Niedawno śnił mi się chłopiec. Miał bardzo jasne
włosy, zacięty wyraz twarzy i niewykluczone, że był mną. Domagał się (w tym
śnie), abym wytłumaczył się z różnych uczynków. W jego głosie słychać było
wyraźną skargę. Próbowałem mu odpowiedzieć, ale w pewnym momencie oddalił się.
Miejscowi (w tym śnie) powiedzieli, że poszedł „na Londyn”, bo tam, „na
Londynie”, mieszka. Przyznam, że nigdy nie słyszałem tej zwyczajowej nazwy
(poza jej bydgoską wersją – „Londynkiem”), ale jestem w stanie wskazać to
miejsce, położone bardzo niedaleko od domu, w którym spędziłem dzieciństwo.
Ten dziwny, trudno przetłumaczalny na słowa sen
przypomina mi próbę narysowania mapy w sytuacji, gdy jest się jej częścią
składową. Próbę narysowania mapy krajów, co do których istnienia można mieć
poważne wątpliwości. Ale które domagają się opisania.
Tak mniej więcej rozumiem zadanie „postawione”
przez wierszowany szkic Wojciecha Kudyby Poezja
wobec Innego. Zadanie „określenia się”, a więc znalezienia układu
odniesienia, który byłby wspólny dla mnie i dla tych, których chętnie bym w nim
widział. Z którymi łączy mnie – no właśnie, co? Wzajemna sympatia? Poqdzielanie
tego samego systemu etycznego? Estetycznego? Sposób rozumienia literatury?
Istnienia w kulturze? A może wszystko to po trosze?
Można w tym kontekście mówić o środowisku,
środowisku „Toposu”, ale będzie to układ odniesienia bardziej towarzyski niż
artystyczny. Bardziej zawierający komunikat na zewnątrz niż postulat skierowany
do wewnątrz grupy. Ale właśnie – czy grupy? Wojciech Kudyba sugeruje pewne
sposoby jej opisu, czy raczej – wydobycia z chaosu, z oceanu znoszących się
opisów, daje konkretną metodologię tej dziwnej i trudnej kartografii. Proponuje
mianowicie wprowadzenie dychotomii: język zamknięty (kultura zamknięta), język
otwarty (kultura otwarta). Spróbuję wokół tego centrum opowiedzieć własne
doświadczenia z ostatnich kilku lat działalności poetyckiej i
krytycznoliterackiej.
Połowa pierwszej dekady XXI wieku przyniosła
nadzieję na poważną zmianę społeczną w naszym kraju, a także na
przewartościowanie języka krytyki. Na tej fali opublikowałem szereg tekstów
publicystycznych i nie tylko, choć z publicystyką mających wiele wspólnego.
Przeglądam je teraz, po kilku latach. „Podobnie jak przestrzeń publiczną,
literaturę polską zdominował [...] dyskurs lewicowo-liberalny”; „Otwarta
dyskusja światopoglądowa zastępowana jest czymś w rodzaju quasi-dyskusji, w
których od samego początku wszystko jest jasne”; „Każdy z nas wykonuje swoją
robotę literacką i popularyzatorską, ale wszyscy razem nie tworzymy drużyny,
jakbyśmy nie rozumieli, że minął już czas samotnych Robinsonów”; „Przeżywanie
własnej wiary i słabości, głoszenie Dobrej Nowiny czy też lamentacje nad
zanikającym Absolutem i «sferą jego przejawiania się» są i pozostaną naczelnymi
tematami naszej literatury, niezależnie od takiej czy innej mody czy
zapotrzebowania”. I jeszcze: „Zanikła świadomość bycia poetą w sensie
społecznym, a w ślad za nią społeczne wymagania stawiane przez poetów samym sobie”;
„Powiada się, że publicystyka jest zagrożeniem dla poety. Czas skończyć z tym
przesądem. Publicystyka, o ile wyraża nasze najgłębsze przekonania, może
jedynie uzupełnić poetycki przekaz o nowe obszary zagadnień, dotąd zastrzeżone
raczej dla dziennikarzy i siłą rzeczy przez nich spłycane” oraz: „Młoda (albo
nowa) polska poezja jest poezją niedojrzałą i, co gorsza, nie ma ambicji, aby
stawać się dojrzalszą. Zrywając z powagą i dezerterując z wojny o ludzkie
dusze, popełniła grzech pierworodny i tym samy skazała się na wygnanie do
zatęchłych nisz”.
Napisałem wtedy poemat pod tromtadrackim tytułem Pożegnanie z Europą. Chwileczkę, ale
dlaczego użyłem przymiotnika „tromtadracki”? Wtedy, te kilka lat, te kilka
tysięcy dni i nocy temu, ja naprawdę wierzyłem w to, że „Nikt nie zasłużył na
upadek bardziej niż ty Europo” i naprawdę wydawało mi się stosowne dedykować
moje „piąstki grożące smokowi” niejakim „Cz.M. i Z.H.”, uważając że na tych
dwóch potężnych filarach zawieszę most, po którym mój wiersz przejdzie z pogrążonego
w zgnuśnieniu brzegu na drugą stronę, na stronę zaangażowania. Wzruszający
zapał, wzruszająca naiwność, wzruszająca katastrofa. Nie dlatego, że
zaangażowanie mam za coś, co nie przystoi pisarzowi. Dlatego raczej, że
angażowałem się wtedy po stronie własnych złudzeń, a nie rzeczywistości. Europę
znałem z książek i atlasów geograficznych i młyńskie koła czasu musiały
przemielić tysiące kilometrów dróg, żebym mógł napisać całkiem inny poemat pt. Podróż na Zachód, w którym porzucam
„wodniste substytuty krwi” i przynajmniej usiłuję dostrzec krwiobieg prawdziwy.
Tamtym moim „rewolucyjnym” wynurzeniom patronował
duch Stanisława Brzozowskiego, który w Pamiętniku
pisał: „Zanadto przejąłem się myślą, że pisanie, tworzenie jest to wyrażanie
siebie, nie zaś tworzenie jasnych i zdolnych trwać w słowie przedmiotów
myślowych”. Może dlatego tak gwałtownie sprzeciwiałem się wtedy wyznaniu Karola
Maliszewskiego ze zbioru Rozproszone
głosy: „Nie ufam deklaracjom. Bo co to znaczy, że poeta chce być
odpowiedzialny, głosi odpowiedzialność i tak wzruszająco odnosi swe pragnienia
do jakiejś, dość hipotetycznej, wspólnoty ludzi, wspólnoty wartości? Moim
zdaniem, szuka w etyce usprawiedliwienia dla swoich słabo wyeksplikowanych
dążeń estetycznych. Szuka zadośćuczynienia, oddaje się mitotwórstwu, boi się
nienazwanego, radykalnego, rzeczywiście własnego. Boi się tragizmu samotnej
egzystencji”.
Dziś, kiedy wracam do swoich tekstów z wieku
Chrystusowego, czuję się, jakbym wchodził do owego trudno przetłumaczalnego na
słowa snu. I jakbym spotkał w nim chłopca, któremu muszę wytłumaczyć, dlaczego
nasze drogi się rozeszły. Dlaczego musiały się rozejść. To nie tak, że wstydzę
się tamtych tekstów. One musiały powstać i niektóre zawarte w nich tezy uważam
za aktualne również dziś. Ba, pewne zjawiska, jak choćby kult niedojrzałości w
młodej poezji, wydają się jeszcze bardziej nasilone. Tyle tylko, że język,
którego używałem wtedy, dziś wydaje mi się skłamany. Był to raczej język
sloganów politycznych niż język, który oddawałby moje doświadczenia, dylematy,
wybory – dobre i złe. Chęć uczestnictwa w czymś, co nazywano wtedy „rewolucją
moralną” (a może chęć uczestnictwa w ogóle) przesłoniła mi wielkie,
nieogarnione obszary dialogu istniejące w kulturze. Język wydawał mi się wtedy
użytecznym narzędziem w budowaniu przestrzeni dominacji – nad tą drugą,
niechcianą, Inną przestrzenią.
Myślę, że na taką postawę miało spory wpływ
wychowanie, które wyniosłem z okresu dzieciństwa przeżytego w PRL-u. To wtedy w
moim pokoleniu, pokoleniu pierwszej połowy lat siedemdziesiątych ukształtowało
się coś, co nazywam wyobraźnią wojenną. Filmy, programy telewizyjne, program
nauczania, regularne spotkania z kombatantami i żołnierzami służby czynnej,
nieustannie podsycane przez propagandę poczucie zagrożenia wojną, tym razem
nuklearną. To wszystko musiało znaleźć odreagowanie w postaci choćby
notorycznych zabaw „w wojnę”, ale też musiało odłożyć się w podświadomości,
skoro przez długi czas jako niespełna dziesięcioletni chłopak miewałem
powracające sny, w których powtarzały się pewne elementy. Były w nich napisy
(jak w filmie) i był przewodnik, którego (w tych snach) nazywałem Diabłem i
który zabierał mnie na przejażdżki po krajobrazie ogarniętym wojenną pożogą.
Pewnie była też muzyka, jakieś werble i smyczki odpowiednio podbijające
napięcie. Oczywiście byli też źli Niemcy. Jeden z tych koszmarów wbił mi się w
pamięć wyjątkowo. Otóż postawiono mnie przed dylematem: przeżyję, jeśli
rozstrzelam moją rodzinę. Obudziłem się z płaczem i pobiegłem do łóżka rodziców
poszukać ukojenia. Ale obraz stojących pod ścianą najbliższych mi osób wciąż
mam przed oczami. To pewnie ciekawe pole dociekań dla psychologa, ja powiem
tyle: wyobraźnia wojenna ma to do siebie, że domaga się wroga. Nie
przypuszczałem, że można – mówiąc kolokwialnie – dogadać się z ludźmi, z
którymi różnię się światopoglądowo o całe lata świetlne. Doświadczeniem, które
przeorało moją świadomość w tym względzie, było spotkanie z teatrem.
Teatr jako spotkanie ludzi. Jako spotkanie języków.
Wreszcie teatr jako ciało, którym stało się słowo. Jest w tym coś mistycznego,
czy to się komuś podoba, czy nie. Pisząc dla teatru, spostrzegłem, że moje
słowo znalazło wehikuł, którym może dotrzeć w niezbadane rejony. Tym wehikułem
jest drugi człowiek.
Ale przecież są stany (sny) trudno przetłumaczalne
na słowa. Cały świat staje się trudno na słowa przetłumaczalny. Jakby stawał
się snem. Może zresztą już przestał być przetłumaczalny. Rozpadł się na kawałki
i nie sposób go na powrót poskładać. Ale nawet jeśli tak jest, to zawsze jest
też drugi człowiek. Tak samo jak ty przerażony „tego świata” rozpadem. W tym
miejscu przypomina mi się jeden z późnych wierszy Czesława Miłosza pt. Jeżeli nie ma:
Jeżeli Boga nie ma,
to nie wszystko człowiekowi wolno.
Jest stróżem brata swego
i nie wolno mu brata swego zasmucać,
opowiadając, że Boga nie ma.
Tak. Twoim obowiązkiem wobec „brata swego” jest
narysowanie mapy krajów, nawet jeśli co do ich istnienia masz poważne
wątpliwości. Pisał o nich Miłosz w Ziemi
Ulro: „ich granice, ich jeziora i rzeki oznaczają, że zajmuję się
organizowaniem przestrzeni, ale także, że pokonuję
czas teraźniejszy (podkreślenie moje – J.J.), bo są to kraje, jakie kiedyś
powinny być.”