piątek, 28 marca 2014

Sylwia Rybacka o "Wszystkich świętych" Jakubowskiego


Sylwia Rybacka
Pensjonarskie nawyki i proste przesłanie

Patrzymy na świat oczami podglądacza. Jesteśmy intruzami, którzy obserwują swoich sąsiadów, rodzinę. Bawimy się w Big Brothera. Na podstawie antyprzykładów wyciągamy wnioski ostateczne. Jesteśmy w bezpiecznej pozycji, bo wszystko dzieje się w teatrze. Nie widzimy w swojej postawie nic złego. Nie gorszymy się.
Zaniedbane pomieszczenia, w których oglądamy galerię ośmiu postaci, są kliszą rzeczywistych mieszkań. Zaglądamy do gabinetu lekarskiego, pokoju i kuchni. Pomieszczenia stanową oddzielne mikroświaty, które dzięki postaciom przenikają się wzajemnie. Podzielona na trzy części scena wyraźnie nawiązuje do średniowiecznego mansjonu (świetne rozwiązanie sceniczne Agaty Skwarczyńskiej). Mimo że akcja rozgrywa się symultanicznie, wszyscy aktorzy są nieustannie scenicznymi postaciami. Życie się toczy, a my zaglądamy w kolejne okna. Zmieniamy punkty widzenia tak, jakbyśmy przełączali guziki na pilocie od telewizora. Co widzimy? To, co zwykle pokazuje się w telewizji – nieszczęście. Patrzymy na losy ludzi, którzy są męczennikami za życia, którzy nie potrafią znaleźć spokoju i uwolnić się od tego, co ich niszczy. Podejmowane próby wyswobodzenia się z tej matni kończą się pogłębieniem stanów depresyjnych. Ironiczni „Wszyscy Święci” to my i jedni z nas.

 
Sprawny aktorsko zespół Teatru Polskiego stworzył spójną galerię różnorodnych postaci. Pokazał dwie nieszczęśliwe rodziny, w których relacje między rodzicami rzutują na sposób patrzenia na życie ich dzieci. Spektakl zwrócił również uwagę na ludzi żyjących w samotności, ze wszystkimi towarzyszącymi im dziwactwami. Powstał obraz znany nam z powszedniości, jednak niekoniecznie lubiany. Faruga wyolbrzymił najbardziej irytujące przywary ludzie. Pokazał, że to, czy jesteśmy szczęśliwi bądź nie, zależy nie tylko od warunków zewnętrznych, ale i naszego samozaparcia w dążeniu do osiągnięcia sukcesu. Reżyser wytknął nam obłudę, pokazując wypalonego zawodowo psychiatrę (Roland Nowak), który w imię zasad nie ma zamiaru dać rozwodu swojej żonie - pielęgniarce (Małgorzata Trofimiuk). Niegdysiejszy romans rodem z taniej telenoweli, zmienia się więc w piekło. Lekarz w swojej bierności potrafi jedynie podnosić spadający znad drzwi krzyżyk. Małżeństwo łączy pozbawiona zainteresowania rodziców córka (świetna Magdalena Łaska). Zagubiona dziewczyna zakłada internetowego vloga. Chwali się tam nietypowym hobby – zbiera hostie, które suszy, a następnie wkłada do klaserów. Patrząc na scenę, w której bohaterka wiesza na sznurku opłatki, nasuwa się pytanie: jak bardzo musimy być samotni, aby żądać zainteresowania nieznanych nam ludzi? Jak bardzo potrzebujemy akceptacji i społecznego aplauzu?
To, w jaki sposób stajemy wobec ciężkiej choroby, pokazuje tak naprawdę jakimi jesteśmy ludźmi. W ciasnym pokoju na łóżku leży matka (Alicja Mozga), którą troskliwie opiekuje się syn Areczek (Jakub Ulewicz). Nie byłoby w tym nic dziwnego, a obrazek mógłby uchodzić za wzorowy, gdyby nie relacje rodzinne. Okazuje się, że niespełna czterdziestoletni chłopak ma problemy psychiczne. Konsultacje lekarskie nie przynoszą rezultatu, a on nie widzi sensu życia. Napiętnowanie przez ojca (Jerzy Pożarowski) i matkę wyraźnie wpłynęło na kondycję tego w głębi serca dobrego mężczyzny. Nawet rodzicielka, kiedy wstaje z łóżka (hipochondria?), a zaraz potem szykuje się na własny pogrzeb, nieustannie zwraca uwagę swojemu dorosłemu dziecku. Ilu z nas nie spotkało się z podobną sytuacją, w której niezdrowe relacje i toksyczni rodzice wpłynęli na problemy z odnalezieniem się w dorosłym życiu przez dzieci?
O niejednym z naszych sąsiadów czasem myślimy - „dziwak”. Są to najczęściej osoby, które tak jak irytujący samotnik - rekonstruktor (Marian Jaskulski), nieustannie powtarzają informacje uznawane w powszednim życiu za mało istotne. Niepełnosprawny mężczyzna, taszcząc ze sobą na scenę olbrzymie rekwizyty - wielki krzyż albo figurę Marii Magdaleny, opowiada fakty historyczne przytaczane jedynie przez uważnych teoretyków. Nasuwa się pytanie: po co? Może dlatego, że w jakiś sposób próbuje zagłuszyć pustkę i samotność? A może dlatego, że pragnie, aby ktokolwiek zainteresował się jego osobą, bo przecież z racji wieku ma trudności z założeniem vloga, co uczyniła z łatwością córka lekarzy?
Ksiądz to też człowiek. Kaznodzieja z „Wszystkich świętych” (ciekawy Mateusz Łasowski) nie potrafi samodzielnie uporać się z demonami przeszłości. Jednak to on spina inscenizacyjnie całość spektaklu, przemawiając do wiernych z ambony. Trójczłonowa scenografia zmienia się w dwunawowy kościół z prezbiterium. W chwili największego kryzysu duchowny grozi publiczności śmiercią, wiernym zgromadzonym na jego Mszy. Tylko wtedy ludzie chcą go słuchać (ukojenia nie znalazł nawet na kozetce u psychiatry).
Postaci nie mają siły i odwagi, aby przezwyciężyć niegodziwości losu. Trudność pokonania starych przyzwyczajeń rośnie. Nie zastanawiają się jednak nad tym, jaki sens ma ich cierpienie. Wojciech Faruga wkłada kij w mrowisko, zadaje niewygodne pytania o istotę męczeństwa. Pokazuje nas, ludzi niepotrafiących poradzić sobie z kierowaniem własnym życiem. Obnaża chowanie się za fasadą religijności. Co istotne, jego przedstawienie nie jest w najmniejszym stopniu obrazoburcze. Jedynie w sposób dotkliwy i na swój sposób satyryczny obnaża kondycję współczesnego człowieka, wyraźnie zaznaczając, że próbujemy ukryć się przed życiem.
Po obejrzeniu niedzielnego spektaklu nasuwa się jeszcze jeden wniosek. Okazuje się, że wciąż jesteśmy niezwykle pruderyjni i przyzwyczajeni do pensjonarskich zachowań. Nie przeszkadza nam codzienne podglądanie i ocenianie sąsiadów. A w teatrze oburza nas to, co widzimy na co dzień i na co nie reagujemy w prawdziwym życiu. To śmieszne, że publiczność pielgrzymkami wychodziła z sali. Pensjonarskie nawyki lepiej zostawić przed teatrem i poczekać z oceną do sugestywnego (w tym przypadku) finału.

[przedruk z portalu teatrdlawas.pl]