środa, 28 listopada 2012

Gleń: Jestem (w) literaturze



 „Rozmawiamy o wszystkim, co nas tak naprawdę wcale nie obchodzi, natomiast milczymy o tym, co naprawdę wiemy, za co zapłaciliśmy czesnym z krwi i złota […]”[1].

Kim jestem? Co robię w literaturze? – Takich pytań nie stawia się serio, do tego, aby je postawić, trzeba mieć mocny pretekst. Aby na śmieszność się nie narazić. Na usprawiedliwienie zatem przypominam myśl prawodawcy hermeneutyki, Hansa-Georga Gadamera, który na łamach swojego opus magnum, przekonywał, że nie byłoby nas w ogóle, gdyby nie pytanie, które ku mnie kieruje uczestnik dialogu: „kim jesteś”?… Czy byłoby „ja”, gdyby inny człowiek nie pytał mnie uparcie o moją odmienność, osobność, suwerenność, swojość? Gdyby uparcie swoimi pytaniami nie nalegał na moje za-istnienie?
Tylko, czy – mogą powiedzieć przeciwnicy takiego odsłaniania – możliwe jest budowanie aktu samoświadomości bez podpory Drugiego (języka tradycji)? Czy taka manifestacja siebie nie jest czasem mrzonką, którą roją jeszcze pogrobowcy egzystencjalizmu? Czy nie mówią za mnie wprzódy, skuteczniej i pełniej teksty, które spod mojego pióra wyszły? Mimo wszystko spróbujmy…
W Księdze ziół, Niebie i ziemi oraz Dzienniku dumnego Sandora Màraiego pojawiają się uwagi odnośnie tego, kim jest krytyk i czym jest krytyka. „A więc jesteś krytykiem? Nie piszesz powieści? Jakie to smutne! Nie wiesz zatem nic o pracy pisarza! Ale dobrze już, skoro nie stać Cię na całość, służ wiernie słowu Drugiego”. Tę służbę pojmuję jako Rozmowę, w której ważne – obok najważniejszego: słuchania – jest również spontaniczne „mówienie «ja»”; rozważałem to w poprzedniej książce, nie chcę powtarzać w tym miejscu tez o rodowodach (hermeneutyce i krytyce tematycznej – których czuję się i dłużnikiem, i kontynuatorem) mojego pisania. Przywołuję słowa autora Wyspy po to jedynie, aby podkreślić to, czego brak odczuwam w dzisiejszym dyskursie o literaturze: czułości, empatii, szacunku dla języka poetyckiego. Tak, cnoty to zapoznane, odłożone do lamusa. A przecież bez nich literacka agora staje się targowiskiem jedynie.
Odkąd pamiętam na marginesach mojego bycia (w) literaturze pojawiały się – pisane zawsze z drżeniem i pod dyktando czegoś, co przychodziło spoza mnie (języka? Innego? – nie wiem i nie wiem, czy chcę rozbrajać tajemnicę, tak wielu zresztą próbowało…). Chroniłem w sobie te kruche i doskonale spojone chwile, nie dbając – rzecz dziwna – o owoce tych doznań. Zawsze jednak towarzyszyło moim poetyckim stanom przekonanie o tym, że doświadczam daru, daru języka, który nie stoi na przeszkodzie, który nie jest przekleństwem, który jest konieczny, który trafia do siebie, czyli do rzeczy. Krzepły zatem fragmenty rzeczywistości w wiersze – obrazy, które tak właśnie miały wyglądać, tak brzmieć i inaczej tego wyrazić się nie dało. Tak miało być, tak jest.
Ale nie chodzi mi tu o budowanie wypisów z tradycji estetyki posługującej się klasycznym pojęciem ergon. Koniec pisania zawsze wiąże się we mnie z poczuciem, że udało się raz jeszcze za-pisać doświadczenie istotowe. Że udało się donieść, co donieść było trzeba. Że się zmieściło, usadowiło. Że jest tam prawda, która się na mgnienie oka przydarzyła. Dlatego tak bliskie mi są słowa Heideggera, który w Źródle dzieła sztuki pisał:

Piękno nie występuje obok prawdy. Każda prawda odkłada się w dzieło, wtedy się przejawia. Przejawianie się – jako bycie prawdy w dziele i jako dzieło – jest pięknem. W ten sposób piękno należy do wydarzania się prawdy. Nie jest ono czymś zrelatywizowanym tylko do upodobania.

Myśląc o dziejach bycia (rzeczy, języka i ludzi), przywołując niemieckie słowo Ereignis, nie znał chyba niemiecki filozof pięknej etymologii i koincydencji daru i wydarzenia, które błyszczą i rezonują w polszczyźnie. W naszym języku ‘wydarzenie’ pochodzi od słowa ‘dar’[2].
Każdy z nas inaczej doświadcza daru, inaczej go strzeże, inaczej przechowuje. Dar nas przemienia, człowiek zostaje w tym procesie wy-darzony, jak pisał w Przyczynkach do filozofii Heidegger. Przynależąc – to znaczy: stróżując, strzegąc [wahren], przechowując dzieje Bycia, poeta staje się jego obrońcą. Nie ma człowieka bez Bycia. Ale i na odwrót: Bycie bez człowieka byłoby apofatyczne czy wręcz nieme. Gadamer, komentując myśl swojego nauczyciela, wspominał o czuciu pierwotnej przynależności bycia i człowieka[3].
„U-rzeczona słowem rzecz staje się naprawdę rzeczą” – pięknie pisał Janusz Mizera. Te rzeczy, które mnie urzekają, to rzeczy najbliższe, dotykalne. Od nich wychodzę. Nigdy nie wiem, dokąd doprowadzi mnie słuchanie wydarzenia, jakie dzieje się wpośród świata, w mojej faktyczności. Ale pamięć o takim wydarzeniu zawsze stanowi rękojmię mojego pisania. W tym względzie bliskie jest mi rozumienie poezji jako świadectwa, o którym pisał w Przed nieznanym trybunałem Jan Józef Szczepański. Prawda w wierszu winna wspierać się na tej, która stoi przed wierszem. Tylko tak, pisał autor Ikara, można uzyskać mocne wiązanie literatury z rzeczywistością.

Wprzódy zawsze jest ruch (rzeczywistości, języka) i milczenie (moje słuchanie). Stąd biorą swój początek drogi myślenia. Moja poezja jako droga przez agory i ugory do prześwitu. Słuchanie. I pokornienie. Pisanie poezji rozpoczęte z czczości, z nastawiania ucha na szmer strumienia mowy toczącego się we mnie jest ostatecznie wysiłkiem przekraczania siebie. I ustaleniem siebie, choćby na ten jeden moment.
Namysł nad słowem, praca poety, jest gruntowaniem wydarzenia. ("Stół musi zacząć stać"). „Inny” język jest mi zazwyczaj niepotrzebny. Język poetycki jako novum, idiolekt – gorączkowe poszukiwanie wyrazu, którego dotychczas nie było – może zaciemniać to, co i tak za-raz skryje się, umknie. Poznanie-przez-poezję jest procesem, który sam dyktuje swoje warunki. Przede wszystkim wydarzenie zawiera już w sobie formę, którą trzeba jedynie podchwycić, przenieść. „Nie mieści się? To potłuc brzmienidła, świecidła” (Białoszewski). Czyż nie jest tak, że zawsze piszemy wiersze? Liczbę wiersza – osadu wydarzenia – stanowi zawsze liczba pojedyncza. Budowanie książek z poezją – wierszy układanie – dla mnie jest jedynie wprawką w kompozycję, „poetykowaniem”.
Ale, czy ów rzeczony (rzekomy) logos nie używa nas czasem? Jakże to - język znów ma mówić nami? Czy takie słuchanie, o którym piszę, nie jest jedynie pobożnym życzeniem? Śladem platońskich artefaktów w myśleniu? Śladem anachronicznym, łabędzim śpiewem?... I czy ktoś tu nie mówił przypadkiem o hermeneutyce, dla której wyrazista podmiotowość jest absolutnym punktem wyjścia?
Nie jestem poetą, jestem krytykiem, któremu zdarzają się wiersze. Który pielęgnuje te chwile, aby mieć styk z doświadczeniem poety. Aby znać smak tego samego źródła. Aby rozumieć, czym jest otwieranie się, nasłuchujące milczenie, nastrajanie na Słowo. 
Tym intensywniej – mimo podejmowanych prób, prób krytyka, racjonalizacji tego doświadczenia – odczuwam „dotkliwą” obecność tajemniczego źródła poezji przejawiającego się w wydarzaniu. 
To, co przepływa przez nas w twórczym akcie „pobie­ra” z nas ślad naszej istotowej niepowtarzalności. Jeśli przeciwnie – to my mielibyśmy pisać (o; na sposób) Logos, musielibyśmy być jego źródłem. Oto złudzenie woli mocy. Wolę pielęgnować w sobie niejasny odblask   Innego...
Pokornie myśleć prześwit prawdy. Poznawać i wyczekiwać.
Jestem słowem, tym, co mówię, czuwającym rozgardiaszem bytu. 




[1] S. Márai, Ars poetica, tłum. F. Netz, „Strony” 2009, nr 3, s. 193.
[2] zob. A. Brückner, Słownik etymologiczny języka polskiego, Warszawa 1989, s. 85, 649; tezę Brücknera potwierdza także: A. Bańkowski, Etymologiczny słownik języka polskiego, Warszawa 2000, s. 251-252.
[3] zob. H.-G. Gadamer, Heidegger  i język metafizyki, tłum. A. Dorobiński, „Aletheia” 1990, nr 1/4, s. 129.