i nie przemówili. I – o ile omówienie pierwszej części
dzieła Dakowicza można było zakończyć umiarkowanym optymizmem –
o tyle w przypadku drugiej będzie to znacznie trudniejsze.
Przywołajmy
zestaw odsłon. Dramat Grodna zmiażdżonego sowieckimi czołgami i
jego mieszkańców – najwyraźniej duchowych potomków rodziny
Rollisonów z III części „Dziadów”. Dramat generała Józefa
Olszyny–Wilczyńskiego – opuszczonego przez swoich i
zamordowanego przez czerwonych najeźdźców; jego śmierć to, jak
mi się wydaje, najważniejszy symbol w całej książce Dakowicza.
Dramat ojca i syna z ponurej niemieckiej ballady „Król elfów”,
czyli Polaków z Pomorza, którzy chcieli, by tam była Polska –
zakończony w Piaśnicy przez „morderców z Selbstschutzu", a
właściwie nie zakończony nigdy. Tragifarsa, a przecież także
dramat bolszewickich „wolnych wyborów” na zagarniętych
kresowych ziemiach w październiku 1939 roku, wyborów, w których
udział wziąć musieli wszyscy, także zmarli, co ilustruje opis
upiornej inscenizacją „głosowania” przez nieboszczyka z
Sokółki. Dramat zagłady Kresów w ogóle, którego ściskającym
gardło symbolem mogłoby być wywiezienie i śmierć polskiej
młodzieży ze Lwowa, gimnazjalistów odmawiających skandowania i
klaskania na cześć zaborców: „Gdzieś (…) znikły, rozpłynęły
się (…) tysiące, setki tysięcy (…) nieznanych z nazwiska,
anonimowych, zapomnianych. Jakby nie istnieli. Jakby nigdy nie nosiła
ich rodzinna ziemia” (s. 130).
Dramat „Pelplińskiej jesieni”, czyli wymordowanie przez
Niemców pomorskiego duchowieństwa ze
wstrząsającym fragmentem sprawozdania pt. „Martyrologium Kapłanów
Pelplina (ekshumacje). Szpęgawsk” : „W końcu 1944 roku zaczęli
Niemcy systematycznie zacierać ślad tych zbrodni. W tym celu (…)
rozkopywali groby, zalewali płynem zmieszanym z dziegciem i
wypalali. Pozostałą masę krajali w bloki, składali do skrzyń i
(…) w piecach (…) te szczątki palili.” oraz równie
wstrząsającym komentarzem: „Tyle tylko zostaje. Widzicie? Trzymam
to na wyciągniętej dłoni. Mały fragment ‘masy krajanej w
bloki’. Odprysk naszej zbiorowej, zaniemiałej pamięci” (s.
252). Konkret i symbol.
Konkret,
bo: „Gdy zapisuję te słowa, dociera do mnie po raz kolejny, jak
wielka jest bezradność literatury wobec śmierci, szczególnie
wobec śmierci zbiorowej, pomnożonej przez tysiąc, dwa, pięć
tysięcy. Między wielką literą rozpoczynającą zdanie a wieńczącą
je kropką otwiera się szczelina, przez którą wycieka wszelka
treść” (s.251). „Czy nie jest tak, że historia,
szczególnie gdy oglądamy ją z dużego dystansu czasowego, jawi się
jako materia niewiele mająca wspólnego z realnością? Czy
najbardziej krwawe wydarzenia i najokrutniejsze zbrodnie nie
przybierają w naszej wyobraźni kształtów widmowych, nie
zamieniają się w trudną do objęcia i zrozumienia mieszaninę mitu
i baśni? Żywi ludzie tracą swoją konkretność , głosy brzmią
niewyraźnie i głucho” (s. 55).
„Co pozostaje? Trzymać się konkretów – epizodów
utrwalonych przez ludzką pamięć lub zatrzymanych w bezdusznym
obiektywie fotograficznego aparatu” (s. 56).
Symbol,
bo: „Gdy zapisuję te słowa, dociera do mnie po raz kolejny, jak
wielka jest bezradność literatury wobec śmierci, szczególnie
wobec śmierci zbiorowej…”. Ale literatura ma swoje sposoby na
ogarnięcie świata sparaliżowanego afazją oraz niemieszczącego
się w dokumentalnym zapisie, a także ludzkiej niewiedzy czy
niepewności. Symbol jest jednym z tych sposobów. W błyskotliwym,
choćby „migocącym” – jak chcieli znawcy przedmiotu –
skrócie znaku skupiającego w jednym treść i formę, poznanie i
emocje, uporządkowany proces i jednorazowe olśnienie, można
dostrzec czy raczej przeczuć sens, istotę, sedno rzeczy. Choćby
późniejsze nazwanie tego sedna przekraczało zdolności ofiar
afazji. Symbolami dawniej posługiwali się niemal wyłącznie poeci,
także poeci pędzla czy pięciolinii. Dziś okazuje się on
przydatny ludziom z krainy, którą nazwałam sobie Pograniczem
Historii i Poezji. Krainy, rzecz jasna, nie do końca wirtualnej.
Daleko mi do Dakowiczowego mistrzostwa operowania symbolem, ale w
ramach próby omówienia jego książki muszę się nim zająć,
przynajmniej w wersji odtwórczej.
Bo
jak inaczej opowiedzieć ten ocean wątków, motywów, odwołań,
losów, wspomnień, wędrówek, przeżyć, dokumentów, „niepojętą
mnogość fenomenów (…) domagających się ujawnienia, a
pominiętych milczeniem” (s. 99)? Jak
ją uporządkować, wyznaczyć jej jakąś oś nadrzędną? Jak
streścić coś, co wymaga napisania historii od nowa? Konkret i
symbol. Także we współczesnej, dalekiej od poezji formie, którą
znakomicie charakteryzuje ten krótki fragment rozdziału o zbrodni w
Piaśnicy: „Prawda (…) składa się ze szczątków obrazów, ze
strzępów słów, ze scen przerwanych, zanim zaczęły się na dobre
rozpocząć. Jakby wszystko, co wydarzyło się tam jesienią 1939
roku, zapowiadało naszą współczesność – z jej brakiem
hierarchii, fragmentarycznością, aksjologicznym i estetycznym
chaosem” (s. 56). Wszystkie te
„szczątki” i „strzępy” (jakże arcypolskie, nie do
wymówienia dla obcokrajowca słowa!) to zarazem konkrety i symbole.
Konkret szczątkowy czy też strzęp konkretu m u s i stać się
symbolem. Nie ma innego wyjścia. Trzeba wybrać szczątek
najbardziej symboliczny.
Dla
mnie jest nim opowieść o śmierci generała Józefa
Olszyny-Wilczyńskiego, dowódcy Okręgu Korpusu „Grodno”,
zamordowanego przez sowietów 22 września 1939 roku,
po bezsensownym rajdzie bez armii na rozkaz typowy dla ówczesnego
wczesnowojennego chaosu, czyli będący właściwie jedynie „sztuką
dla sztuki”. W poszukiwaniu
możliwości spełnienia oficerskich zadań i
powinności generał przemierzył „tam i z powrotem” szlak
pomiędzy Grodnem a Pińskiem, Wołkowyskiem a Słonimem, Sejnami a
Sopoćkiniami, gdzie w końcu spotkał śmierć. Nie zdążył na
ewakuację do Kut ani na mobilizację do Wilna, nie wrócił do
rodzinnego miasta, gdzie może przydałby się najbardziej do obrony,
która pozostała jedynie grodzieńskim Orlętom i ich Matkom Polkom.
Nie jest do końca jasne, dlaczego spędził na ostatniej kwaterze
jedną noc więcej niż wszyscy inni wojskowi , by o świcie stanąć
twarzą w twarz z przeznaczeniem, mając u boku tylko adiutanta i
żonę Alfredę. Nawet jej nie powiedział nic poza krótkim: „Tak
się złożyło”, z którym Dakowicz podjął dramatyczną
dyskusję, o czym za chwilę. Zatrzymany we mgle po pięciu zaledwie
minutach jazdy, pozbawiony broni i wszystkich rzeczy, zdołał się
jeszcze pożegnać z odprowadzoną do pobliskiej stodoły żoną, po
czym został – wraz z adiutantem – zastrzelony w polu. Małżonce
zwrócono zakrwawioną walizkę, związaną generalskim akselbantem.
W pobliżu na krótko rozgorzała jakaś walka,
z powodu której opuszczenie stodoły było niemożliwe przez dłuższy
czas. Po wyjściu Wilczyńska
znalazła zwłoki obu oficerów; jej mąż miał przestrzeloną
głowę, z której wypływał mózg.
Dużo
konkretów, a każdy przemienił się w symbol. Na
przykład: „W rękach bolszewickich sznur generalski
Olszyny-Wilczyńskiego zmienił się w zwykły powróz, w postronek
do wiązania betów. W owej semantycznej przemianie ujawniał się
wojenny zamysł Stalina, odsłaniał się sowiecki projekt ‘nowej’
Polski, w której to, co ’pańskie’, ‘burżuazyjne’ i
‘reakcyjne’, zostaje unieważnione i zastąpione tym, co
‘rewolucyjne’, ‘ludowe’ i ‘postępowe’” (s. 32). Krótka
odpowiedź białoruskich chłopów z Gnojna: „To nic nie znaczy”-
na pytanie generałowej, czy są Polakami, otwiera złożone
dywagacje o zdolności
wykształcenia przez II Rzeczpospolitą prawdziwej więzi z
polskością wśród mniejszości narodowych, ale także o poczuciu
tego związku w dzisiejszym społeczeństwie, do czego będę się
jeszcze odwoływać. Wreszcie – konkret
najważniejszy i zarazem potworny: głowa generała zamieniona
w „jedną krwawą masę”, z której wycieka
„mózg, tak pełen wiedzy i mądrości, (…) teraz (…) ciecz
obojętna na ból i cierpienie ludzkie” (s. 49-50). I wyprowadzony
z tego wspomnienia Alfredy Wilczyńskiej przez autora Afazji
polskiej 2 symbol: „Ktoś planuje,
ktoś realizuje. Efekt przewidziano na samym wstępie, zanim podjęto
działanie. Jest nim martwe ciało polskiego generała, leżące na
mokradłach, w błocie, ciało twarzą zwrócone ku ziemi” (s. 49).
„Mówi nam ta scena z podsopoćkińskich mokradeł, że
zamysł agresora jest równie prosty, co przerażający:
Rzeczpospolitą Polaków należy rozbić, miażdżąc głowy jej
najlepszych synów. Trzeba sprawić, by ze
zbiorowej polskiej głowy wyciekł mózg (…). Czerep
strzaskany, głowa z dziurą, przez którą wydostaje się tkanka
mózgowa, niczego nie będzie pamiętać, nic już nie powie, niczego
nie obmyśli ani nie przedsięweźmie” (s.
51-52).
Dlaczego
te zdania, ten rozdział, te konkrety, te symbole są tak ważne? Bo
chyba najdobitniej ilustrują to, co łączy opowiedziane tu przez
Dakowicza historie: nie ma przypadków. Odpowiedź
Olszyny-Wilczyńskiego: „Tak się złożyło.” na rozpaczliwe
pytanie żony o powód wstrzymania wyjazdu z sopoćkińskiej kwatery
i rezygnacji z bezpieczniejszego niż samotne podróżowania w
kolumnie samochodów, była jedynie wykrętem. Musiał spotkać swoje
przeznaczenie, nie dlatego, że on czy autor Afazji to
fataliści, lecz dlatego, że wszystko było zaplanowane i
konsekwentnie przeprowadzone przez tych, dla których istnienie
Polski, tego „bękarta traktatu wersalskiego” przecież!,
oznaczało obrazę, fakt nie do zniesienia, pomyłkę rzeczywistości.
Trzeba było tę rzeczywistość jak najszybciej skorygować, pomyłkę
unieważnić. Generał o tym wiedział. Kilkanaście godzin przed
śmiercią wypowiedział słowa, które przeraziły jego żonę:
„sytuacja jest tak smutna, że nie pozostaje nic… jak tylko
zginąć” (s.
40). Tak się złożyło? Nie.
Tak zostało postanowione. Świadczą o tym wszystkie sprawozdania z
sowieckiej akcji propagandowej rozpętanej natychmiast po wkroczeniu
Armii Czerwonej na teren Rzeczypospolitej, akcji, na którą nie
szczędzono sił i środków, nie cofając się przed żadnym
absurdem i żadną groteską w rodzaju wrzucania karty wyborczej do
urny przez nieboszczyka. Zwycięzcy mogą sobie pozwolić nawet na
idiotyzm. Któż będzie rozliczał zwycięzców?
Kto zaświadczy o idiotyzmach, jeśli tych, którzy próbowali im
przeciwstawić szlachetne prawdy o wielkości Polski, jak lwowscy
gimnazjaliści siłą spędzeni na czerwony wiec, systematycznie
i konsekwentnie zapamiętano,
zarejestrowano, aresztowano, wywieziono i zamordowano? „Jakby nie
istnieli. Jakby nigdy nie nosiła ich rodzinna ziemia.” Ale jeśli
obraz jest niepełny, dorzućmy garść cytatów ze strefy
niemieckiej. „Jest 11 listopada, święto odzyskania
niepodległości. Dzień największej egzekucji został wybrany z
premedytacją – niech się dowiedzą, że z Polski, tego bękarta
traktatu wersalskiego, nie zostanie kamień na kamieniu, że kto
podniesie rękę przeciwko władzy niemieckiej, będzie uciszony”
(s. 77). I jeszcze Josef Goebbels, minister propagandy Rzeszy,
osobiście: „Polakom należy umożliwić kształcenie się jedynie
w takim zakresie, aby uświadomili sobie, iż jako naród nie mają
żadnych perspektyw” (s. 113).
Nie
ma przypadków. Tak zostało postanowione. Tego postanowienia nie
wolno zmienić do dzisiaj. Dla współczesnych antropologów kultury,
także z polskich uczelni, słowo „naród” jest zakazane.
Zakazane jest wszystko, co zawiera choćby ślad myśli o historii,
przeszłości, czyli wspólnocie doświadczenia, wspólnocie… A
przecież w pierwszej części Afazji polskiej Dakowicz pisał,
że naszej powojennej literaturze brakuje eposu jako zapisu
doświadczenia wspólnoty właśnie. Wspólnota i epos to znaki
komplementarne. Nie ma wspólnoty – nie ma eposu. Nie ma eposu –
nie ma wspólnoty.
Nie
ma eposu – nie ma opowieści ani historii. W ogóle nie ma słów,
bo nie ma komu mówić. Jest milczenie i niemota. Kiedy
piszę te zdania, zablokowana jest mównica w polskim sejmie.
Miejsce, w którym i z którego Polska powinna przemawiać głosem
przedstawicieli wspólnoty. Także po to, by się upominać o tych,
których głosu pozbawiono raz na zawsze, których usta wciśnięto w
błoto albo zagipsowano. Którym rozbito, obcięto głowę. A którzy
głosu nadal nie mają. Nieprzypadkowo ostatnim rozdziałem Afazji
polskiej 2 jest pogrzeb na Łączce…
Ale
jest jeszcze jeden dramat. On wiele tłumaczy. Te słowa, które
wypowiedzieli białoruscy chłopi blokujący generałowi
Olszynie-Wilczyńskiemu przejazd samochodem przez Gnojno. W zapisie
wspomnień żony dowódcy brzmi to tak: „(…) zabrałam głos,
pytając, co oni właściwie robią, czemu zatrzymują wojsko
polskie, wszak chyba są Polakami ?! Odpowiedzieli mi, że to nic nie
znaczy (…)” (s. 36).
„Pasażerom wojskowego buicka musiała się ta odpowiedź
wydać skrajnie bulwersującą – pisze dalej Dakowicz – zapewne
wzbudziła ich gwałtowny sprzeciw, niedowierzanie, może nawet
przerażenie. Bo jak to – Polska nic nie znaczy? Co się kryje za
tym stwierdzeniem? Myślę, że - ni mniej, ni więcej –
następujące przekonanie: Polski już nie ma, właśnie zakończyła
swój żywot” (s. 39). Taki przecież był
plan. Polski miało
nie być. Kresy są sowieckie. Pomorze jest niemieckie. Koniec.
Kropka. Nie ma przypadków. Ciekawe, czy owi wieśniacy blokujący
generalski samochód, byli tego świadomi? Nie sądzę. Choć – jak
stwierdza autor Afazji
– „Mówiąc, że Polska nic
nie znaczy (…) symbolicznie (i faktycznie) oddawali się w ręce
Sowietów. Była to decyzja nieodwołalna i ostateczna.”
Wstrząsające
jest to „faktycznie”. I to „nieodwołalna i ostateczna”.
Brzmi jak zatrzaśnięcie wieka trumny. Na pewno nie wiedzieli.
Wieśniacy takich rzeczy nie wiedzą. Bardzo prawdopodobne, że mieli
po prostu rozrywkową satysfakcję z bezkarności atakowania „pana
generała”, tego, który dotąd miał nad nimi absolutną władzę,
z wypowiadania posłuszeństwa komuś wyżej postawionemu. Zwłaszcza
że on wtedy… uciekał, „czmychał”, a w każdym razie – tak
im się zdawało… Ale Olszyna-Wilczyński
wiedział. Dlatego kilka dni później stwierdził, że teraz „nie
pozostaje nic, jak tylko zginąć”.
„Powracam do owych czterech bezwzględnych słów – ‘to
nic nie znaczy’ – kontynuuje Dakowicz – próbując odnieść je
do naszej teraźniejszości. Bo przecież i dziś wielu jest pośród
nas takich, którzy z polskością się nie identyfikują, którzy
chcieliby ją odrzucić niby zbędny balast” (s.
39). Tak. Ten dramat wiele
tłumaczy. Dokładnie pokazuje moment, kiedy to się zaczęło. I od
czego się zaczęło.
Świadkowie
z Piaśnicy i Pelplina opowiedzieli Dakowiczowi, jak w końcu wojny,
w obliczu nieuchronnej klęski Niemcy próbowali zatrzeć ślady
swoich zbrodni. Kilka zdań już cytowałam.
Tych o „masie krajanej w bloki”.
Rozkopywali doły śmierci i palili szczątki. Całymi
tygodniami. Wszyscy okoliczni mieszkańcy to widzieli, słyszeli i …
czuli, bo swąd palonych zwłok niósł się kilometrami, a potem
kazano im zamilknąć i zachować tajemnicę na wieki wieków.
Milczeli także po wojnie. Przeprowadzili ekshumacje, sporządzili
dokumenty i… nadal milczeli. Dziś Niemcy bezczelnie
kłamią o sprawcach wojennych zbrodni, fałszują historię, a
afazja polska trwa. Na naszych oczach odbywa się jakiś upiorny
rytuał mordowania prawdy, tym razem w biały dzień i bez żadnej
obawy kary czy odpowiedzialności, jakby uznano, że pozornie żywy
kadłub i tak się nie odezwie, nie zaprzeczy, nie upomni o swoje.
Jakże ma to zrobić, skoro odcięto mu głowę i wyrwano serce? To
diagnoza znacznie bardziej dramatyczna niż na poły żartobliwe i
kolokwialne stwierdzenie „wyprania mózgu”. Wyprać można coś,
co istnieje. A przecież mózg Polski wyciekł na kresowych bagnach
we wrześniu 1939 roku i wsiąkł w błoto, które od tego momentu
już na zawsze przestało być polskie. Nawet ono. Powtórzmy:
„Czerep strzaskany, głowa z dziurą, przez którą wydostaje się
tkanka mózgowa, niczego nie będzie pamiętać, nic już nie powie,
niczego nie obmyśli ani nie przedsięweźmie.” Ale potem jest
jeszcze jedno zdanie: „Chyba że wcisną w ten pusty czerep, w tę
głowę wydrążoną , jakiś inny – całkiem nowy mózg” (s.
51-52). Taki mózg a’rebours,
taki „mózg inaczej”. Czy to się udało? Niektórzy z nas
wyszydzili i sprofanowali biało-czerwoną flagę, wyszydzili i
sprofanowali krzyż, przegłosowali ustawy podważające polskie
tradycje rodzinne, demolowanie odwiecznych obyczajów nazwali
„wielokulturowością”, a teraz maszerują ze sztandarami,
śpiewają hymn narodowy, kolędy i dzielą się opłatkiem… To już
nawet nie kadłub bez głowy lub z głową wypełnioną „nowym”
mózgiem. To karykatura. Jak ręka nieboszczyka „wrzucająca”
kartkę „wyborczą” do urny.
Cóż
więc robić, skoro wychodzenie z milczenia grozi jedynie krzykiem
błazna? Dakowicz ma na to niezmienną odpowiedź: „Bronić
cmentarza”. Tak. Bronić cmentarza (s. 11).
Kolejny konkret – zawołanie grodzieńskich żołnierzy z
września 1939 roku – który stał się symbolem. „Tam, w głębi,
śpią głosy – krzyki i nawoływania, chrzęst czołgowych
gąsienic, płacz i zawodzenie, huk bomb uderzających o bruk, śpiew
tłumu, miarowe buczenie heinkli i dornierów, świst syberyjskiego
wiatru, skrzypienie śniegu ugniatanego setkami bosych stóp, miarowe
salwy egzekucyjnych plutonów. A także:
gwizdawki pociągów, łomot rygli w drzwiach przepełnionych cel,
oddalające się kroki na więziennym korytarzu, szepty ostatnich
pożegnań, ciche modlitwy, błagania o litość, głuche odgłosy
ciosów, wojskowe marsze, frontowe śpiewki (…). I jeszcze: cisza
katyńskiego dołu, ostrzenie ukraińskich kos, bezgłośny krzyk z
ust zalepionych gipsem. (…) Wszystkie słowa zapomnianego języka”
(s.13). I jeszcze to piękne
zdanie z pierwszego tomu Afazji: „O Polsko ukochana, to dla
Ciebie krew moja płynie!” Bronić cmentarza, bo pod ziemią jest
prawdziwe życie. Bo trzeba szukać siły tam, gdzie głupcy widzą
tylko słabość, anachronizm, bezsens i stratę czasu oraz chore
zamiłowanie do kultu klęsk.
Przemysław
Dakowicz nie planował nic więcej ponad skromny tom szkiców. Już
są dwa. Myślę, że będą dalsze. „Masz mało czasu. Trzeba dać
świadectwo.” (Zbigniew Herbert, Przesłanie Pana Cogito)
Agnieszka
Czachowska
_________________
*
A teraz znajdziemy ideę (...)
- Postęp, proszę pana.
- Ale jaki postęp?
- Postępowy. Do przodu. (...)
- A tył?
- Tył też do przodu.
- Ale wtedy przód będzie z tyłu?
- Zależy, jak patrzeć. Jak od tyłu do przodu, to wtedy przód będzie z przodu, choć do tyłu.
- To jakieś mętne.
- Ale postępowe, proszę pana.
- Postęp, proszę pana.
- Ale jaki postęp?
- Postępowy. Do przodu. (...)
- A tył?
- Tył też do przodu.
- Ale wtedy przód będzie z tyłu?
- Zależy, jak patrzeć. Jak od tyłu do przodu, to wtedy przód będzie z przodu, choć do tyłu.
- To jakieś mętne.
- Ale postępowe, proszę pana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.