
Ba!
Koło południa zadzwonił
listonosz, że ma paczkę dla mnie. Wiedziałem, że idzie nowa książka od Kassa.
Powiedziałem listowemu, że ma zostawić na parapecie. Zostawił. Owinął paczkę
stretchem, położył na parapecie i przycisnął kamieniem.
Znalazłem przesyłkę, rozerwałem
folię, papier. Na okładce wystraszona, a może raczej zdumiona twarz dziecka z
szeroko otwartymi oczami i buzią. Wiadomo, każde dziecko jest poetą, dopóki nie
zepsuje go świat. Tylko nieliczni trwają do końca w formie elementarnego
zdumienia. Poeci.
Przeczytałem długi poemat. Roześmiałem
się, ujrzałem Wojtka jako tresera w wielkim cyrku, który okiełznał wszystkie
rodzaje językowych stworzeń. Prask, strzał z bata i na cyrkowy stołek grzecznie
wskakuje wół poetyckiego reportażu i wymrukuje: Jest 7 grudnia 1952 roku, godzina 9.00/ na VII oddział nerwic zgłasza
się K. Po chwili, żeby nie zanudzać narracyjnym tonem gwiżdże na poetycką
papugę, która grzecznie duka: w bramie
parka… na wrony trąbi sanitarka.
Rozpoczyna się prawdziwa symfonia
w różnych tempach, raz jest andante, raz allegro, za chwilę grave, miejscami
con amore i lento. W tym wszystkim pełno zabawy i radości z użycia języka. Tu
słowicza tercyna w swoistym poetyckim da capo al fine:
Miałem pięć lat
gdy chwyciłem za
stópkę
za stópkę
kieliszek podniosłem
gdy miałem pięć lat
W
innym miejscu regularny dystych poetyckiej zięby:
Byłem młodzikiem krnąbrnym
Skłonnym do melancholii
Przy świętach rodzinnych
dostawałem nie bez drwiny
Kieliszek wódki na boku
sześć lub osiem razy w roku
Tak
przez cały poemat, różne frazy, różne dykcje, trzaski bata oznaczone numerami
strof i nowy, zupełnie inny głos. Poemat jest tajemniczy, niby o Gałczyńskim,
ale też o Kassie. Semantyczny taniec aż mnie samemu zaczyna wciskać się w
gardło słaby rym:
Kass
z Gałczyńskim
Wirują
w tańcu dzikim.
Poezja współczesna jest nudna,
introwertyczna, wielkie jęki o skaleczony paluszek. Chyba dopiero wielki ból
istnienia każe osobowości artysty wyjść z własnej skóry. Wtedy zaczyna
powstawać sztuka. Wielka sztuka jest jak kopnięcie w dno beczki, w której
tłoczą się słabe echa narzekań na własną egzystencję. Z beczki robi się wielka
tuba. To dopiero wyzwanie dla artysty: boli mnie, ale was zabawię. Kiedy
uwierzycie, że tylko tańczę ze słowami, że jestem lekkoduchem, pijącym dobre
wino, bezmyślnym podróżnikiem, że jestem piękny, młody i zdrowy; i będziecie
się śmiać z tego, co napisałem – to znaczy, że was oszukałem i należę do
najlepszych majstrów w rzemiośle, a moje mary są moje i do skrzyni z nimi.
Nietzche pisze: Artysta wie, że jego dzieło wtedy tylko
działa w pełni, kiedy wzbudza wiarę w improwizację, w powstanie z cudowną
nagłością, wzmaga zatem chętnie to złudzenie i wprowadza do swojej owe
pierwiastki natchnionego niepokoju, rzucającego się na oślep nieładu, nasłuchującego
przy poczęciu dzieła marzenia, jako środek podstępny, żeby tak nastroić duszę
widza lub słuchacza, ze wierzy on w nagłe zjawienie doskonałości.
W drugiej części książki są Śnienia, mroczne, tajemnicze pełne
atmosfery śmierci, ale mnie nie przerażają. Sam jestem sennym podróżnikiem.
Spotykam się w snach z ojcem, który tam wciąż żyje.
Pierwszy wiersz Śnień jest o
chorej matce. Do kości wzruszający. O odchodzeniu kochanej osoby w
nieświadomości:
twoja matka dryfuje jak łupka
kory.
A co, jeśli mózg, ten bóg
nowych odkrywców
nauki, co jeśli mówi: Jam jest.
Jam jest świat.
Myślę,
że ten poetycki krzyk chce oznajmić światu: jak można kochać i nie pragnąć dla
kochanej osoby wieczności? Jak możecie się godzić na żywot pięknych motyli,
które mogą zostać zdmuchnięte przez wiatr, stopione w jednej chwili przez
płomień świecy? Czego poeta Kass szuka w snach? Wyrwania się z kleszczy
obojętnego, ogłupiałego świata, pędzącego na oślep w swoim szaleństwie;
świętego obcowania żywych z umarłymi; fascynującego zanurzenia się o ostatniej
tajemniczej sferze pozbawionego przez naukę uroku świata? Może wszystkiego
naraz. A może zbiera we śnie, to co pogubił za dnia?
Mantyl to słowo matki. Wystaje
z mułu snu
i porusza tylną sylabą jak
odwłokiem, omal bez tchu.
Może po ciemku widzi się lepiej, lepiej się
szuka. Za wiele światła tłumi sztukę. Boga, modlitwę zastąpiliśmy żarówką,
upiorną świetlówką, diodami w zegarkach. Nie ma już spokojnego zanurzenia się w
mrok, jest klikanie po kanałach przed snem, bzdura nas usypia, banał uspakaja,
polityczny gwałt sypie nam senny piasek w oczy.
Dykcja snu to dykcja wolności.
Kass mówi wara od moich snów. To mój bastion:
Skąd ten wierszyk? Wylazł jak
kontur z mgły
nie służy posłom ani osłom, ani
do czarnej mszy
Trzecia
część tomiku to Jawy (albo antyśnienia). Po szalonym poemacie, podróży w sny
przyszła pora na uchwycenie zdrowego pnia rzeczywistości. Mówię zdrowego, nie
tej rzeczywistości, która stała się fałszywą fikcją, a która mieszka na
szpaltach gazet, w telewizorze w internecie. Otrzeźwieniem może być spojrzenie
na jezioro:
a rozwidnia zatokę, gdzie sunie
żagiel
tak spokojnie, jakby w ogóle
nie płynął.
Znika za cyplem, a ja nie
stawiam kropki.
Znaleźć
ukojenie w bezruchu, tak długo wpatrywać się w koronę brzozy, żeby znów
odzyskała swoje królewskie miejsce w naszej hierarchii. Kass mówi, że
pogubiliśmy świat jak garść drobnych z kieszeni. Nie fascynuje nas drzewo z tej
racji, że jest, ale, ile z niego można wycisnąć soku, ile ma słojów, na ile
kawałków można je porąbać. Świat natury nie ma już umocowania w wierze w jej metafizyczny cel.
Istnienie więc majowego krzewu bzu jest sprzeczne z rozumem. I znów Fryderyk
Nietzsche: Że rzecz jest przeciw rozumowi,
to nie argument przeciw jej istnieniu, raczej jego warunek.
U Kassa jest wiele jakby
postpanteistycznej ekstatycznej akceptacji dla świata, dojrzałej miłości
poprzez skupienie, uwielbienia dla przyrody poprzez litość, afirmacji, która
jest implikacją opozycji wobec cywilizacji i polityki:
Krajobraz się leni,
cesarza. Jesień jesionów
nasłonecznione berła obłoków –
oto cesarstwo.
Odkładam
na chwilę tomik i patrzę na podwórko. Trawa pożera kawałki pręta zbrojeniowego,
blaszany grill kiwa się na słabo dokręconych nogach. A w brzeźniaku koncert
ptaków. W tej chwili sztuka spotkała się z życiem i ukłuła mnie tak, że
poczułem fizyczny ból. Jedna z linijek litanijnej części długiego poematu brzmi
tak: bolesna liryczności szmelcu.
Pytacie, po co poezja? Ba.
Leszek Szulc