Jarosław Jakubowski - ur. w 1974 r. w Bydgoszczy. Poeta, prozaik, dramaturg, krytyk literacki. Studiował budownictwo lądowe na Politechnice Gdańskiej i politologię na Uniwersytecie Gdańskim. Autor zbiorów wierszy: Wada wymowy (1996), Kamyki (1998), Marta (2001), Wyznania ulicznego sprzedawcy owoców (2003), Wszyscy obecni (2006), Pseudo (2007), Ojcostych (2007), Flow (2010), święta woda (2012), Światło w lesie (2015), Wzruszenia (2017) oraz książek prozatorskich (m.in. opowiadań i powieści): Slajdy (2009), Cyryl, dlaczego to zrobiłeś? (2012), Oczy pełne strachu (2014), Rzeka zbrodni (2015). Jako dramaturg debiutował w 2007 roku w Laboratorium Dramatu w Warszawie czytaniem scenicznym sztuki Dom matki. Na polskich scenach odbyły się premiery jego sztuk: Generał, Życie, Koncert na rożek, bęben i violę, Wieczny kwiecień, Człowiek, który nie umiał odejść, Licheń Story, Czerwone Zagłębie, Magicy. Zdobywca m.in. Grand Prix festiwalu polskich sztuk współczesnych „Raport” w Gdyni - za sztukę Generał (2011), głównej nagrody w konkursie na polską komedię współczesną „Komediopisanie” - za sztukę Życie (2010), laureat konkursu dramaturgicznego „Metafory Rzeczywistości” - za sztukę Wieczny kwiecień (2012). Jego najważniejsze teksty sceniczne zostały zebrane w dwóch tomach: „Generał” i inne dramaty polityczne (2014), „Prawda” i inne dramaty” (2017). Trzykrotnie nagradzany Strzałą Łuczniczki za najlepszą bydgoską książkę roku. Stały współpracownik dwumiesięcznika literackiego „Topos”. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Mieszka w Koronowie.
WYBÓR WIERSZY
Komunia 1984
Ksiądz
Zakrzewski wysyłał mnie po ekstramocne
(„tylko
pamiętaj, bez filtra”)
dzięki
czemu mogłem na chwilę urwać się z religii.
Po
drodze był głaz — wielki przycisk do papieru i dwa miecze
odlane
na pamiątkę 1410 roku. Wokół starego dębu miejscowa
starszyzna
w bezruchu obserwowała obcych.
Ekstramocne
trzeba było mieć nerwy, żeby
wytrzymać
te spojrzenia.
Ksiądz
miał swoje sposoby: wystarczyło że zamiast banalnego
„bardzo
dobry” wpisał „wzorowy! z wyróżnieniem!”
do
zeszytu, w którym kwiatkami zaznaczało się obecność
na
nabożeństwach majowych — i czułeś się prawie jak w niebie.
To
on nauczył nas pieśni, które śpiewaliśmy
w
dniu Pierwszej Komunii.
Przyjmowaliśmy
Ją na wyschnięte języki, długo
nie
chciała się rozpuścić, uwierała w ustach, choć niby
byliśmy
przygotowani.
Potem
pieśni wyciekły z głów
jak
z dziurawego mieszka,
usta
nauczyły się przyjmować
błoto.
Urwałem
się z religii,
spadam.
Droga
Dawałeś mi znaki,
a ja odwracałem się.
Odchodziłem daleko,
ale Ty byłeś cierpliwy.
Tam dokąd uciekałem
sztuczne światło jak wąż
prześlizgiwało się przez
szkło.
Przypominam je sobie
zawsze
kiedy tylko pomyślę
„jestem uratowany”.
Nie mogę uwierzyć
że kiedy się nade mną
pochylasz
na Twojej Twarzy nie gra
nawet jeden
nerw obrzydzenia.
Miłość.
Tak, to Twoje imię.
Nic o niej nie ma w
naszych książkach.
Bohater
Czasem
zapominał żyć
i
długo paliło się niepotrzebne światło.
Dzień
nadchodził jak śmierć
rozrzedzona
w powietrzu.
Wiedział,
że tamten nazywał się Chrystus,
ale
teraz jakieś dalekie wyobrażenie
patrzyło
bez mrugnięcia,
nieprzemienione.
Czasem
nie nastawiał budzika
jakby
liczył, że się nie obudzi
albo
chociaż nie zaśnie.
Piątek, pod wieczór
Piątek,
pod wieczór. Nic się nie zaczyna ani
nic
się nie kończy. Choć też trudno upierać się, że trwa.
Trawa
w słońcu przypomina sierść,
ale
wspominam o tym tylko jako kronikarz
rzeczy
nieistotnych. Wszystkie ciągi dalsze
są
wyrzuconymi na brzeg wielorybami,
którym
zepsuły się sonary.
Ty
oddzielone od ja kilkoma metrami
nagrzanego
powietrza albo kilkoma innymi historiami.
Powtarzam,
to nieistotna buchalteria.
„Istotne
jest to, czego nie osiągniesz nigdy”,
coś
co chciałeś przed chwilą powiedzieć,
teraz
wydaje ci się bez wartości i mocy
jak
zepsute wino. To niczyja wina, więc milcz
albo
walcz, efekt zwykle jest ten sam:
jakiś
piątek, nic się nie zaczyna i nic się nie kończy.
Trawa
rośnie jak sierść, srebrny samolot zaraz zderzy się
z
chmurą.
Szczęśliwe doliny
W
2000 roku szwajcarscy lekarze
oficjalnie
dokonali
12378
aborcji.
To
prawie tyle,
ile
duszyczek liczy Koronowo,
Szczęśliwa
Dolina.
Szczęśliwe
doliny, w których żyją
szczęśliwi
ludzie
i
ich szczęśliwi lekarze.
Doliny
tak szczęśliwe,
że
nadmiar szczęścia
trzeba
z nich usuwać.
Więc
Prawda
i tylko prawda
odraczana
z wiersza na wiersz
zamiast
tego opisy czynności
albo
nawet bez opisów
czyta
śmierć.
Życie
Ślady
Boga tak słabe że prawie niewidoczne.
Ile
się można wpatrywać — w końcu zamykasz oczy
i
pozwalasz unosić się fali, w której pływają rzeczy.
Potem
gdzieś wsiąkasz, umierasz, ale przecież żyjesz.
Żyjesz,
ale nie wiesz po co.
I
jeszcze ten kraj, taki ciężki, na twoim sercu
Które
jest mięśniem języka.
Pytania
ciągną za sobą puste wagoniki;
znikają
w ciemnym tunelu pod górą.
Po
tej stronie zostaje bagaż, jakieś wirujące strzępy.
Nazwij
to jak chcesz, na przykład poezją.
Flow
Te
nowe autobusy są tak dźwiękoszczelne, że słychać
nawet
żenadę pasażerów, gdy poczują smrodek.
Oczywiście,
nikt się nie odezwie, ponieważ „kto pierwszy
poczuje
temu się że tak powiem snuje”. Ludowe mądrości są wypierane
z
obiegu przez telewizyjne cytaty, które tak jak
smrodek,
nie wiadomo do kogo należą, kto je puszcza.
Jednak
oglądalność wiosny utrzymuje się na stałym poziomie,
lekkie
wahania idą w parze z wahaniami ciśnienia.
Oglądalność
Twoich piersi… zresztą, nieważne,
za
bardzo rzuca na zakrętach.
Wyciszenie
niejako w kontrapunkcie do Miasta za hartowanymi
szybami.
Hartowane miasto kicha
na
to wszystko, rozkłada się jak zwykle i jak zwykle zwycięża.
Pamiętam
świeżość pierwszej podróży, szarpnięcia
wagonów
jak trykanie byka, którego właśnie chwyciło się za rogi.
Dzisiaj
pasażerowie są zmęczeni, zaraz muszą wysiąść i nic tego
nie
zmieni. Miny mają jakby na przystanku czekało na nich
piekło,
a kiedy już wysiądą, piekło rozpuszcza się w kwasko-
watą
papkę, którą trzeba przeżuć i przeżyć.
Dobrze
by tak raz pójść inną drogą, zobaczyć inne
widoki,
jakieś kępki światła strzelające na stykach betonu
i
nieba, a potem stwierdzić ze spokojem, że inne nie znaczy
wcale
nowe. Ale zadurzenie ma swoją siłę, wagon pociąga
wagon,
droga pociąga nogi, ty pociągasz nogami, pociągająca
perspektywa
nieskończonego poematu jak rzeka
rozpływa
się, poemat pozostaje nie skończony. Otwierasz drzwi,
za
którymi pytają cię o zaproszenie, ale nie masz nic
na
swoje usprawiedliwienie, próbujesz tylko udawać
że
jesteś swój, ale ty jesteś nieswój, a co najgorsze,
nie
potrafisz udawać. Więc może zanim tam wejdziesz
załóż
maseczkę, taką wenecką albo z liposomami
na
przedłużenie okresu przydatności do życia. Zawsze
możesz
uwierzyć w klona, który wróci z zaświatów
jak
syn barona F. Uwierzyć nie znaczy rozumie, zrozum.
I
nie mów, że tego już za wiele, wiele było takich momentów i
zawsze
górę brał deficyt nowych wrażeń, próżniowa pompka
czarna
dziurka w piersi zasysa kolejne światy, kumasz te klimaty,
coraz
mniej powietrza, coraz więcej waty. Miejskie autobusy
w
słońcu gubią skórę z wykupioną powierzchnią reklamową,
mężczyźnie
z bilbordu opada papierowa powieka, jego kobieta
oddała
się już wszystkim, więc można ją wymienić.
Wszechświat
znowu mieści się na łyżeczce, wystarczy połknąć aby poczuć
Prawdziwą
pustkę, Real Emptiness, bejbe.
Jedyne
co po nas zostanie, to opakowanie.
2002-2003