3.11.2009
Od roku nie podchodzą wiersze, nie pukają.
Widocznie nie chcą tędy przejść. Tędy i przeze mnie. Nie wchodzą, nie
przechodzą, nie wychodzą. Dziś znów, zamiast pisać, wyrzucałem. Dwa ostatecznie
wykończyłem, jeden poprawiłem. O dziwo, jest mi lżej, bo zostały te, które
radują.
4.01.2010
Płyta bloków w Rucianym Nidzie; siedzę w
samochodzie i czekam na Bruna, który busem przyjedzie ze szkoły. Pada śnieg.
Pada, nie, to zbyt ciężki czasownik. Prószy, snuje, przysiada – tak lepiej.
Ludzie sobie chodzą, przyspieszają, a niekiedy pobiegną, wtedy znikają
szybciej. Prowadzą psy, pozdrawiają, robią miny, prostują się, pochylają. Matka
trzyma dziecko za kaptur, para staruszków trzyma się pod rękę i skręca,
mężczyzna stawia na śniegu futerał z akordeonem i w kiosku płaci za gazetę.
Inny, z łopatą do śniegu, rozgląda się i przechodzi na drugą stronę ulicy, spod
kusej kurteczki dziewczyny wyłania się kawałek nagiego biodra. Nagle, czuję to
wyraźnie, przestaję być osobny, oddzielny, inny; oni przechodzą przeze mnie,
jakbym był duchem – nie ma w tym ani nachalności, ani gwałtowności – to się po
prostu odbywa. To jest. Przechodzą, a ja jestem tym chodnikiem, rondem,
schodkami i zaułkiem za moimi plecami, w którym niknie ten z łopatą i
akordeonem. Nareszcie więź, łączność, współodczuwanie, nareszcie to przejście
we wspólny organizm wszystkiego. Jakże krótkotrwałe, chciałbym więcej, więcej,
nie dość mi tego, co jest. Mówię sobie – życie ma głęboki, ukryty sens. Ludzie
chodzą, przyspieszają, a niekiedy biegną i wtedy znikają szybciej w mroku
zaułka, który mam za plecami. Siedzę na przednim siedzeniu i czekam na Bruna,
ma zjawić się ze szkoły. Śnieg prószy, snuje, przysiada, jest go więcej.
5.01
Znów przygnębienie, znudzenie, bezwład, chłód od
środka, od ziemi. Znów zamknięcie, znów głucho, że aż strach. To wczorajsze
otwarcie, to wyjście wydaje się filmem w niezrozumiałym języku, snem, którego
nie potrafię odczytać. Gdzie miłość? Gdzie choćby namiastka zachwytu nad tym,
co zewnętrzne? Łazarzu – mówię ci wstań! Wyjdź z grobu!
Akt pisania, taki „ze wszystkich stron naraz”, ma w
sobie coś z tańca, w którym życie i słowo są w objęciu. Wyobrażasz sobie
roztańczone istnienie? A w tym roztańczeniu, które może mieć różne tempa i
temperatury, wszystko zaczyna się zgadzać, łączyć i mieć sens.
6.01
Nagłe przebudzenia ze snu, ostatnio zadziwiająco
regularnie, w granicach piątej. Otwieram oczy wprost na okno, za którym zimna i
księżycowa noc, a po niej zsiniały, trupio blady świt. Strach, jakbym obudził
się w kostnicy. Dziś usłyszałem kotkę, jak zbiegła po schodach. Było to dziwne
zbiegnięcie, wybrzmiało groźnie i niepokojąco, jakoś tak ostatecznie,
nieodwracalnie. W polszczyźnie – pomyślałem – schody eksponują schodzenie. Nie
tyle wchodzenie, co właśnie schodzenie, a więc ubywanie z góry. Panicznie
ratowałem się nieistniejącym słowem – „wchody”, żeby ubywać z dołu ku górze.
Ale ten odgłos kroków kotki, który głuchł, cichł aż zamilkł nieodwołalnie – jak
w czarnej i zimnej studni. Brrr!
Fragment listu od K. Kuczkowskiego:
Dalsza część nadrabianek. Przeczytałem Wszystko na sprzedaż Oli Watowej. Myślę
o tym przerażającym ciągu prostych, niezmetaforyzowanych słów zamykających
zwierzenia Watowej: „Taśma dobiega końca. I zrobiło się późno. Jutro posłuchamy
nagrania.” Coś z tego klimatu – i z rytmu tej frazy – było w moich Dwóch zwierciadłach. Jakieś takie
głębokie przeświadczenie, że poezję trzeba uwolnić od wszelkich oczekiwań na
sukces, popularność, ba, nawet na możliwość porozumienia się ze światem. W
zasadzie powinna być dziennikiem mojej ze światem nieprzystawalności, powinna
być świadectwem (przede wszystkim dla mnie samego) tego, że jeszcze żyję i że
próbuję uparcie i wciąż od nowa podejmować walkę o sens.
Niekiedy słowa przychodzą w sam raz, o właściwej
porze i godzinie, ani szybciej ani później. Słowa K. są jak wiązka światła w
mroku, jak ten niewidzialny sznur z wiersza Miłosza. Niezależnie od K., losu
jego myśli i słów, mozolnie dochodzę do podobnych konkluzji, utwierdzam się w
nich, w czym pomagają mi zapiski w tym notesie. A chciałbym, żeby określiły
mnie one wobec trzech spraw: wobec siebie (dojść prawdy o sobie, a zatem i do
ładu z samym sobą), wobec świata i wobec Boga. Inne perspektywy wydają się przy
tym miałkie. To wystarczające zadanie, wystarczające zamierzenie dla jednej
człowieczej cząsteczki wirującej w kosmosie, jej błysku, który na jedno
mgnienie oświetla któryś z jego zimnych i ciemnych przedsionków. Prawda, poezja
winna być świadectwem tego, że żyję i że próbuję uparcie i wciąż od nowa
podejmować walkę o sens. Zdanie to powinno wisieć jak makatka nad łóżkiem –
utwierdzać, dyscyplinować, wywalać. O tej stronie doświadczenia poetyckiego
rozmawialiśmy z K. wielokroć, zawsze usiłując nazwać je lepiej i głębiej
zrozumieć, by zapadła nie tyle w umysł, co w ciało jak dodatkowy gruczoł, który
uwiera wtedy, gdy porywa nas próżny dziedziniec świata i jego pusty splendor. I
nie chodzi o samo rozpoznanie, ale o to, aby stało się ono częścią
doświadczenia, było życiem i drogą.
11.01
Żyj i przeżywaj, a dopiero potem przetwarzaj i
pisz. Kierunek odwrotny prowadzi do goryczy. A między życiem i pisaniem módl
się i troszcz.
19.01
Prowincjonalne miasteczko. Listopadowy poranek,
mży, wieje wiatr, jest chłodno i wilgotno. Ludzie poruszają się szaro,
wyglądają szaro, patrzą szaro. Wychodzisz z domu i sam jesteś szary. Zachodzisz
na pocztę, gdzie spostrzegasz twarz dziewczyny, która w okienku obdarza cię
bezinteresownie szerokim i promiennym uśmiechem. To jest właśnie ta postać
świata, ta jego forma istnienia, która wszystko inne całkowicie unieważnia, a
prowincjonalne miasteczko wynosi jak Jeruzalem. Myślisz nawet, że taki uśmiech
mógłby ciebie ocalić, ba, mógłby zbawić ziemskie stworzenie, to żywe i to
martwe. A teraz idź i przeproś ptaki, drzewa, ludzi. Idź i pozdrawiaj.
29.01
Wiewióra przemknęła po pobielonych gałęziach.
Sikora podwiesiła się pod pobieloną słoninę. Rude futro wiewiórki i
jasnozielony brzuszek sikory jak dwie smugi, ta sprzed zimy i ta po zimie,
jesienna i wiosenna.
Nawet jeśli nie ma Boga, codziennie budź się tak,
jakby był i sprawdzaj, czy nie ma go pod łóżkiem.
Po północy napisałem wiersz, co mnie pocieszyło,
gdyż ostatnio rzadko przychodzą z wizytą. To jeden z tych wierszy, które
wyskakują i od razu są gotowe (no prawie), które – że się tak wyrażę – mają
szeroki gest. Rano, na wpół przebudzony, ułożyłem jeszcze cztery wersy.
Ułożyłem? Naturalnie, bezwiednie same się złożyły i umieściły w pozostałych
wersach. W południe zadzwonił Jacek Napiórkowski, żebym do wiosennego numeru
„Nowej Okolicy Poetów” dał kilka wierszy, które by ten numer otwierały, razem z
wierszami Ewy Sonnenberg. A u mnie pusta szuflada, napisane po Wirach i snach, wziął w grudniu Adrian
Gleń do opolskich „Stron”. Może trzy bym jeszcze wygrzebał, lecz na siłę i z
trudem.
9.02
Idzie mi na 46 lat. Dopiero teraz wyraźnie czuję tę
falę, która wypełnia mnie i kołysze: uspokojenie – wyciszenie, łagodność –
spolegliwość. Kto tak czule na mnie patrzy i obejmuje? Kto ma tę smutną radość
głębokiego jak loch spojrzenia? Teraz mógłbym spotkać śmierć i udać się z nią
pod rękę jak z młodą dziewczyną, której czarne i przepastne oczy świecą i
szerzą się, a niekiedy zachodzą mgłą.
19.02
Zdradziłem
zapiski na kilka dni, porwało mnie bowiem coś większego, pisanie wierszy.
Zaczęło się w okolicy tłustego czwartku, a skończyło tej nocy. To były tłoczne
i obfite od słów dni, które obrodziły postnymi wierszami. Codzienność wzięła na
siebie Jagienka, chroniąc mnie przed naporem spraw, tym razem zupełnie
nieważnych. A ja byłem sam w gorących i lodowatych przestrzeniach i uwalniałem
je w wierszach, które śpiewały. Gdy osiągały zbyt wysokie rejestry, tak
wysokie, że dalej nie byłem w stanie ich ciągnąć, schodziłem naturalnie i
swobodnie na niższe, jak piechur w dolinę, i zapisywałem piosenki i
przyśpiewki. Strumieniem słów, w którym zanurzony byłem cały jak – nie
przymierzając – w wodach płodowych, oddychał każdy por mojej skóry. Pisałem
całym sobą, cieleśnie, organicznie, jakbym tarzał się w planecie i kosmosie,
ziemi i powietrzu, jakbym płonął i marzł. Byłem demolowany, a następnie
budowany, nicowany i składany na nowo. Przyboju tej fali, która mnie porwała,
będącej jakimś nowym wymiarem i czasu, i przestrzeni, nie zakłócił pobyt Mirka
Czyżykiewicza z Anią i jej synkiem, wręcz przeciwnie, czytałem mu kolejne
porcje wierszy, a on je zabierał i na górce[1]
pochylał się ku nim, składał gitarę.
Do K.
Kuczkowskiego:
O trzeciej w nocy postawiłem ostatnią kropkę pod swoją rozgorączkowaną
pracą. Dołączam zdjęcia, które zrobiła Jagienka, to z wczoraj, gdy pracowałem
przy świeczkach, ponieważ wyłączyli prąd i to z dzisiaj, gdy przy późnym
śniadaniu, z kilkudniowym zarostem, w szlafroku, zmęczony i zmiętoszony, a przy
tym szczęśliwy i wyzwolony, przeglądam manuały. W sumie 46 pieśni, a w nich trochę
wierszy starszych, przerobionych, a trzy nietknięte. Wciąż „krwawię”, dygoczę,
nadal nie puściły przestrzenie, które mnie miały. To jednak nic – bo pod tym
„krwawieniem”, drżeniem, odbywa się gojenie, które jest jak wielkie
uspokojenie. Podobne panuje w dzisiejszym poranku, jego powietrzu i trawach.
Teraz w pełni rozumiem słowa Rimbauda, gdy pisał w liście: „ja to ktoś inny”.
Można dalej – ja to jacyś inni. Dokonała się przemiana, którą ledwie
przeczuwam. „Pieśni smutnego światła”, dobry tytuł? Za pół roku kończę 46 lat!
Załączam dedykowaną Tobie Pieśń naiwną
oraz Kołysankę, która zamyka odbytą
drogę, a ta była światowa i zaświatowa, realna i transcendentna. Ktoś mnie
prowadził, miałem krzyżyk i błogosławieństwo na tę drogę, czyli przyzwolenie.
Brzmi to niewiarygodnie, w dodatku brakuje mi słów, aby opisać to
doświadczenie. Dopiero stygnę lub odwrotnie, nabiegam krwią.
Do A.
Glenia (fragmenty):
Nie spostrzegłem się, że wysłałem Panu „starą” wersję Pieśni miłości. Posyłam właściwą, w
której zmieniłem wers ostatni. Teraz zamierzam zamknąć sobie powieki.
Zamknąłem powieki, a pod nimi wezbrały stróżki wersów. Ślę je do Pana
szczęśliwy i zmęczony. Wywołały je ostatnie zdania poprzedniego listu do Pana.
Proszę je przygarnąć, dobrze się w Graboczku poczują i – tak sądzę – dalej będą
rosły.
Ślę jeszcze. Zamiast snu, lemiesze słów pod powieką. Bywa! Gdybym miał
coś znów napisać, dam już pokój Pańskiemu pięknemu domowi i wyjdę na mróz.
Niech Pan i dom Pański będą ukołysane. Rozkołysane.
Napisałem jeszcze kilka wierszy. Potem Jagienka zbudziła mnie z nich
do snu. Zgasiłem światło. Była trzecia w nocy. Mam nieodpartą chęć wyjazdu w
Polskę i czytania pieśni we wsiach, miasteczkach. Niech się sprawdzają, niech
wydźwięczą się w ludziach.
20.02
Myślałem,
że wczoraj, późną nocą, pióro odkładam na długo. Tym czasem znów zapisały mnie
wiersze. Trzy. O 4.30, omal jednym rzutem Pieśń
dniowa, o 8.50 w łóżku Pieśń liny,
której słowa, te pierwsze, nie dawały spokoju od świtu, o 15.20 czterema
regularnymi tercynami Pieśń odbitego.
Ostatnią zaraz po przyjściu z odśnieżania. Jest odwilż, lawiny mokrego i
ciężkiego śniegu spadają z dachu, a jego zwały tarasują drogę wyjazdową.
Wróciłem słaby i spocony, jakbym wyszedł z sauny. Wytarłem się ręcznikiem, a
potem siadłem i napisałem Pieśń odbitego.
Zrobiłem to naturalnie i spokojnie, tak jakbym parzył herbatę, zamykał drzwi na
klucz, głaskał kota, smarował chleb dżemem. A na początek miałem tylko kilka
słów i rytm.
Nadal
trzyma mnie podróż, która jest jak sen. Śni się sama i jest rozległa jak świat.
Nie czuję lęku i nienawiści. Poszła w diabły gwałtowność, impulsywność. Gdybym
teraz miał podnieść głos na cokolwiek, co istnieje, zagłuszyć to istnienie,
zapadłbym się chyba pod ziemię. Czuję wyjątkową jednię z otoczeniem, tym
odkrytym i zakrytym. Przytulamy się, głaszczemy. Na krajobrazie, ludziach,
zwierzętach i rzeczach otok dziwnego światła, który lekko promieniuje jakąś
wszechłagodnością i wszechdobrotliwością. Pieśń
odbitego jest tajemnicza, jest w niej dziwnie o Chrystusie, ale też o mnie
samym, zresztą jak w innych pieśniach, nie było szczeliny, tego „pomiędzy”
zapisującym i zapisywanym. Tak, wyczuwałem obecność Innego, Bezimiennego,
rodzaj eterycznej cielesności. Byłem w niej? Byłem nią? Są te moje pieśni
bolesną modlitwą, wykwitają z ducha chrześcijańskiego, choć z licznymi
naleciałościami i zanieczyszczeniami. Chrystus z tej ostatniej, to Chrystus
odbity z brudnej zmarzliny, na którego należy chuchać. To Chrystus odśnieżony,
do zawinięcia w szmatkę, i jako kosmos, i jako figurka.
Głosy
pieśni są silne i szmerliwe, mocne i delikatne, twarde i czułe, wysokie i
niskie, nawet yoni wyśpiewała swoja tercynę. Są chórem, a nawet małą symfonią,
zaklinaniem oraz szemraniem do ucha i jak umieją, dają odpór cielcowi
wypierającemu Boga z życia. Ten odpór jest rozpaczliwy i wesołkowaty. Przez
piosenki i przyśpiewki mówi ludek boży i prostaczkowie. Wracając do głosów – są
w pieśniach głosy chłopięce, męskie, starcze, dziewczęce i kobiece, matki,
ojca, synów, przyrody żywej i nieożywionej, duchów czystych i nieczystych. Dziś
z całą pewnością jestem inny, czuję to wyraźnie; inaczej niż zwykle chodzę, z
namysłem, odświętnie. Nie sądzę, abym zwariował. Co to, to nie.
Zżymałem się na okoliczności przeszkadzające w
pisaniu, na wszystko, co od niego odrywa. Tym razem jest inaczej. Wcale nie
zawadzał mi pobyt Mirka, Ani i Thibauld, koncert Mirka w Białej Piskiej,
wspólne posiłki, długie rozmowy, piwo, trochę wódki. Miałem spokój, byłem
wyciszony i zarazem otwarty na cały dom, jego zgiełk i w każdej chwili – gdyby
zaszła taka potrzeba – mógłbym rzucić to pisanie i biec ku temu, co wołałoby o
pomoc, ratunek, wsparcie, współczucie. Pieśni zeszły we mnie tak głęboko, że
nikt ani nic nie było wstanie ich wypłoszyć, ani zdusić. Kiedy tylko chciałem
pisać, opuszczałem ludzi, z którymi rozmawiałem i żartowałem, kuchnię, gdzie
gotowałem, jadłem i zmywałem. I od razu, w pokoju na górze, podejmowałem nutę
wersu, a pozostałe pisząc się same, schodziły jak po sznurku. Może więc rozłam
między racjami życia i racjami sztuki nie jest aż tak drastyczny i niekiedy,
choć na krótki czas, scala się? Nie ja gwałciłem język, to język nachodził mnie
i sprawiał, że byłem organicznie napięty jak struna, a jednocześnie wyzwolony.
Kto mi to wszystko dyktował, poddawał rytm, rym, współbrzmienia, a przede
wszystkim sens? Zresztą, byłem wszędzie, byłem z wszystkim i wszystkimi;
przytomny i lunatyczny, płonący i lodowaty, nieobecny i obecny, otwarty jak
rozległa, boleśnie czuła rana. I jeszcze to, skąd przeświadczenie, że w tej
podróży rozgorączkowanego pisania, coś mi zagraża, jakbym nie miał tlenu,
kasku, lin? Jagienka to pojawiała się, to znikała – tak spostrzega realność
ktoś w malignie.
Tak, byłem w Czymś lub Kimś. W jakimś brzuchu,
który ma swoje czasoprzestrzenne prawa, osobliwą fizykę. Nie było słowa, nuty,
dźwięku, który nie potrafiłbym podjąć i rozwinąć w wariacje, wachlarz, wolty
poetyckich form. Nie, właściwie to nie była przestrzeń ani czas. Miało mnie coś
o wiele silniejszego, to coś mnie dobrodusznie podjęło, a potem bezwzględnie
wyrzuciło. A kiedy przebudziłem się (wciąż się przebudzam!), czułem się nagi,
samotny, ale dziwnie szczęśliwy i spełniony. Struktura świata wydawała się
spójna i sensowna, wszystko się zazębiało, zgadzało, żadnej chaotyczności. Czy
to było ciało Innego, Bezimiennego, w którym wszystko jest zgodne i niepojęte
zarazem?
Zaczynam przytomnieć, dociera do mnie kontur
rzeczywistości i kant życia.
22.02
W nocy znów coś zapisywałem, tekst nie był w
całości „podpowiedziany”, jednak wyraźnie „śpiewał” i poddawał się regularnemu
wersowi. Rano skończyłem, ale pracowałem nad nim dłużej niż nad poprzednimi, a
to dlatego, że rozchodził się w dwóch kierunkach: w szerszym i ogólniejszym
oraz węższym, konkretnym, ograniczonym tylko do dwojga: mężczyzny i kobiety. Nie
dały się te kierunki scalić, wybrałem więc ten drugi. Włączyłem Stabat Mater i Salve Regina Giovanniego Pergolesiego, co w okresie około wielkanocnym
czynię tradycyjnie. Te boleściwe utwory przejmują mnie dogłębnie, dotykają
struny łkającej. Ależ tak, pieśni to piszące się misterium pasyjne! Znajduję
Chrystusa, odśnieżam go, wkładam mu w ranę sopel fioletu, odbijam od lodu. Z
czego jeszcze? Z odwrotności ziemi? Brak języka. Rzecz może w oddechu?
Połączenie oddechu indywidualnego, śmiertelnego z oddechem Tajemnicy, z jej
kosmicznym oddychaniem?
Wielka moja otwartość. Co ją otwiera? Szeroki mój
oddech. Co nim oddycha? Harmonijny mój rytm. Co go wybija? Co tak piskało i
kwiliło, aby się wysłowić? Co skruszyło kamień w krtani będący jak grobowiec? […]
27.02
Znów napisały mnie dwa wiersze Pieśń zamknięcia i Pieśń na
co dzień. Dwa dystychy tej ostatniej zapisały się w nocy, w pokamedulskim
klasztorze na Wigrach, z kolejnymi kilkoma walczyłem dwa dni. To już chyba
ostatnie krople strumienia, który tak hojnie spływał i brał w objęcia, co
napotkał. W sumie „51 pieśni smutnego światła”.
Zadzwonił W. Uchański z „Iskier”, powiedział
krótko: „Wydaję”. Dał mi miesiąc na ostudzenie, bo pieśni potrzebują chłodnego
oka. Dlatego wysłałem je Kuczkowskiemu, Fałtynowiczowi, Stabrze, Stolarczykowi.
Dostrzegam już krajobraz: śniegi topnieją, leśne dukty wzbierają wodą, która
nie ma gdzie ujść. Taka cisza dokoła, że słyszę, jak pęka, kruszy się naczynie,
którym byłem. Czym się teraz wypełnić? Od czego zacząć?
6.03
Poeta starochiński:
Przed iluminacją rąb drzewo i noś wodę.
Po iluminacji noś drzewo i rąb wodę.
2 i 3 marca trzy kolejne pieśni, Pieśń prorocza”, która pośrednio i
odlegle nawiązuje do Podwalin
Leopolda Staffa z Wikliny; Wesołek prochów, znów odnoszący się do
jeziorka, w którym rozsypaliśmy prochy Jurka Markuszewskiego; Nie żałuj głaskania umierającemu,
zadedykowany ciężko chorej matce Małgosi Lebdy. W liściku do niej napisałem,
żeby czule głaskała swoją matkę, zdanie to dało wers, który napędził pozostałe,
stając się przemienną i przemieszczającą się osią całej pieśni. Kto wie, czy to
nie najważniejszy, najbardziej tajemniczy tekst cyklu.
8.03
Gorączka pisania opada. Pieśni leżą jak ryby
wyrzucone na brzeg. Jestem zmęczony, nie mam ochoty czytać ich, ani sobie, ani
komuś. Jagienka nakłania i kusi butelką Becherovki, mówi: – Rozpal w kominku, posiedzimy, rozlejemy,
poczytasz. A mi się nawet palcem nie chce kiwnąć. Niebawem mam je czytać w
Toruniu, potem w Działdowie, ale myślę o tym rutynowo, nawet obojętnie. Jakże
odległa wydaje mi się gorączka tworzenia, jakby nigdy się nie wydarzyła, a
jeśli nawet, to gdzieś za siódmą górą, rzeką i doliną. Dobrze mój stan oddają
słowa z wiersza Karaska: „Wszystko pamiętam, wszystko zapomniałem”. A gdybym
dodał zaprzeczenie: „Niczego nie pamiętam, niczego nie zapomniałem”, czy nadal
znaczą to samo? Za oknem tyle słonecznego światła, które niczego we mnie nie
podejmuje, nie podnosi i nie wyciąga do świata. Z zazdrością spoglądam na
ruchliwe sikory krzątające się w jaśminie.
10.03
Z okna w górnym pokoju patrzę na krzątaninę Mariana
po podwórcu. Niebawem zjedzie Jacek Napiórkowski z siostrą. J. będzie miał
spotkanie autorskie, po którym udamy się na ognisko, właśnie szykowane przez M.
Znów się pisze: „Drzewa puszczy, czemu takie dziwne
drzewa; pień rośnie ku górze, gałęzie ku górze i na boki, teraz nagie i w
igłach, a niebawem w pąkach i liściach. Koty, czemu takie dziwne koty, z
ogonami sterczącymi w górę i na czterech łapach. Marian, czemu taki dziwny
Marian na dwóch nogach; pcha taczkę z trocinami na jednym kółku. Dym z ogniska,
czemu taki dziwny dym z ogniska okadzający po skosie świerki i sosny. Cień dymu
i komina, czemu taki dziwny cień dymu i komina; trzy kwadranse temu dymił na
podjeździe skąd odwalono śnieg na trawnik; a teraz przesunął się i dymi na
trawniku, z którego nie odwalono śniegu na podjazd. Ściana garażu, czemu tak
dziwna ściana garażu, którą jaskrawi słońce, a ona świeci bielsza niż śnieg i
mruży oczy patrzącemu. Ten, czemu tak dziwny jest ten, który mruży oczy w oknie
na górze i mówi: Dziwne jest możliwe nic”.
11.03
Złapałem dystans czasowy. Muszę przyznać rację
sugestiom przyjaciół, tom trzeba odchudzić. Gorączka, zwłaszcza wysoka, sprawia
i to, że pacjent bredzi. Po wielkim ogniu zostaje pogorzelisko. Jeżeli nie
wszystko strawił i co nieco da się z niego ocalić, tym cenniejsze są to rzeczy.
Dziś siedziałem nad pieśniami i sprawdzałem słowa. Te mocne, choć osmalone i
nadpalone, zostawiałem. Spopielone wyrzucałem i zastępowałem innymi.
14.04
Nadszedł projekt okładki pieśni. Ostateczny tytuł 41, znaczy tyle, co liczba pieśni, ale i
zawiera nutę prowokacji, zbliża się do mickiewiczowskiego 44. Tomik powstawał w
drugiej połowie lutego i w pierwszych dniach marca, a ukaże się w końcu
kwietnia. To rekord, jakby gorączka poety przeszła na wydawcę. Okładkę stanowi
biało-czarne zdjęcie autorstwa Małgosi Lebdy, które zrobiła w Sypniewie.
Uchwyciła mnie z boku, może więcej od tyłu niż z boku, nie tyle jednak moja
siedząca osoba jest na nim ważna, co pisząca dłoń, której żyły krwią nabiegły.
Właśnie ta dłoń trzymająca, zapisująca długopisem kartkę notesiku, została
skadrowana, powiększona i wyeksponowana. Żadne mistrzostwo świata, moja dłoń
urąga romantycznym wyobrażeniom artystowskiej dłoni, raczej glina, gruda ziemi
tocząca soki glist i korzeni. Znamionuje „cielesność” aktu tworzenia,
organiczność, zmysłowość z jednej strony, a z drugiej kruchość, bezradność tego,
co usiłuje skryć, przytulić, osłonić. Na okładce spod grudy dłoni wychodzą
pieśni. Spod grudy, a nie jak po grudzie, to różnica.
29.04
41 leży na stole. Cieszy i tyle, ale tylko chwilę.
Było, minęło i trzeba zaczynać od nowa. Pieśni już nie przy mnie, są więc
bezradne, samotne, skazane na siebie. Czy mają dość siły, aby wędrować przez
ludzi i krajobrazy? Kto na nie chuchnie, kto podejmie, kto przytuli? A kto
pominie, odłoży, odrzuci? To już nie moja sprawa. Tomik leciutki jak piórko
sójki, list, chusteczka. W kieszeni będzie lżejszy niż portfel, klucze,
komórka, notes: „Leć sójko, leć, leć. Pal sześć śmierć”.
9.05
Leszek Szulc na marginesie 41: „Poeta kroczy pierwszy. Kto idzie pierwszy jest naprawdę żywy”.
4.07
„Najbardziej zaś żywym językiem
poetyckim jest język liryki [...]. Język liryki jest wyłącznie językiem miłości
– językiem spotkania.” – pisze S. Matusz w swoich Pieśniach odejścia i powrotu.
2.10
Moje spotkanie autorskie w Nowym Sączu prowadził Wojtek
Kudyba. Zapytał, co jest dla mnie
ważniejsze, akt pisania wierszy, czy ich czytanie, które wobec tego aktu jest
wtórne. Odpowiedziałem, że czytanie jest równie ważne, bo w pewnym sensie
odnawia akt tworzenia, przełamuje jego samotność i przeradza się w szamański
obrzęd poetycki, przenoszący wspólnotę widzów w niecodzienny wymiar, czyniący
miejsce większym, niż jest.
22.10
W
centrum myśli Tarkowskiego i Pasoliniego możliwość zbawienia, pragnienie go.
Ostatnie słowa Pasoliniego w wywiadzie udzielonym tuż przez śmiercią: „Wszyscy
jesteśmy w niebezpieczeństwie”. K. Kuczkowski w wierszu Koda: „Rzecz niewarta uwagi, jak zawsze/ Gdy nie o wiersze chodzi
ale o zbawienie”.
Dziwienie
się jestestwem świata i swoim w tym świecie jestestwem. Niekiedy melancholia,
bo czujesz, jak te dwa jestestwa rozpadają się.
Lampion, który świeci, jak gaśnie. I gaśnie, jak świeci.
Głos,
który mówi, jak milczy. I milczy, jak mówi.
Świat od
zawsze się staje, od zawsze rozpada.
Wiecznie
powstaje, wiecznie zapada.
Co jest
budulcem zbawienia?
Dopomóż
Panie, kimkolwiek jesteś.
28.10
K.
Mrozowski przez telefon po lekturze 41:
„Nie boją się ciebie proste słowa. Detonowałeś z nich potężny ładunek poezji i
czułości. To modlitwa nawet dla niewierzących. Ja jestem niewierzący, uważam,
że świat jest i powstaje w głowie, ale szła ze mnie łza, coś we mnie łkało”. I
dodaje: „Mam Ody Krzysia Karaska z
2009 roku i twoje 41 z 2010, czy to
przypadek, że na obu okładkach ręka? Na tomiku K. spalona (Giacomettiego), na
twoim – żywa, pulsująca mięśniem i żyłą”.
2.12
Myślę o słowach Piotra Matywieckiego w
radiowym „Tygodniku Literackim”, w którym omówiono 41. Mówił o epifanii czy też iluminacji, która jest darem. Dodał,
że jest to dar rzadki i dlatego cudowny. Spada na poetę raz, dwa, może trzy
razy w ciągu życia. Reszta, którą się pisze, to imitacja tego daru, co
sugerował już zresztą Miłosz. Stopień maskowania imitacji (która też jest maską)
zależy od potencjału talentu poety. Na pisanie imitacyjne Gałczyński uknuł inny
termin, a mianowicie krawiectwo. O wielkości wiersza – sądził – świadczą
szwy użyte przez autora. Nie mogą być zbyt grube, nadto wystawać, uwierać.
Najlepiej, by użyte nici były jak babie lato, a same szwy niewidoczne jak
zwierzę w nocy i niewyczuwalne jak drgania ziemi na innym kontynencie.
Przed odebraniem sobie życia Sandor Màrai pisał w Dzienniku o głosie, który dyktuje. Ten
„Ktoś” dyktował dwa, może trzy razy w jego życiu. Nie miał imienia i twarzy.
Wszystko inne, co napisał, określił jako literaturę. Czy milczenie Rimbauda nie
brało się stąd, że ten „Ktoś” zamilkł i „ja” poety zamknęło się na „Innego”?
„Ktoś”, który ma głos, odzywa się i dyktuje. Nie ma imienia, nie ma twarzy. W
której cząstce swojej energii, słowa przemycają choćby pseudonim, choćby maskę
tego „Kogoś”? I czy rzeczywiście przemycają, a nie pomnażają bez końca
pseudonimy i maski?
16.12
Co mnie pociąga w wierszu? Przestronne
przestrzenie, te do wewnątrz i na zewnątrz, mnóstwo okien, a także okien w
oknach, wiele przejść, również przejść w przejściach, drzwi w drzwiach, szmery,
poruszenia, przeciągi, powiewy, każdy rodzaj światła. To wszystko mogą
wyciągnąć proste słowa – po sznurku, jak z przerębla. W takich słowach jest
siła tragarza i czułość piastunki. Przychodzą napowietrznie jak obłok albo
burza lub we śnie jak krzyk albo pocałunek.
13.02.2011
Fryderyk Hölderlin: „Radość starało się wielu
wyrazić radością, daremnie./ Dopiero tu ją znajduję, dopiero tu – w tym smutku”.
Conradowska smuga cienia podchodzi w okolicach
czterdziestki. Wraz z nią podchodzi smuga smutku. Smutek – smuga. Ten smutek,
często łagodny, dobrotliwy i pobłażliwy, lokuje się w tym, co świetliste, w
radości, wesołości, ekstazie lub spowija je niewidoczną acz wyczuwalną smugą
mgły. Smutek światła, smutek radości, smutek uśmiechu, smutek pogody, ciała,
obłoku, kroku. To nie depresja ani melancholia, jego natura jest głębsza,
organicznie tragiczna.
24.02
Sukcesu
popróbowałem. Uznania pokosztowałem. Druku zaznałem do woli – tu i tam. Nie
jest się od tego bardziej sytym ani szczęśliwszym. Nie jest się od tego
lepszym. Sukces, uznanie wydarzają się jak wszystko inne, mogą przebiec ci
drogę jak stadko łań lub nie. Gorzej, gdy wywołują głód i są przedmiotem
pożądania, bo w rezultacie uzależniają jak narkotyk. Spożywanie go w coraz
większych ilościach zaczyna zniewalać, a potem zabija. Wreszcie to, że
uzależniony staje się karykaturą własnych możliwości, żałosnym spazmem
spotworniałego ego.
9.03
W Braciach
Karamazow starzec Zosima powiada: „Dla wszystkich jest Słowo, wszelkie
stworzenie, wszelki twór, każdy listek dąży ku Słowu”. Z kolei u Rilkego: „Do
współczucia z każdej rzeczy woła/ z każdego ruchu daje znak”. A więc wszystko,
w każdej sekundzie, w każdym jej ułamku, z każdego kącika, kąta chce się
wyrazić, chce pogłaskania. Wszelkie dygi, drżenia, poruszenia, przeloty,
posuwy, powiewy, kołysania, szmery, szumy, blaski, błyski, migotania, mlaski,
trzaski, stuki, huki, pluski, chrobotania, to wszystko pragnie się wysłowić,
pragnie współodczuwania. Dąży do wejścia w słowo, do poczucia się w słowie, do
osiągnięcia miejsca, w którym odczucie życia jest każdemu stworzeniu, każdemu
tworowi wspólne. Nie, to nie jest do ogarnięcia, to nie jest nawet do
wyobrażenia. A nawet jeśli da się ten wszechproces czy też wszechdążenie
wyobrazić, czy choćby w niewielkim stopniu ogarnąć, to jak to z kolei
wytrzymać, żeby nie popaść w obłęd, nie spłonąć? Zdarzają się stany
iluminatywne, kiedy to człowieka porywa tajemniczy wir poznania. Nie są ani
częste, ani długotrwałe, ale ofiarują współistnienie ze wszystkim, co chce się
wysłowić i prosi o współczucie, pozwala doznać rytmów, obrotów, drgań
wszechrzeczy, meta-więzi z nimi. Pozostaje nienasycenie, pragnienie, wołanie.
K.I. Gałczyński: „…i uchwycić to wszystko rylcami;/ ucałować to wszystko
ustami/ i tak zajść, jak słońce zachodzi”.
21.03
Skończyłem Braci Karamazow. Nie mogę przestać myśleć o tym dziele, weszło we
mnie silnie, nadal pracuje, odczytuje się. Dostojewski musiał pisać je w
twórczej gorączce, która utrzymuje się wówczas, gdy siły dajmoniczne biorą
twórcę w posiadanie. Pisał swoje dzieło żarliwie i łapczywie, pewnie i
trwożnie, panując nad aktem twórczym i nie panując. Ta gorączka udziela się
czytającemu. To jeden z ostatnich chrześcijańskich moralitetów, ikonostas
metafizycznego porządku świata. Co mnie podkusiło, aby powiedzieć Jagience:–
Kiedy będziesz w bibliotece, wypożycz mi Braci
Karamazow? Dlaczego poprosiłem o tę książkę? Z jej lekturą, którą
bezwiednie rozpocząłem po Środzie Popielcowej, wszedłem w okres wielkiego
postu. Mogę powiedzieć za Miłoszem: podatny jestem na egzorcyzm. Dzieło
Dostojewskiego podziałało jak egzorcyzm, wydobyło mnie z zamknięcia we własnym „ja”,
z ciemnych wód depresji, otworzyło rany grzechów, oświetliło moją małość i
tchórzostwo. Sądzę, że podobnie mogło podziałać na samego Dostojewskiego,
proces twórczy był rodzajem ekspiacji, który z księgi na księgę oczyszczał go i
wyzwalał. Być może.
28.03
Słowa wydają się martwe. Są jak żużel.
Ja jestem martwy?
Jak to jest, że słowa, którymi dotychczas pisałem,
teraz są martwe?
Nie dość żaru ma moje serce. Nie dość tętni moja
krew.
Niedobre moje „ja”.
Schowane na wierzchu.
29.03
Słowa są zamknięte. Ja jestem zamknięty?
Jak to jest, że jedne porywają drugie, drugie
ciągną trzecie, a te kolejne i następne, że wczepiają się w siebie, poganiają,
pchają, ciągną? Jaka energia to sprawia?
A teraz są zamknięte.
Puste kapsuły, które nie eksplodują.
Zanurz się w codzienny drobiazg, nie myśl o
słowach.
Poznaj świecenie tego drobiazgu, dostrzegaj go,
zaufaj.
Daj ponieść się zdarzeniom. Nie są zwyczajne,
odkryj, jak się wydarzają, jak się darzą, jak ciebie darzą. Z tego jest
światło.
Słowo jest wydarzeniem, jest darzeniem się daru.
Zanurz się w migotanie drobiazgu jak w migoczące
wody jeziora o świcie.
Jestem zamknięty i na zewnątrz.
Słowa są zamknięte i na zewnątrz.
30.03
W lesie piski, świergoty, szczebioty, jakby
powietrze miało usta, dzióbki. I ta ruchliwość, to poruszenie, ta niespokojna
radość. Nie widzę tych ptasząt, tylko słyszę. Przypominam sobie ławice rybek,
które podrywały łagodne wody stawu, tę ich migotliwą żywotność, zwinność,
pluskanie. Taniec wody. Śpiew powietrza.
31.03
Literatura. Czy nie jest obmową świata?
Dotykać duszy świata, w porządku. A co jeśli nie
dotyk tylko obmowa?
Twórca jako rajfur? Więcej, wystawiający fałszywe
świadectwo? I sobie i rzeczywistości? Da się to i tak ująć.
Ten ruch, ten pociąg twórcy do rzeczy, do ich
duszy, jest najwspanialszym dążeniem. A tworzący od rzeczy, to dopiero
przekupki, kumochy.
5.04
Od L. Szulca: „W Czarodziejskim flecie książę Tamino mrozi swoje serce, żeby przejść
przez krainę cieni. Pamina nie może zrozumieć postępowania ukochanego,
lamentuje, błaga o wyjaśnienia, ale Tamino nie może odezwać się słowem, bo
pochwycą go demony. Teraz transgresja: Poeta pewnego dnia słyszy tajemniczy
pogłos języka, który obiecuje mu przejście na stronę sensu prawdziwego, ale
martwieje odkrywszy, czym jest mowa i jaką ma moc. Skacze z kamienia na kamień
pojedynczych, ocalałych słów. Polecam arię Paminy z 2 aktu”.
16.04
Literatura: choroba „ja”?
19.04
R.M. Rilke Notatki o melodii rzeczy: „XXXVII. Wszelka niezgoda i
nieporozumienia pochodzą stąd, że to, co wspólne, ludzie próbują znaleźć w
sobie samych, zamiast szukać tego w rzeczach poza sobą, w świetle, pejzażu, w
początku i śmierci. Tracą w ten sposób samych siebie i nic nie zyskują w
zamian. Mieszają się z sobą, ponieważ nie potrafią się z sobą zjednoczyć.
Chwytają się siebie nawzajem i nie mogą pewnie stanąć na nogach, bo oboje są
chwiejni i słabi; całą siłę zużywają na rzekome wzajemne podpieranie się, tak
że na zewnątrz nie wyczuwa się nawet najmniejszej fali.[…] XXXX. I to właśnie
najbardziej samotni mają największy udział we wspólnocie. Powiedziałem
wcześniej, że z rozbrzmiewającej szeroko melodii życia jeden słyszy więcej,
drugi mniej; stosownie do tego wykonuje też większą lub mniejszą partię w
wielkiej orkiestrze. Ten, kto słyszałby całą melodię, byłby jednocześnie kimś
najbardziej samotnym i najbardziej wspólnym. Bo słyszałby coś, czego nikt nie
słyszy, a przecież słyszałby to tylko dzięki temu, że w swojej doskonałości
rozumiałby coś, co inni wychwytują niepewnie i we fragmentach”.
20.04
Dobry dzień. Zanurzałem się w jego ciepłym i
naturalnym świetle jak nur. Co rusz popatrywałem to na niebo, to na jezioro,
bliźniaczo błękitne i czyste. Z trawnika, który zaczyna wschodzić, wygrabiałem
igły i mchy. Ugrabiłem tego z dziesięć kopek. Sadziłem niezapominajki, stokrotki
i różnokolorowe bratki. Było niespiesznie i zwyczajnie. Jestem.
23.04
Wstałem przed piątą i pisałem życzenia do znajomych
i przyjaciół. Każde posyłałem osobno na znak szacunku. To była moja godzinna
modlitwa świtem, który jest porą oczyszczającą.
Spraw Panie, aby każdy mój dzień był niecodzienny w
swojej codzienności, każda noc mniej nocna w swojej nocy, abym nie umierał za
życia, abym nie utracił radości serca i żeby obracało się ono na światło i
dobro, tkwiło w centrum uobecniania się rzeczywistości.
Pańscy jesteśmy.
29.07
A teraz mam ochotę
na papierosa, choć od ponad trzech lat nie palę, na szklankę reńskiego lub
mozelskiego i wiklinowy fotel. Mam ochotę na głęboki wdech powietrza, wraz z
haustem tego, co przede mną; rozległego jeziora, po którym włóczą się żaglówki,
horyzontu skąd wyrasta trzcina i las, nieboskłonu z podwieszonym obłokiem i
przelotem czapli. Następnie zmrużyć oczy, uśmiechnąć się, wyciągnąć nogi. W tym
zawiera się moje pisarstwo, polityka i egzystencja.
26.08
Na przełaj traw i zielsk. Wkoło garby i stoki Gór
Sowich pokryte ciemną zielenią lasów, zagajników, przydrożnych drzew i jasną
zielenią – łąk, pastwisk. Gdzieniegdzie domki, płowe rżyska, trzody owiec i
krów. Wręcz cieleśnie obejmuje mnie sierpniowe światło. Jestem lepki i świecę
potem, który niekiedy oblizuje wiatr. Nic mnie nie krępuje, niczego się nie
wstydzę. W plecaku mam wiersze Ferdynanda Pessoa i dwie puszki piwa. Niczego
więcej mi nie potrzeba. Gotów jestem, żeby ruszyć w dolinę. Gdy schodzę, ani
się lękam, ani kalkuluję wieczorną godzinę i nie mam pretensji do ciemności.
1.09
Dziś kończę 47 lat. Pragnę już tylko istnienia bez
mizdrzenia i pretensji, istnienia w głębokim teraz, widzenia ludzi i rzeczy
takimi, jakimi są, wędrując lub siedząc przy kuflu schłodzonego piwa,
życzliwego i szerokiego uśmiechu żony, wierszy, które zapisują się same moją
ręką, tak naturalnie i zwyczajnie jak wieczorne światło głaszcze mur z cegieł i
głowę wyrastającego przy nim jaśminu oraz ciepłych promieni słońca, abym mógł
się w nich grzać jak stara jaszczurka. I widoku spod przymrużonych oczu na
pagórki, jeziora, drzewa, tego życzyłbym sobie na dziś, jutro i dalsze
miesiące. A dalej się zobaczy. ₪