środa, 28 listopada 2012

Jakubowski: Aleje Wolności

Niedawno śnił mi się chłopiec. Miał bardzo jasne włosy, zacięty wyraz twarzy i niewykluczone, że był mną. Domagał się (w tym śnie), abym wytłumaczył się z różnych uczynków. W jego głosie słychać było wyraźną skargę. Próbowałem mu odpowiedzieć, ale w pewnym momencie oddalił się. Miejscowi (w tym śnie) powiedzieli, że poszedł „na Londyn”, bo tam, „na Londynie”, mieszka. Przyznam, że nigdy nie słyszałem tej zwyczajowej nazwy (poza jej bydgoską wersją – „Londynkiem”), ale jestem w stanie wskazać to miejsce, położone bardzo niedaleko od domu, w którym spędziłem dzieciństwo.
Ten dziwny, trudno przetłumaczalny na słowa sen przypomina mi próbę narysowania mapy w sytuacji, gdy jest się jej częścią składową. Próbę narysowania mapy krajów, co do których istnienia można mieć poważne wątpliwości. Ale które domagają się opisania.
Tak mniej więcej rozumiem zadanie „postawione” przez wierszowany szkic Wojciecha Kudyby Poezja wobec Innego. Zadanie „określenia się”, a więc znalezienia układu odniesienia, który byłby wspólny dla mnie i dla tych, których chętnie bym w nim widział. Z którymi łączy mnie – no właśnie, co? Wzajemna sympatia? Poqdzielanie tego samego systemu etycznego? Estetycznego? Sposób rozumienia literatury? Istnienia w kulturze? A może wszystko to po trosze?
Można w tym kontekście mówić o środowisku, środowisku „Toposu”, ale będzie to układ odniesienia bardziej towarzyski niż artystyczny. Bardziej zawierający komunikat na zewnątrz niż postulat skierowany do wewnątrz grupy. Ale właśnie – czy grupy? Wojciech Kudyba sugeruje pewne sposoby jej opisu, czy raczej – wydobycia z chaosu, z oceanu znoszących się opisów, daje konkretną metodologię tej dziwnej i trudnej kartografii. Proponuje mianowicie wprowadzenie dychotomii: język zamknięty (kultura zamknięta), język otwarty (kultura otwarta). Spróbuję wokół tego centrum opowiedzieć własne doświadczenia z ostatnich kilku lat działalności poetyckiej i krytycznoliterackiej.
Połowa pierwszej dekady XXI wieku przyniosła nadzieję na poważną zmianę społeczną w naszym kraju, a także na przewartościowanie języka krytyki. Na tej fali opublikowałem szereg tekstów publicystycznych i nie tylko, choć z publicystyką mających wiele wspólnego. Przeglądam je teraz, po kilku latach. „Podobnie jak przestrzeń publiczną, literaturę polską zdominował [...] dyskurs lewicowo-liberalny”; „Otwarta dyskusja światopoglądowa zastępowana jest czymś w rodzaju quasi-dyskusji, w których od samego początku wszystko jest jasne”; „Każdy z nas wykonuje swoją robotę literacką i popularyzatorską, ale wszyscy razem nie tworzymy drużyny, jakbyśmy nie rozumieli, że minął już czas samotnych Robinsonów”; „Przeżywanie własnej wiary i słabości, głoszenie Dobrej Nowiny czy też lamentacje nad zanikającym Absolutem i «sferą jego przejawiania się» są i pozostaną naczelnymi tematami naszej literatury, niezależnie od takiej czy innej mody czy zapotrzebowania”. I jeszcze: „Zanikła świadomość bycia poetą w sensie społecznym, a w ślad za nią społeczne wymagania stawiane przez poetów samym sobie”; „Powiada się, że publicystyka jest zagrożeniem dla poety. Czas skończyć z tym przesądem. Publicystyka, o ile wyraża nasze najgłębsze przekonania, może jedynie uzupełnić poetycki przekaz o nowe obszary zagadnień, dotąd zastrzeżone raczej dla dziennikarzy i siłą rzeczy przez nich spłycane” oraz: „Młoda (albo nowa) polska poezja jest poezją niedojrzałą i, co gorsza, nie ma ambicji, aby stawać się dojrzalszą. Zrywając z powagą i dezerterując z wojny o ludzkie dusze, popełniła grzech pierworodny i tym samy skazała się na wygnanie do zatęchłych nisz”.
Napisałem wtedy poemat pod tromtadrackim tytułem Pożegnanie z Europą. Chwileczkę, ale dlaczego użyłem przymiotnika „tromtadracki”? Wtedy, te kilka lat, te kilka tysięcy dni i nocy temu, ja naprawdę wierzyłem w to, że „Nikt nie zasłużył na upadek bardziej niż ty Europo” i naprawdę wydawało mi się stosowne dedykować moje „piąstki grożące smokowi” niejakim „Cz.M. i Z.H.”, uważając że na tych dwóch potężnych filarach zawieszę most, po którym mój wiersz przejdzie z pogrążonego w zgnuśnieniu brzegu na drugą stronę, na stronę zaangażowania. Wzruszający zapał, wzruszająca naiwność, wzruszająca katastrofa. Nie dlatego, że zaangażowanie mam za coś, co nie przystoi pisarzowi. Dlatego raczej, że angażowałem się wtedy po stronie własnych złudzeń, a nie rzeczywistości. Europę znałem z książek i atlasów geograficznych i młyńskie koła czasu musiały przemielić tysiące kilometrów dróg, żebym mógł napisać całkiem inny poemat pt. Podróż na Zachód, w którym porzucam „wodniste substytuty krwi” i przynajmniej usiłuję dostrzec krwiobieg prawdziwy.
Tamtym moim „rewolucyjnym” wynurzeniom patronował duch Stanisława Brzozowskiego, który w Pamiętniku pisał: „Zanadto przejąłem się myślą, że pisanie, tworzenie jest to wyrażanie siebie, nie zaś tworzenie jasnych i zdolnych trwać w słowie przedmiotów myślowych”. Może dlatego tak gwałtownie sprzeciwiałem się wtedy wyznaniu Karola Maliszewskiego ze zbioru Rozproszone głosy: „Nie ufam deklaracjom. Bo co to znaczy, że poeta chce być odpowiedzialny, głosi odpowiedzialność i tak wzruszająco odnosi swe pragnienia do jakiejś, dość hipotetycznej, wspólnoty ludzi, wspólnoty wartości? Moim zdaniem, szuka w etyce usprawiedliwienia dla swoich słabo wyeksplikowanych dążeń estetycznych. Szuka zadośćuczynienia, oddaje się mitotwórstwu, boi się nienazwanego, radykalnego, rzeczywiście własnego. Boi się tragizmu samotnej egzystencji”.
Dziś, kiedy wracam do swoich tekstów z wieku Chrystusowego, czuję się, jakbym wchodził do owego trudno przetłumaczalnego na słowa snu. I jakbym spotkał w nim chłopca, któremu muszę wytłumaczyć, dlaczego nasze drogi się rozeszły. Dlaczego musiały się rozejść. To nie tak, że wstydzę się tamtych tekstów. One musiały powstać i niektóre zawarte w nich tezy uważam za aktualne również dziś. Ba, pewne zjawiska, jak choćby kult niedojrzałości w młodej poezji, wydają się jeszcze bardziej nasilone. Tyle tylko, że język, którego używałem wtedy, dziś wydaje mi się skłamany. Był to raczej język sloganów politycznych niż język, który oddawałby moje doświadczenia, dylematy, wybory – dobre i złe. Chęć uczestnictwa w czymś, co nazywano wtedy „rewolucją moralną” (a może chęć uczestnictwa w ogóle) przesłoniła mi wielkie, nieogarnione obszary dialogu istniejące w kulturze. Język wydawał mi się wtedy użytecznym narzędziem w budowaniu przestrzeni dominacji – nad tą drugą, niechcianą, Inną przestrzenią.
Myślę, że na taką postawę miało spory wpływ wychowanie, które wyniosłem z okresu dzieciństwa przeżytego w PRL-u. To wtedy w moim pokoleniu, pokoleniu pierwszej połowy lat siedemdziesiątych ukształtowało się coś, co nazywam wyobraźnią wojenną. Filmy, programy telewizyjne, program nauczania, regularne spotkania z kombatantami i żołnierzami służby czynnej, nieustannie podsycane przez propagandę poczucie zagrożenia wojną, tym razem nuklearną. To wszystko musiało znaleźć odreagowanie w postaci choćby notorycznych zabaw „w wojnę”, ale też musiało odłożyć się w podświadomości, skoro przez długi czas jako niespełna dziesięcioletni chłopak miewałem powracające sny, w których powtarzały się pewne elementy. Były w nich napisy (jak w filmie) i był przewodnik, którego (w tych snach) nazywałem Diabłem i który zabierał mnie na przejażdżki po krajobrazie ogarniętym wojenną pożogą. Pewnie była też muzyka, jakieś werble i smyczki odpowiednio podbijające napięcie. Oczywiście byli też źli Niemcy. Jeden z tych koszmarów wbił mi się w pamięć wyjątkowo. Otóż postawiono mnie przed dylematem: przeżyję, jeśli rozstrzelam moją rodzinę. Obudziłem się z płaczem i pobiegłem do łóżka rodziców poszukać ukojenia. Ale obraz stojących pod ścianą najbliższych mi osób wciąż mam przed oczami. To pewnie ciekawe pole dociekań dla psychologa, ja powiem tyle: wyobraźnia wojenna ma to do siebie, że domaga się wroga. Nie przypuszczałem, że można – mówiąc kolokwialnie – dogadać się z ludźmi, z którymi różnię się światopoglądowo o całe lata świetlne. Doświadczeniem, które przeorało moją świadomość w tym względzie, było spotkanie z teatrem.
Teatr jako spotkanie ludzi. Jako spotkanie języków. Wreszcie teatr jako ciało, którym stało się słowo. Jest w tym coś mistycznego, czy to się komuś podoba, czy nie. Pisząc dla teatru, spostrzegłem, że moje słowo znalazło wehikuł, którym może dotrzeć w niezbadane rejony. Tym wehikułem jest drugi człowiek.
Ale przecież są stany (sny) trudno przetłumaczalne na słowa. Cały świat staje się trudno na słowa przetłumaczalny. Jakby stawał się snem. Może zresztą już przestał być przetłumaczalny. Rozpadł się na kawałki i nie sposób go na powrót poskładać. Ale nawet jeśli tak jest, to zawsze jest też drugi człowiek. Tak samo jak ty przerażony „tego świata” rozpadem. W tym miejscu przypomina mi się jeden z późnych wierszy Czesława Miłosza pt. Jeżeli nie ma:

Jeżeli Boga nie ma,
to nie wszystko człowiekowi wolno.
Jest stróżem brata swego
i nie wolno mu brata swego zasmucać,
opowiadając, że Boga nie ma.

Tak. Twoim obowiązkiem wobec „brata swego” jest narysowanie mapy krajów, nawet jeśli co do ich istnienia masz poważne wątpliwości. Pisał o nich Miłosz w Ziemi Ulro: „ich granice, ich jeziora i rzeki oznaczają, że zajmuję się organizowaniem przestrzeni, ale także, że pokonuję czas teraźniejszy (podkreślenie moje – J.J.), bo są to kraje, jakie kiedyś powinny być.”
Miejsce, w którym zniknął blondwłosy chłopiec z mojego snu, w rzeczywistości znajduje się przy Alejach Wolności. Najpiękniejsza nazwa, jaką znam. Nazwa, którą traktuję dziś jak przesłanie.