Krytyka programowa? Poezja programowa? Mogą
istnieć? Na przekór wszystkim dzisiejszym znakom na ziemi?
Po odrobionej, ze wszelkimi możliwymi fakultetami,
lekcji z dekonstrukcji – mówił mi kiedyś Jacek Gutorow a od tego czasu wiele
jeszcze rzeczy się zdarzyło… – trudno sobie w pierwszym odruchu wyobrazić, aby
manifest, jako forma wypowiedzi literackiej, mógł być jeszcze używany w tonacji
serio[1].
A jednak… Czy nie jest czasem tak, że to właśnie
dzisiaj – na przekór wszystkim dzisiejszym znakom, które raczej skrywają intencje
twórcy, niźli je odsłaniają – potrzeba czytelnych wypowiedzi, które ryzykują
otwarciem przestrzeni wartości? Oczywiście – potrzeba, ale komuż ta potrzeba
potrzebna jest? Nie bardzo wierzyć mi się chce już w uniwersalistyczną moc – z
ducha romantycznego płynącą – poezji. Mówiłbym raczej o fenomenach
poszczególnych wspólnot, spontanicznych ruchach zasiedlania przestrzeni
wartości przez samorodne duchy spragnione poczucia ponadjednostkowej tożsamości
(rzecz jasna, wspólnota taka może – i nawet powinna – promieniować jasnością,
którą w sobie skupia, ale niekoniecznie widzę ową emanację, pragnienie
posiadania wpływu na pozostałe rzędy dusz). Formuła manifestu zatem –
przynajmniej z punktu widzenia socjoliterackiego (w przeciwieństwie do
bezosobowego dyskursu teoretyka) – nie jest anachronizmem; zapewne niezwykle
trudno poważyć się na taką formę (z racji jej swoistego „wypisania”), z drugiej
jednak strony stanowi ona absolutną konieczność dla tego, który szedł
dotychczas sam, lecz teraz oto podnosi głowę, nie mogąc dłużej milczeć.
Chyba nie od rzeczy wypadnie powrócić do źródła
manifestu (nie, nie idzie mi o historię genologiczną, lecz fenomen
źródłosłowu). Piszący manifest to ten, kto chce uczynić coś jawnym, widocznym,
wyraźnie coś z pomocą słów wskazuje. Z jakiegoś powodu więc decyduje się, aby
nie trzymać dłużej pod korcem tego, co w jego umyśle zajaśniało, i aby to
jaśnienie podarować, przekazać innym. Manifestacja jest więc w pierwszej
kolejności ekspozycją, podniesieniem światła do wymiaru powszechnej
widoczności, wyjściem ze skrytości (dialektyka heideggerowska jest tutaj jak
najbardziej na miejscu). Zmiana pozycji światła, z wewnętrznego na zewnętrzne –
takie światła odwracanie, od siebie do Innego…
Ale jest w manifestowaniu coś jeszcze, coś, co –
rzecz jasna – wiąże się z ukazywaniem. Łaciński przymiotnik mani-fēstŭs (dotykalny, wyraźny, jawny)
zawiera w sobie dokładne brzmienie innego przymiotnika o analogicznym brzmieniu
drugiej części tegoż: fēstŭs
(świąteczny, wesoły). Manifestowanie zatem jest samorodnym, spontanicznym aktem
wykroczenia sobości (mam tu na myśli to, co filozofowie określają niemieckim – Selbst, całości Ja) ku Innym, zarazem
więc świętowaniem samotranscendencji, radością wyjścia ku Drugiemu,
spontaniczne darowanie siebie, które rozrywa ciemność bycia-dla-siebie.
Czytelnik, który poznał wprzódy poemat Wojciecha
Kudyby rozumie już chyba moją intencję. Owym od-świętnym darowaniem siebie
Drugiemu jest język (najgroźniejsze z dóbr, jeśli chce się manifestować jedynie
Sprzeciw…), specyficzny język, „istniejący – jak czytamy – w relacji”, Poezja!…
Poezja jako udzielanie siebie, swojego widzenia
innemu, dzielenie, które jest pomnażaniem. Bo język otwarty nie może być
władzą, lecz troską, powie dalej Wojciech Kudyba. Ale zanim o owym „dalej”, to
jeszcze o tym, co Bliżej, a ściślej – o tym, co „przed”, co poprzedza takie
poezjowanie. Bo wbrew wszelkim współczesnym tendencjom do widzenia języka w
perspektywie „zwrotu lingwistycznego” (myślimy tylko o tym, co już jest w
języku, żadna transcendencja – a tym bardziej Transcendencja – nie jest
możliwa), autor Wierszy wobec Innego
poetycko manifestuje (jeśli użyć można takiego – teraz już – tautologizmu) swoją
wiarę w to, że każdy akt poezjowania poprzedza doznanie innego rzędu:
odnalezienie w świecie i języku „odciśnięcie Innego” (czy daje się ono odnaleźć
w tym, co było, jest czy może dopiero w tym, co będzie – tego nie wiemy).
Rozumiem, że chodzi tu o owo Levinasowskie Całkiem Inne (Ganz Andere), to, co dostrzegam w nagiej, bezbronnej twarzy, która
wzywa mnie i porywa w stronę tego, co każe mi widzieć coś nie-stąd, coś spoza,
coś jeszcze, coś więcej. I to coś Jest. I nagle jest pewne. Nie, nie dlatego,
że przekroczyło mój horyzont (wyjaśnienia, odczuwania). Ale po prostu –
dlatego, że wiedzie poza świat, że jego źródło jest nieosiągalne, i że wywodzi
mnie z mojego domostwa, porywa w Całkiem Inne, out side the World. (Poeta jako out-sider,
wychodzący poza, zmieniający stronę pobytu). (Czy na gdziekolwiek, jak chciał
pewnego razu Baudelaire?…). Ślad tego doświadczenia tkwi w języku poezji – bo
skądże by wzięło się to uparte: „jakby nie był stąd”?…
W naszym języku świat świeci. Z wnętrza rzeczy,
które są już wyrzeczone wytryskuje
ku nam obietnica sensu i współrozumienia. A jednak świat w języku się nie
wyczerpuje, to raczej – podkreśla Wojciech Kudyba zgodnie także z tymi, którzy,
jak współcześni krytycy etyczni, widzą w języku nośnik wartości i idei, które
ten język poprzedzają i wyprzedzają – język jest w świecie. I dalej jeszcze,
używając dyskretnej (i dyskretnie, więc sekretnie!) przerzutni, napisze
Wojciech Kudyba –
Poezja jest zobowiązana
wobec tego, co istnieje
poza nią samą.
Język, ta jego najdoskonalsza odmiana – poezja
pozwala usytuować się nagle poza językiem, poza tym, co tu i teraz. Szukając
śladów Innego w języku, wstawia nas w to, co Ponad, Poza.
Owo odkrywanie Inności wydarza się musi koniecznie
jako Spotkanie i Rozmowa. Poszukiwanie Innego odbywa się zatem, mówi mi autor Gorców Pana, wewnątrz świata, bo tylko
tu jesteśmy o-sobą. „Poezja wciąga świat/ W rozmowę”. I, można dodać, świat
rozbłyskuje dopiero w Rozmowie, w tej przestrzeni, która łączy Ja-i-Ty. Tu,
pomiędzy nami, dzieje się świat, w którym język w(y)zywa nas ku Innemu.
Poezja zatem jest – pisze dalej Wojciech Kudyba,
używając niegdysiejszej formuły Stefana Sawickiego – ewokacją, uobecnieniem
świata dziejącego się w mowie wiersza. Właśnie! – poezja jako mowa, a nie
tekst! Bo czyż nie jest tak raczej, że to w poezji jesteśmy najbardziej sobą i
pragniemy tego udzielenia siebie Drugiemu; i że to właśnie w czerni liter, na
przekór strukturalistycznym, hermeneutycznym, dekonstrukcjonistycznym dogmatom,
wydajemy się najbardziej, odsłaniamy najpełniej, bo doświadczyliśmy wprzódy
dojmującej i twórczej samotności, przeżywając cierpliwie – jak buduje to w
przenikliwej paronomazji (w ogóle ta figura daje nam tu wgląd w tajemne
z(a)wiązki świata i języka) Wojciech Kudyba – swoje istotowe cierpienie.
Bardzo podoba mi się koncepcja myślenia o poezji
przez ewokację, wszak jest ona, sięgając ponownie do źródeł, tym, co wywołuje,
wzywa (a także wzbudza, nęci, popycha…) ku Innemu, wobec Drugiego i z Drugim. Pochodząca
od ‘wołania’ (łac. vŏcō, -are)
ewokacja zawiera w sobie mówienie, wypowiadanie na głos[2],
co już bezpośrednio wiedzie nas ku potrzebie i konieczności słuchania, bycia w
sytuacji Rozmowy, w dialogicznym Razem, gdzie słychać timbre, rytm, wysokość i częstotliwość języka każdego z dialogantów
(bo czy krytyka, jako od-powiedź nie jest równie poetycka?…).
Poemat autora tomu Ojciec się zmienia prowokuje, pobudza mówienie, rodzi właśnie chęć
powołania wspólnej przestrzeni, od której można będzie rozpocząć podróż ku
Innemu. Zastanawia mnie w związku z tym, jaką postawę winien przyjąć krytyk
wobec takiej eksplikacji widzenia poezji, z którą spotykamy się w tym
manifeście? I jaką wobec tak zapowiedzianej poezji? Paradoksalnie – wydaje mi
się – nie można tego zaprogramować. Bo czyż da się wprzódy zaprojektować to, co
Inne, ku czemu wyruszamy?
Pisał niedawno o niemożliwości „krytyki
programowej” Jacek Gutorow i chociaż tak wiele różni opolskiego krytyka od
poglądów Wojciecha Kudyby, to jednak pozwolę sobie na koniec przytoczyć obszerniejszy
passus z ostatniej książki autora Niepodległości
głosu, skrywa się w nich bowiem to pokorne, z czczością wypowiedziane
przekonanie, które żywię wobec propozycji nowosądeckiego twórcy, aby –
każdorazowo –
tekst literacki przeżyć osobno i niejako na jego
prawach, w jego języku bądź dialekcie. Marzy mi się, aby każdy akt czytelniczy
był nieodwołalnie absolutny, tak jakby zawierał w sobie całe moje czytelnicze
doświadczenie. Pierwszy i ostatni zarazem. Na tym polega moim zdaniem
unikalność doświadczenia literatury – jest w nim coś niepowtarzalnego i
nieprzetłumaczalnego na jakikolwiek inny język […]. Każdy dobry wiersz może być
odczytywany wciąż na nowo. Każda udana metafora wytrąca nas ze stanu inercji i
wprawia w zdziwienie: a więc rzeczywistość może być i taka? Otóż zdziwienia nie
da się zaprogramować, po prostu. […] „Tego nie było w programie”. Zawsze
czekam, aż coś takiego powie mi wiersz. W każdym razie staram się. Bo dobra
krytyka literacka to także umiejętność czekania, aż tekst wejdzie nam w skórę.
Rzecz w tym, że zaplanować się tego nie da[3].
Wyczekuję więc takich spotkań. Na krawędzi świata.
Aby poddać się im jak dziecko, bezwarunkowo i z ufnością. Prze-być ten język,
który jest gotowością i „wychodzeniem/ na spotkanie/ Innym”. ₪
[1] Zob. „Wszystko ulegnie zawieszeniu”. Z Jackiem Gutorowem rozmawiają Adrian
Gleń i Henryk Jaroszewicz, „Przez czerń” 1999, nr 2, s. 30–40.
[2] Świetnie zresztą współbrzmi mi ów
szósty fragment poematu Wojciecha Kudyby z koncepcją poezji jako
„niepodległością głosu” Jacka Gutorowa (zob. idem, Niepodległość głosu. Szkice o poezji polskiej po 1968 roku, Kraków
2003, s. 12 i n.).