środa, 28 listopada 2012

Kass: Pisząca ręka. Zapiski



3.11.2009
Od roku nie podchodzą wiersze, nie pukają. Widocznie nie chcą tędy przejść. Tędy i przeze mnie. Nie wchodzą, nie przechodzą, nie wychodzą. Dziś znów, zamiast pisać, wyrzucałem. Dwa ostatecznie wykończyłem, jeden poprawiłem. O dziwo, jest mi lżej, bo zostały te, które radują.

4.01.2010
Płyta bloków w Rucianym Nidzie; siedzę w samochodzie i czekam na Bruna, który busem przyjedzie ze szkoły. Pada śnieg. Pada, nie, to zbyt ciężki czasownik. Prószy, snuje, przysiada – tak lepiej. Ludzie sobie chodzą, przyspieszają, a niekiedy pobiegną, wtedy znikają szybciej. Prowadzą psy, pozdrawiają, robią miny, prostują się, pochylają. Matka trzyma dziecko za kaptur, para staruszków trzyma się pod rękę i skręca, mężczyzna stawia na śniegu futerał z akordeonem i w kiosku płaci za gazetę. Inny, z łopatą do śniegu, rozgląda się i przechodzi na drugą stronę ulicy, spod kusej kurteczki dziewczyny wyłania się kawałek nagiego biodra. Nagle, czuję to wyraźnie, przestaję być osobny, oddzielny, inny; oni przechodzą przeze mnie, jakbym był duchem – nie ma w tym ani nachalności, ani gwałtowności – to się po prostu odbywa. To jest. Przechodzą, a ja jestem tym chodnikiem, rondem, schodkami i zaułkiem za moimi plecami, w którym niknie ten z łopatą i akordeonem. Nareszcie więź, łączność, współodczuwanie, nareszcie to przejście we wspólny organizm wszystkiego. Jakże krótkotrwałe, chciałbym więcej, więcej, nie dość mi tego, co jest. Mówię sobie – życie ma głęboki, ukryty sens. Ludzie chodzą, przyspieszają, a niekiedy biegną i wtedy znikają szybciej w mroku zaułka, który mam za plecami. Siedzę na przednim siedzeniu i czekam na Bruna, ma zjawić się ze szkoły. Śnieg prószy, snuje, przysiada, jest go więcej.

5.01
Znów przygnębienie, znudzenie, bezwład, chłód od środka, od ziemi. Znów zamknięcie, znów głucho, że aż strach. To wczorajsze otwarcie, to wyjście wydaje się filmem w niezrozumiałym języku, snem, którego nie potrafię odczytać. Gdzie miłość? Gdzie choćby namiastka zachwytu nad tym, co zewnętrzne? Łazarzu – mówię ci wstań! Wyjdź z grobu!

Akt pisania, taki „ze wszystkich stron naraz”, ma w sobie coś z tańca, w którym życie i słowo są w objęciu. Wyobrażasz sobie roztańczone istnienie? A w tym roztańczeniu, które może mieć różne tempa i temperatury, wszystko zaczyna się zgadzać, łączyć i mieć sens.

6.01
Nagłe przebudzenia ze snu, ostatnio zadziwiająco regularnie, w granicach piątej. Otwieram oczy wprost na okno, za którym zimna i księżycowa noc, a po niej zsiniały, trupio blady świt. Strach, jakbym obudził się w kostnicy. Dziś usłyszałem kotkę, jak zbiegła po schodach. Było to dziwne zbiegnięcie, wybrzmiało groźnie i niepokojąco, jakoś tak ostatecznie, nieodwracalnie. W polszczyźnie – pomyślałem – schody eksponują schodzenie. Nie tyle wchodzenie, co właśnie schodzenie, a więc ubywanie z góry. Panicznie ratowałem się nieistniejącym słowem – „wchody”, żeby ubywać z dołu ku górze. Ale ten odgłos kroków kotki, który głuchł, cichł aż zamilkł nieodwołalnie – jak w czarnej i zimnej studni. Brrr!

Fragment listu od K. Kuczkowskiego:

Dalsza część nadrabianek. Przeczytałem Wszystko na sprzedaż Oli Watowej. Myślę o tym przerażającym ciągu prostych, niezmetaforyzowanych słów zamykających zwierzenia Watowej: „Taśma dobiega końca. I zrobiło się późno. Jutro posłuchamy nagrania.” Coś z tego klimatu – i z rytmu tej frazy – było w moich Dwóch zwierciadłach. Jakieś takie głębokie przeświadczenie, że poezję trzeba uwolnić od wszelkich oczekiwań na sukces, popularność, ba, nawet na możliwość porozumienia się ze światem. W zasadzie powinna być dziennikiem mojej ze światem nieprzystawalności, powinna być świadectwem (przede wszystkim dla mnie samego) tego, że jeszcze żyję i że próbuję uparcie i wciąż od nowa podejmować walkę o sens.

Niekiedy słowa przychodzą w sam raz, o właściwej porze i godzinie, ani szybciej ani później. Słowa K. są jak wiązka światła w mroku, jak ten niewidzialny sznur z wiersza Miłosza. Niezależnie od K., losu jego myśli i słów, mozolnie dochodzę do podobnych konkluzji, utwierdzam się w nich, w czym pomagają mi zapiski w tym notesie. A chciałbym, żeby określiły mnie one wobec trzech spraw: wobec siebie (dojść prawdy o sobie, a zatem i do ładu z samym sobą), wobec świata i wobec Boga. Inne perspektywy wydają się przy tym miałkie. To wystarczające zadanie, wystarczające zamierzenie dla jednej człowieczej cząsteczki wirującej w kosmosie, jej błysku, który na jedno mgnienie oświetla któryś z jego zimnych i ciemnych przedsionków. Prawda, poezja winna być świadectwem tego, że żyję i że próbuję uparcie i wciąż od nowa podejmować walkę o sens. Zdanie to powinno wisieć jak makatka nad łóżkiem – utwierdzać, dyscyplinować, wywalać. O tej stronie doświadczenia poetyckiego rozmawialiśmy z K. wielokroć, zawsze usiłując nazwać je lepiej i głębiej zrozumieć, by zapadła nie tyle w umysł, co w ciało jak dodatkowy gruczoł, który uwiera wtedy, gdy porywa nas próżny dziedziniec świata i jego pusty splendor. I nie chodzi o samo rozpoznanie, ale o to, aby stało się ono częścią doświadczenia, było życiem i drogą.

11.01
Żyj i przeżywaj, a dopiero potem przetwarzaj i pisz. Kierunek odwrotny prowadzi do goryczy. A między życiem i pisaniem módl się i troszcz.

19.01
Prowincjonalne miasteczko. Listopadowy poranek, mży, wieje wiatr, jest chłodno i wilgotno. Ludzie poruszają się szaro, wyglądają szaro, patrzą szaro. Wychodzisz z domu i sam jesteś szary. Zachodzisz na pocztę, gdzie spostrzegasz twarz dziewczyny, która w okienku obdarza cię bezinteresownie szerokim i promiennym uśmiechem. To jest właśnie ta postać świata, ta jego forma istnienia, która wszystko inne całkowicie unieważnia, a prowincjonalne miasteczko wynosi jak Jeruzalem. Myślisz nawet, że taki uśmiech mógłby ciebie ocalić, ba, mógłby zbawić ziemskie stworzenie, to żywe i to martwe. A teraz idź i przeproś ptaki, drzewa, ludzi. Idź i pozdrawiaj.

29.01
Wiewióra przemknęła po pobielonych gałęziach. Sikora podwiesiła się pod pobieloną słoninę. Rude futro wiewiórki i jasnozielony brzuszek sikory jak dwie smugi, ta sprzed zimy i ta po zimie, jesienna i wiosenna.

Nawet jeśli nie ma Boga, codziennie budź się tak, jakby był i sprawdzaj, czy nie ma go pod łóżkiem.

Po północy napisałem wiersz, co mnie pocieszyło, gdyż ostatnio rzadko przychodzą z wizytą. To jeden z tych wierszy, które wyskakują i od razu są gotowe (no prawie), które – że się tak wyrażę – mają szeroki gest. Rano, na wpół przebudzony, ułożyłem jeszcze cztery wersy. Ułożyłem? Naturalnie, bezwiednie same się złożyły i umieściły w pozostałych wersach. W południe zadzwonił Jacek Napiórkowski, żebym do wiosennego numeru „Nowej Okolicy Poetów” dał kilka wierszy, które by ten numer otwierały, razem z wierszami Ewy Sonnenberg. A u mnie pusta szuflada, napisane po Wirach i snach, wziął w grudniu Adrian Gleń do opolskich „Stron”. Może trzy bym jeszcze wygrzebał, lecz na siłę i z trudem.

9.02
Idzie mi na 46 lat. Dopiero teraz wyraźnie czuję tę falę, która wypełnia mnie i kołysze: uspokojenie – wyciszenie, łagodność – spolegliwość. Kto tak czule na mnie patrzy i obejmuje? Kto ma tę smutną radość głębokiego jak loch spojrzenia? Teraz mógłbym spotkać śmierć i udać się z nią pod rękę jak z młodą dziewczyną, której czarne i przepastne oczy świecą i szerzą się, a niekiedy zachodzą mgłą.

19.02
Zdradziłem zapiski na kilka dni, porwało mnie bowiem coś większego, pisanie wierszy. Zaczęło się w okolicy tłustego czwartku, a skończyło tej nocy. To były tłoczne i obfite od słów dni, które obrodziły postnymi wierszami. Codzienność wzięła na siebie Jagienka, chroniąc mnie przed naporem spraw, tym razem zupełnie nieważnych. A ja byłem sam w gorących i lodowatych przestrzeniach i uwalniałem je w wierszach, które śpiewały. Gdy osiągały zbyt wysokie rejestry, tak wysokie, że dalej nie byłem w stanie ich ciągnąć, schodziłem naturalnie i swobodnie na niższe, jak piechur w dolinę, i zapisywałem piosenki i przyśpiewki. Strumieniem słów, w którym zanurzony byłem cały jak – nie przymierzając – w wodach płodowych, oddychał każdy por mojej skóry. Pisałem całym sobą, cieleśnie, organicznie, jakbym tarzał się w planecie i kosmosie, ziemi i powietrzu, jakbym płonął i marzł. Byłem demolowany, a następnie budowany, nicowany i składany na nowo. Przyboju tej fali, która mnie porwała, będącej jakimś nowym wymiarem i czasu, i przestrzeni, nie zakłócił pobyt Mirka Czyżykiewicza z Anią i jej synkiem, wręcz przeciwnie, czytałem mu kolejne porcje wierszy, a on je zabierał i na górce[1] pochylał się ku nim, składał gitarę.

Do K. Kuczkowskiego:

O trzeciej w nocy postawiłem ostatnią kropkę pod swoją rozgorączkowaną pracą. Dołączam zdjęcia, które zrobiła Jagienka, to z wczoraj, gdy pracowałem przy świeczkach, ponieważ wyłączyli prąd i to z dzisiaj, gdy przy późnym śniadaniu, z kilkudniowym zarostem, w szlafroku, zmęczony i zmiętoszony, a przy tym szczęśliwy i wyzwolony, przeglądam manuały. W sumie 46 pieśni, a w nich trochę wierszy starszych, przerobionych, a trzy nietknięte. Wciąż „krwawię”, dygoczę, nadal nie puściły przestrzenie, które mnie miały. To jednak nic – bo pod tym „krwawieniem”, drżeniem, odbywa się gojenie, które jest jak wielkie uspokojenie. Podobne panuje w dzisiejszym poranku, jego powietrzu i trawach. Teraz w pełni rozumiem słowa Rimbauda, gdy pisał w liście: „ja to ktoś inny”. Można dalej – ja to jacyś inni. Dokonała się przemiana, którą ledwie przeczuwam. „Pieśni smutnego światła”, dobry tytuł? Za pół roku kończę 46 lat! Załączam dedykowaną Tobie Pieśń naiwną oraz Kołysankę, która zamyka odbytą drogę, a ta była światowa i zaświatowa, realna i transcendentna. Ktoś mnie prowadził, miałem krzyżyk i błogosławieństwo na tę drogę, czyli przyzwolenie. Brzmi to niewiarygodnie, w dodatku brakuje mi słów, aby opisać to doświadczenie. Dopiero stygnę lub odwrotnie, nabiegam krwią.

Do A. Glenia (fragmenty):

Nie spostrzegłem się, że wysłałem Panu „starą” wersję Pieśni miłości. Posyłam właściwą, w której zmieniłem wers ostatni. Teraz zamierzam zamknąć sobie powieki.

Zamknąłem powieki, a pod nimi wezbrały stróżki wersów. Ślę je do Pana szczęśliwy i zmęczony. Wywołały je ostatnie zdania poprzedniego listu do Pana. Proszę je przygarnąć, dobrze się w Graboczku poczują i – tak sądzę – dalej będą rosły.

Ślę jeszcze. Zamiast snu, lemiesze słów pod powieką. Bywa! Gdybym miał coś znów napisać, dam już pokój Pańskiemu pięknemu domowi i wyjdę na mróz. Niech Pan i dom Pański będą ukołysane. Rozkołysane.

Napisałem jeszcze kilka wierszy. Potem Jagienka zbudziła mnie z nich do snu. Zgasiłem światło. Była trzecia w nocy. Mam nieodpartą chęć wyjazdu w Polskę i czytania pieśni we wsiach, miasteczkach. Niech się sprawdzają, niech wydźwięczą się w ludziach.

20.02
Myślałem, że wczoraj, późną nocą, pióro odkładam na długo. Tym czasem znów zapisały mnie wiersze. Trzy. O 4.30, omal jednym rzutem Pieśń dniowa, o 8.50 w łóżku Pieśń liny, której słowa, te pierwsze, nie dawały spokoju od świtu, o 15.20 czterema regularnymi tercynami Pieśń odbitego. Ostatnią zaraz po przyjściu z odśnieżania. Jest odwilż, lawiny mokrego i ciężkiego śniegu spadają z dachu, a jego zwały tarasują drogę wyjazdową. Wróciłem słaby i spocony, jakbym wyszedł z sauny. Wytarłem się ręcznikiem, a potem siadłem i napisałem Pieśń odbitego. Zrobiłem to naturalnie i spokojnie, tak jakbym parzył herbatę, zamykał drzwi na klucz, głaskał kota, smarował chleb dżemem. A na początek miałem tylko kilka słów i rytm.

Nadal trzyma mnie podróż, która jest jak sen. Śni się sama i jest rozległa jak świat. Nie czuję lęku i nienawiści. Poszła w diabły gwałtowność, impulsywność. Gdybym teraz miał podnieść głos na cokolwiek, co istnieje, zagłuszyć to istnienie, zapadłbym się chyba pod ziemię. Czuję wyjątkową jednię z otoczeniem, tym odkrytym i zakrytym. Przytulamy się, głaszczemy. Na krajobrazie, ludziach, zwierzętach i rzeczach otok dziwnego światła, który lekko promieniuje jakąś wszechłagodnością i wszechdobrotliwością. Pieśń odbitego jest tajemnicza, jest w niej dziwnie o Chrystusie, ale też o mnie samym, zresztą jak w innych pieśniach, nie było szczeliny, tego „pomiędzy” zapisującym i zapisywanym. Tak, wyczuwałem obecność Innego, Bezimiennego, rodzaj eterycznej cielesności. Byłem w niej? Byłem nią? Są te moje pieśni bolesną modlitwą, wykwitają z ducha chrześcijańskiego, choć z licznymi naleciałościami i zanieczyszczeniami. Chrystus z tej ostatniej, to Chrystus odbity z brudnej zmarzliny, na którego należy chuchać. To Chrystus odśnieżony, do zawinięcia w szmatkę, i jako kosmos, i jako figurka.

Głosy pieśni są silne i szmerliwe, mocne i delikatne, twarde i czułe, wysokie i niskie, nawet yoni wyśpiewała swoja tercynę. Są chórem, a nawet małą symfonią, zaklinaniem oraz szemraniem do ucha i jak umieją, dają odpór cielcowi wypierającemu Boga z życia. Ten odpór jest rozpaczliwy i wesołkowaty. Przez piosenki i przyśpiewki mówi ludek boży i prostaczkowie. Wracając do głosów – są w pieśniach głosy chłopięce, męskie, starcze, dziewczęce i kobiece, matki, ojca, synów, przyrody żywej i nieożywionej, duchów czystych i nieczystych. Dziś z całą pewnością jestem inny, czuję to wyraźnie; inaczej niż zwykle chodzę, z namysłem, odświętnie. Nie sądzę, abym zwariował. Co to, to nie.

Zżymałem się na okoliczności przeszkadzające w pisaniu, na wszystko, co od niego odrywa. Tym razem jest inaczej. Wcale nie zawadzał mi pobyt Mirka, Ani i Thibauld, koncert Mirka w Białej Piskiej, wspólne posiłki, długie rozmowy, piwo, trochę wódki. Miałem spokój, byłem wyciszony i zarazem otwarty na cały dom, jego zgiełk i w każdej chwili – gdyby zaszła taka potrzeba – mógłbym rzucić to pisanie i biec ku temu, co wołałoby o pomoc, ratunek, wsparcie, współczucie. Pieśni zeszły we mnie tak głęboko, że nikt ani nic nie było wstanie ich wypłoszyć, ani zdusić. Kiedy tylko chciałem pisać, opuszczałem ludzi, z którymi rozmawiałem i żartowałem, kuchnię, gdzie gotowałem, jadłem i zmywałem. I od razu, w pokoju na górze, podejmowałem nutę wersu, a pozostałe pisząc się same, schodziły jak po sznurku. Może więc rozłam między racjami życia i racjami sztuki nie jest aż tak drastyczny i niekiedy, choć na krótki czas, scala się? Nie ja gwałciłem język, to język nachodził mnie i sprawiał, że byłem organicznie napięty jak struna, a jednocześnie wyzwolony. Kto mi to wszystko dyktował, poddawał rytm, rym, współbrzmienia, a przede wszystkim sens? Zresztą, byłem wszędzie, byłem z wszystkim i wszystkimi; przytomny i lunatyczny, płonący i lodowaty, nieobecny i obecny, otwarty jak rozległa, boleśnie czuła rana. I jeszcze to, skąd przeświadczenie, że w tej podróży rozgorączkowanego pisania, coś mi zagraża, jakbym nie miał tlenu, kasku, lin? Jagienka to pojawiała się, to znikała – tak spostrzega realność ktoś w malignie.

Tak, byłem w Czymś lub Kimś. W jakimś brzuchu, który ma swoje czasoprzestrzenne prawa, osobliwą fizykę. Nie było słowa, nuty, dźwięku, który nie potrafiłbym podjąć i rozwinąć w wariacje, wachlarz, wolty poetyckich form. Nie, właściwie to nie była przestrzeń ani czas. Miało mnie coś o wiele silniejszego, to coś mnie dobrodusznie podjęło, a potem bezwzględnie wyrzuciło. A kiedy przebudziłem się (wciąż się przebudzam!), czułem się nagi, samotny, ale dziwnie szczęśliwy i spełniony. Struktura świata wydawała się spójna i sensowna, wszystko się zazębiało, zgadzało, żadnej chaotyczności. Czy to było ciało Innego, Bezimiennego, w którym wszystko jest zgodne i niepojęte zarazem?
Zaczynam przytomnieć, dociera do mnie kontur rzeczywistości i kant życia.

22.02
W nocy znów coś zapisywałem, tekst nie był w całości „podpowiedziany”, jednak wyraźnie „śpiewał” i poddawał się regularnemu wersowi. Rano skończyłem, ale pracowałem nad nim dłużej niż nad poprzednimi, a to dlatego, że rozchodził się w dwóch kierunkach: w szerszym i ogólniejszym oraz węższym, konkretnym, ograniczonym tylko do dwojga: mężczyzny i kobiety. Nie dały się te kierunki scalić, wybrałem więc ten drugi. Włączyłem Stabat Mater i Salve Regina Giovanniego Pergolesiego, co w okresie około wielkanocnym czynię tradycyjnie. Te boleściwe utwory przejmują mnie dogłębnie, dotykają struny łkającej. Ależ tak, pieśni to piszące się misterium pasyjne! Znajduję Chrystusa, odśnieżam go, wkładam mu w ranę sopel fioletu, odbijam od lodu. Z czego jeszcze? Z odwrotności ziemi? Brak języka. Rzecz może w oddechu? Połączenie oddechu indywidualnego, śmiertelnego z oddechem Tajemnicy, z jej kosmicznym oddychaniem?

Wielka moja otwartość. Co ją otwiera? Szeroki mój oddech. Co nim oddycha? Harmonijny mój rytm. Co go wybija? Co tak piskało i kwiliło, aby się wysłowić? Co skruszyło kamień w krtani będący jak grobowiec? […]

27.02
Znów napisały mnie dwa wiersze Pieśń zamknięcia i Pieśń na co dzień. Dwa dystychy tej ostatniej zapisały się w nocy, w pokamedulskim klasztorze na Wigrach, z kolejnymi kilkoma walczyłem dwa dni. To już chyba ostatnie krople strumienia, który tak hojnie spływał i brał w objęcia, co napotkał. W sumie „51 pieśni smutnego światła”.

Zadzwonił W. Uchański z „Iskier”, powiedział krótko: „Wydaję”. Dał mi miesiąc na ostudzenie, bo pieśni potrzebują chłodnego oka. Dlatego wysłałem je Kuczkowskiemu, Fałtynowiczowi, Stabrze, Stolarczykowi. Dostrzegam już krajobraz: śniegi topnieją, leśne dukty wzbierają wodą, która nie ma gdzie ujść. Taka cisza dokoła, że słyszę, jak pęka, kruszy się naczynie, którym byłem. Czym się teraz wypełnić? Od czego zacząć?

6.03
Poeta starochiński:
Przed iluminacją rąb drzewo i noś wodę.
Po iluminacji noś drzewo i rąb wodę.

2 i 3 marca trzy kolejne pieśni, Pieśń prorocza”, która pośrednio i odlegle nawiązuje do Podwalin Leopolda Staffa z Wikliny; Wesołek prochów, znów odnoszący się do jeziorka, w którym rozsypaliśmy prochy Jurka Markuszewskiego; Nie żałuj głaskania umierającemu, zadedykowany ciężko chorej matce Małgosi Lebdy. W liściku do niej napisałem, żeby czule głaskała swoją matkę, zdanie to dało wers, który napędził pozostałe, stając się przemienną i przemieszczającą się osią całej pieśni. Kto wie, czy to nie najważniejszy, najbardziej tajemniczy tekst cyklu.

8.03
Gorączka pisania opada. Pieśni leżą jak ryby wyrzucone na brzeg. Jestem zmęczony, nie mam ochoty czytać ich, ani sobie, ani komuś. Jagienka nakłania i kusi butelką Becherovki, mówi:  – Rozpal w kominku, posiedzimy, rozlejemy, poczytasz. A mi się nawet palcem nie chce kiwnąć. Niebawem mam je czytać w Toruniu, potem w Działdowie, ale myślę o tym rutynowo, nawet obojętnie. Jakże odległa wydaje mi się gorączka tworzenia, jakby nigdy się nie wydarzyła, a jeśli nawet, to gdzieś za siódmą górą, rzeką i doliną. Dobrze mój stan oddają słowa z wiersza Karaska: „Wszystko pamiętam, wszystko zapomniałem”. A gdybym dodał zaprzeczenie: „Niczego nie pamiętam, niczego nie zapomniałem”, czy nadal znaczą to samo? Za oknem tyle słonecznego światła, które niczego we mnie nie podejmuje, nie podnosi i nie wyciąga do świata. Z zazdrością spoglądam na ruchliwe sikory krzątające się w jaśminie.

10.03
Z okna w górnym pokoju patrzę na krzątaninę Mariana po podwórcu. Niebawem zjedzie Jacek Napiórkowski z siostrą. J. będzie miał spotkanie autorskie, po którym udamy się na ognisko, właśnie szykowane przez M.
Znów się pisze: „Drzewa puszczy, czemu takie dziwne drzewa; pień rośnie ku górze, gałęzie ku górze i na boki, teraz nagie i w igłach, a niebawem w pąkach i liściach. Koty, czemu takie dziwne koty, z ogonami sterczącymi w górę i na czterech łapach. Marian, czemu taki dziwny Marian na dwóch nogach; pcha taczkę z trocinami na jednym kółku. Dym z ogniska, czemu taki dziwny dym z ogniska okadzający po skosie świerki i sosny. Cień dymu i komina, czemu taki dziwny cień dymu i komina; trzy kwadranse temu dymił na podjeździe skąd odwalono śnieg na trawnik; a teraz przesunął się i dymi na trawniku, z którego nie odwalono śniegu na podjazd. Ściana garażu, czemu tak dziwna ściana garażu, którą jaskrawi słońce, a ona świeci bielsza niż śnieg i mruży oczy patrzącemu. Ten, czemu tak dziwny jest ten, który mruży oczy w oknie na górze i mówi: Dziwne jest możliwe nic”.

11.03
Złapałem dystans czasowy. Muszę przyznać rację sugestiom przyjaciół, tom trzeba odchudzić. Gorączka, zwłaszcza wysoka, sprawia i to, że pacjent bredzi. Po wielkim ogniu zostaje pogorzelisko. Jeżeli nie wszystko strawił i co nieco da się z niego ocalić, tym cenniejsze są to rzeczy. Dziś siedziałem nad pieśniami i sprawdzałem słowa. Te mocne, choć osmalone i nadpalone, zostawiałem. Spopielone wyrzucałem i zastępowałem innymi.

14.04
Nadszedł projekt okładki pieśni. Ostateczny tytuł 41, znaczy tyle, co liczba pieśni, ale i zawiera nutę prowokacji, zbliża się do mickiewiczowskiego 44. Tomik powstawał w drugiej połowie lutego i w pierwszych dniach marca, a ukaże się w końcu kwietnia. To rekord, jakby gorączka poety przeszła na wydawcę. Okładkę stanowi biało-czarne zdjęcie autorstwa Małgosi Lebdy, które zrobiła w Sypniewie. Uchwyciła mnie z boku, może więcej od tyłu niż z boku, nie tyle jednak moja siedząca osoba jest na nim ważna, co pisząca dłoń, której żyły krwią nabiegły. Właśnie ta dłoń trzymająca, zapisująca długopisem kartkę notesiku, została skadrowana, powiększona i wyeksponowana. Żadne mistrzostwo świata, moja dłoń urąga romantycznym wyobrażeniom artystowskiej dłoni, raczej glina, gruda ziemi tocząca soki glist i korzeni. Znamionuje „cielesność” aktu tworzenia, organiczność, zmysłowość z jednej strony, a z drugiej kruchość, bezradność tego, co usiłuje skryć, przytulić, osłonić. Na okładce spod grudy dłoni wychodzą pieśni. Spod grudy, a nie jak po grudzie, to różnica.

29.04
41 leży na stole. Cieszy i tyle, ale tylko chwilę. Było, minęło i trzeba zaczynać od nowa. Pieśni już nie przy mnie, są więc bezradne, samotne, skazane na siebie. Czy mają dość siły, aby wędrować przez ludzi i krajobrazy? Kto na nie chuchnie, kto podejmie, kto przytuli? A kto pominie, odłoży, odrzuci? To już nie moja sprawa. Tomik leciutki jak piórko sójki, list, chusteczka. W kieszeni będzie lżejszy niż portfel, klucze, komórka, notes: „Leć sójko, leć, leć. Pal sześć śmierć”.

9.05
Leszek Szulc na marginesie 41: „Poeta kroczy pierwszy. Kto idzie pierwszy jest naprawdę żywy”.

4.07
„Najbardziej zaś żywym językiem poetyckim jest język liryki [...]. Język liryki jest wyłącznie językiem miłości – językiem spotkania.” – pisze S. Matusz w swoich Pieśniach odejścia i powrotu.

2.10
Moje spotkanie autorskie w Nowym Sączu prowadził Wojtek Kudyba.  Zapytał, co jest dla mnie ważniejsze, akt pisania wierszy, czy ich czytanie, które wobec tego aktu jest wtórne. Odpowiedziałem, że czytanie jest równie ważne, bo w pewnym sensie odnawia akt tworzenia, przełamuje jego samotność i przeradza się w szamański obrzęd poetycki, przenoszący wspólnotę widzów w niecodzienny wymiar, czyniący miejsce większym, niż jest.

22.10
W centrum myśli Tarkowskiego i Pasoliniego możliwość zbawienia, pragnienie go. Ostatnie słowa Pasoliniego w wywiadzie udzielonym tuż przez śmiercią: „Wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie”. K. Kuczkowski w wierszu Koda: „Rzecz niewarta uwagi, jak zawsze/ Gdy nie o wiersze chodzi ale o zbawienie”.

Dziwienie się jestestwem świata i swoim w tym świecie jestestwem. Niekiedy melancholia, bo czujesz, jak te dwa jestestwa rozpadają się.  Lampion, który świeci, jak gaśnie. I gaśnie, jak świeci.
Głos, który mówi, jak milczy. I milczy, jak mówi.
Świat od zawsze się staje, od zawsze rozpada.
Wiecznie powstaje, wiecznie zapada.
Co jest budulcem zbawienia?
Dopomóż Panie, kimkolwiek jesteś.

28.10
K. Mrozowski przez telefon po lekturze 41: „Nie boją się ciebie proste słowa. Detonowałeś z nich potężny ładunek poezji i czułości. To modlitwa nawet dla niewierzących. Ja jestem niewierzący, uważam, że świat jest i powstaje w głowie, ale szła ze mnie łza, coś we mnie łkało”. I dodaje: „Mam Ody Krzysia Karaska z 2009 roku i twoje 41 z 2010, czy to przypadek, że na obu okładkach ręka? Na tomiku K. spalona (Giacomettiego), na twoim – żywa, pulsująca mięśniem i żyłą”.

2.12
Myślę o słowach Piotra Matywieckiego w radiowym „Tygodniku Literackim”, w którym omówiono 41. Mówił o epifanii czy też iluminacji, która jest darem. Dodał, że jest to dar rzadki i dlatego cudowny. Spada na poetę raz, dwa, może trzy razy w ciągu życia. Reszta, którą się pisze, to imitacja tego daru, co sugerował już zresztą Miłosz. Stopień maskowania imitacji (która też jest maską) zależy od potencjału talentu poety. Na pisanie imitacyjne Gałczyński uknuł inny termin, a mianowicie krawiectwo. O wielkości wiersza – sądził – świadczą szwy użyte przez autora. Nie mogą być zbyt grube, nadto wystawać, uwierać. Najlepiej, by użyte nici były jak babie lato, a same szwy niewidoczne jak zwierzę w nocy i niewyczuwalne jak drgania ziemi na innym kontynencie.

Przed odebraniem sobie życia Sandor Màrai pisał w Dzienniku o głosie, który dyktuje. Ten „Ktoś” dyktował dwa, może trzy razy w jego życiu. Nie miał imienia i twarzy. Wszystko inne, co napisał, określił jako literaturę. Czy milczenie Rimbauda nie brało się stąd, że ten „Ktoś” zamilkł i „ja” poety zamknęło się na „Innego”? „Ktoś”, który ma głos, odzywa się i dyktuje. Nie ma imienia, nie ma twarzy. W której cząstce swojej energii, słowa przemycają choćby pseudonim, choćby maskę tego „Kogoś”? I czy rzeczywiście przemycają, a nie pomnażają bez końca pseudonimy i maski?

16.12
Co mnie pociąga w wierszu? Przestronne przestrzenie, te do wewnątrz i na zewnątrz, mnóstwo okien, a także okien w oknach, wiele przejść, również przejść w przejściach, drzwi w drzwiach, szmery, poruszenia, przeciągi, powiewy, każdy rodzaj światła. To wszystko mogą wyciągnąć proste słowa – po sznurku, jak z przerębla. W takich słowach jest siła tragarza i czułość piastunki. Przychodzą napowietrznie jak obłok albo burza lub we śnie jak krzyk albo pocałunek.

13.02.2011
Fryderyk Hölderlin: „Radość starało się wielu wyrazić radością, daremnie./ Dopiero tu ją znajduję, dopiero tu – w tym smutku”.

Conradowska smuga cienia podchodzi w okolicach czterdziestki. Wraz z nią podchodzi smuga smutku. Smutek – smuga. Ten smutek, często łagodny, dobrotliwy i pobłażliwy, lokuje się w tym, co świetliste, w radości, wesołości, ekstazie lub spowija je niewidoczną acz wyczuwalną smugą mgły. Smutek światła, smutek radości, smutek uśmiechu, smutek pogody, ciała, obłoku, kroku. To nie depresja ani melancholia, jego natura jest głębsza, organicznie tragiczna.

24.02
Sukcesu popróbowałem. Uznania pokosztowałem. Druku zaznałem do woli – tu i tam. Nie jest się od tego bardziej sytym ani szczęśliwszym. Nie jest się od tego lepszym. Sukces, uznanie wydarzają się jak wszystko inne, mogą przebiec ci drogę jak stadko łań lub nie. Gorzej, gdy wywołują głód i są przedmiotem pożądania, bo w rezultacie uzależniają jak narkotyk. Spożywanie go w coraz większych ilościach zaczyna zniewalać, a potem zabija. Wreszcie to, że uzależniony staje się karykaturą własnych możliwości, żałosnym spazmem spotworniałego ego.

9.03
W Braciach Karamazow starzec Zosima powiada: „Dla wszystkich jest Słowo, wszelkie stworzenie, wszelki twór, każdy listek dąży ku Słowu”. Z kolei u Rilkego: „Do współczucia z każdej rzeczy woła/ z każdego ruchu daje znak”. A więc wszystko, w każdej sekundzie, w każdym jej ułamku, z każdego kącika, kąta chce się wyrazić, chce pogłaskania. Wszelkie dygi, drżenia, poruszenia, przeloty, posuwy, powiewy, kołysania, szmery, szumy, blaski, błyski, migotania, mlaski, trzaski, stuki, huki, pluski, chrobotania, to wszystko pragnie się wysłowić, pragnie współodczuwania. Dąży do wejścia w słowo, do poczucia się w słowie, do osiągnięcia miejsca, w którym odczucie życia jest każdemu stworzeniu, każdemu tworowi wspólne. Nie, to nie jest do ogarnięcia, to nie jest nawet do wyobrażenia. A nawet jeśli da się ten wszechproces czy też wszechdążenie wyobrazić, czy choćby w niewielkim stopniu ogarnąć, to jak to z kolei wytrzymać, żeby nie popaść w obłęd, nie spłonąć? Zdarzają się stany iluminatywne, kiedy to człowieka porywa tajemniczy wir poznania. Nie są ani częste, ani długotrwałe, ale ofiarują współistnienie ze wszystkim, co chce się wysłowić i prosi o współczucie, pozwala doznać rytmów, obrotów, drgań wszechrzeczy, meta-więzi z nimi. Pozostaje nienasycenie, pragnienie, wołanie. K.I. Gałczyński: „…i uchwycić to wszystko rylcami;/ ucałować to wszystko ustami/ i tak zajść, jak słońce zachodzi”.

21.03
Skończyłem Braci Karamazow. Nie mogę przestać myśleć o tym dziele, weszło we mnie silnie, nadal pracuje, odczytuje się. Dostojewski musiał pisać je w twórczej gorączce, która utrzymuje się wówczas, gdy siły dajmoniczne biorą twórcę w posiadanie. Pisał swoje dzieło żarliwie i łapczywie, pewnie i trwożnie, panując nad aktem twórczym i nie panując. Ta gorączka udziela się czytającemu. To jeden z ostatnich chrześcijańskich moralitetów, ikonostas metafizycznego porządku świata. Co mnie podkusiło, aby powiedzieć Jagience:– Kiedy będziesz w bibliotece, wypożycz mi Braci Karamazow? Dlaczego poprosiłem o tę książkę? Z jej lekturą, którą bezwiednie rozpocząłem po Środzie Popielcowej, wszedłem w okres wielkiego postu. Mogę powiedzieć za Miłoszem: podatny jestem na egzorcyzm. Dzieło Dostojewskiego podziałało jak egzorcyzm, wydobyło mnie z zamknięcia we własnym „ja”, z ciemnych wód depresji, otworzyło rany grzechów, oświetliło moją małość i tchórzostwo. Sądzę, że podobnie mogło podziałać na samego Dostojewskiego, proces twórczy był rodzajem ekspiacji, który z księgi na księgę oczyszczał go i wyzwalał. Być może.

28.03
Słowa wydają się martwe. Są jak żużel.
Ja jestem martwy?
Jak to jest, że słowa, którymi dotychczas pisałem, teraz są martwe?
Nie dość żaru ma moje serce. Nie dość tętni moja krew.
Niedobre moje „ja”.
Schowane na wierzchu.

29.03
Słowa są zamknięte. Ja jestem zamknięty?
Jak to jest, że jedne porywają drugie, drugie ciągną trzecie, a te kolejne i następne, że wczepiają się w siebie, poganiają, pchają, ciągną? Jaka energia to sprawia?
A teraz są zamknięte.
Puste kapsuły, które nie eksplodują.

Zanurz się w codzienny drobiazg, nie myśl o słowach.
Poznaj świecenie tego drobiazgu, dostrzegaj go, zaufaj.
Daj ponieść się zdarzeniom. Nie są zwyczajne, odkryj, jak się wydarzają, jak się darzą, jak ciebie darzą. Z tego jest światło.
Słowo jest wydarzeniem, jest darzeniem się daru.
Zanurz się w migotanie drobiazgu jak w migoczące wody jeziora o świcie.
Jestem zamknięty i na zewnątrz.
Słowa są zamknięte i na zewnątrz.

30.03
W lesie piski, świergoty, szczebioty, jakby powietrze miało usta, dzióbki. I ta ruchliwość, to poruszenie, ta niespokojna radość. Nie widzę tych ptasząt, tylko słyszę. Przypominam sobie ławice rybek, które podrywały łagodne wody stawu, tę ich migotliwą żywotność, zwinność, pluskanie. Taniec wody. Śpiew powietrza.

31.03
Literatura. Czy nie jest obmową świata?
Dotykać duszy świata, w porządku. A co jeśli nie dotyk tylko obmowa?
Twórca jako rajfur? Więcej, wystawiający fałszywe świadectwo? I sobie i rzeczywistości? Da się to i tak ująć.
Ten ruch, ten pociąg twórcy do rzeczy, do ich duszy, jest najwspanialszym dążeniem. A tworzący od rzeczy, to dopiero przekupki, kumochy.

5.04
Od L. Szulca: „W Czarodziejskim flecie książę Tamino mrozi swoje serce, żeby przejść przez krainę cieni. Pamina nie może zrozumieć postępowania ukochanego, lamentuje, błaga o wyjaśnienia, ale Tamino nie może odezwać się słowem, bo pochwycą go demony. Teraz transgresja: Poeta pewnego dnia słyszy tajemniczy pogłos języka, który obiecuje mu przejście na stronę sensu prawdziwego, ale martwieje odkrywszy, czym jest mowa i jaką ma moc. Skacze z kamienia na kamień pojedynczych, ocalałych słów. Polecam arię Paminy z 2 aktu”.

16.04
Literatura: choroba „ja”?

19.04
R.M. Rilke Notatki o melodii rzeczy: „XXXVII. Wszelka niezgoda i nieporozumienia pochodzą stąd, że to, co wspólne, ludzie próbują znaleźć w sobie samych, zamiast szukać tego w rzeczach poza sobą, w świetle, pejzażu, w początku i śmierci. Tracą w ten sposób samych siebie i nic nie zyskują w zamian. Mieszają się z sobą, ponieważ nie potrafią się z sobą zjednoczyć. Chwytają się siebie nawzajem i nie mogą pewnie stanąć na nogach, bo oboje są chwiejni i słabi; całą siłę zużywają na rzekome wzajemne podpieranie się, tak że na zewnątrz nie wyczuwa się nawet najmniejszej fali.[…] XXXX. I to właśnie najbardziej samotni mają największy udział we wspólnocie. Powiedziałem wcześniej, że z rozbrzmiewającej szeroko melodii życia jeden słyszy więcej, drugi mniej; stosownie do tego wykonuje też większą lub mniejszą partię w wielkiej orkiestrze. Ten, kto słyszałby całą melodię, byłby jednocześnie kimś najbardziej samotnym i najbardziej wspólnym. Bo słyszałby coś, czego nikt nie słyszy, a przecież słyszałby to tylko dzięki temu, że w swojej doskonałości rozumiałby coś, co inni wychwytują niepewnie i we fragmentach”.

20.04
Dobry dzień. Zanurzałem się w jego ciepłym i naturalnym świetle jak nur. Co rusz popatrywałem to na niebo, to na jezioro, bliźniaczo błękitne i czyste. Z trawnika, który zaczyna wschodzić, wygrabiałem igły i mchy. Ugrabiłem tego z dziesięć kopek. Sadziłem niezapominajki, stokrotki i różnokolorowe bratki. Było niespiesznie i zwyczajnie. Jestem.

23.04
Wstałem przed piątą i pisałem życzenia do znajomych i przyjaciół. Każde posyłałem osobno na znak szacunku. To była moja godzinna modlitwa świtem, który jest porą oczyszczającą.
Spraw Panie, aby każdy mój dzień był niecodzienny w swojej codzienności, każda noc mniej nocna w swojej nocy, abym nie umierał za życia, abym nie utracił radości serca i żeby obracało się ono na światło i dobro, tkwiło w centrum uobecniania się rzeczywistości.
Pańscy jesteśmy.

29.07
A teraz mam ochotę na papierosa, choć od ponad trzech lat nie palę, na szklankę reńskiego lub mozelskiego i wiklinowy fotel. Mam ochotę na głęboki wdech powietrza, wraz z haustem tego, co przede mną; rozległego jeziora, po którym włóczą się żaglówki, horyzontu skąd wyrasta trzcina i las, nieboskłonu z podwieszonym obłokiem i przelotem czapli. Następnie zmrużyć oczy, uśmiechnąć się, wyciągnąć nogi. W tym zawiera się moje pisarstwo, polityka i egzystencja.

26.08
Na przełaj traw i zielsk. Wkoło garby i stoki Gór Sowich pokryte ciemną zielenią lasów, zagajników, przydrożnych drzew i jasną zielenią – łąk, pastwisk. Gdzieniegdzie domki, płowe rżyska, trzody owiec i krów. Wręcz cieleśnie obejmuje mnie sierpniowe światło. Jestem lepki i świecę potem, który niekiedy oblizuje wiatr. Nic mnie nie krępuje, niczego się nie wstydzę. W plecaku mam wiersze Ferdynanda Pessoa i dwie puszki piwa. Niczego więcej mi nie potrzeba. Gotów jestem, żeby ruszyć w dolinę. Gdy schodzę, ani się lękam, ani kalkuluję wieczorną godzinę i nie mam pretensji do ciemności.

1.09
Dziś kończę 47 lat. Pragnę już tylko istnienia bez mizdrzenia i pretensji, istnienia w głębokim teraz, widzenia ludzi i rzeczy takimi, jakimi są, wędrując lub siedząc przy kuflu schłodzonego piwa, życzliwego i szerokiego uśmiechu żony, wierszy, które zapisują się same moją ręką, tak naturalnie i zwyczajnie jak wieczorne światło głaszcze mur z cegieł i głowę wyrastającego przy nim jaśminu oraz ciepłych promieni słońca, abym mógł się w nich grzać jak stara jaszczurka. I widoku spod przymrużonych oczu na pagórki, jeziora, drzewa, tego życzyłbym sobie na dziś, jutro i dalsze miesiące. A dalej się zobaczy.



[1] Górka – pokój gościnny na piętrze w Muzeum im. K.I. Gałczyńskiego (przyp. red.).